Rozdział 22

Sejer usiadł za kierownicą i zatrzasnął drzwi. Mimo że źle spal, nagle z niewiadomego powodu rozjaśniło mu się w głowie. Miał dziwne wrażenie, że nadeszła decydująca chwila. Czul to. Czas stanął w miejscu. Wyglądał przez okno samochodu, próbując znaleźć na zewnątrz coś, co wyjaśniłoby to uczucie. Wydawało mu się, że jest sparaliżowany i nie może się ruszać. To uczucie nie było nieprzyjemne, raczej nieznane. Przyjrzał się swoim dłoniom leżącym na kierownicy. Każdemu pojedynczemu włoskowi na ich grzbiecie, cienkim liniom przecinającym kłykcie. Białym paznokciom, czystym i równym. Zegarkowi z małą złotą koroną na tarczy. W lusterku wstecznym napotkał własne spojrzenie. Patrzyła na niego twarz starsza, niż pamiętał, ale nadal bardzo czujna. Obudził go dźwięk klaksonu. Włączył bieg i przeciął rynek, mijając rzędy zaparkowanych aut.

Chłopiec wyprostował się. Lewą stopę przekręcił na bok, a prawą wystawił do przodu. Podniósł głowę i wysunął podbródek. Spuścił ręce i rozluźnił mięśnie. Wziął długi, głęboki wdech, a potem powoli wypuścił powietrze. Ostrożnie, prawie ukradkiem, obrócił głowę w lewo. Nie szybko, ale delikatnie, bardzo delikatnie. Zmrużył oczy i spojrzał na oddalone o trzydzieści metrów złote kolo. Obraz powoli stawał się coraz ostrzejszy. Znów wziął głęboki wdech i zatrzymał powietrze w płucach. Potężna klatka piersiowa wypełniła się i w tej samej chwili chłopiec podniósł łuk. Napiął cięciwę, zakotwiczył i wycelował. Mała czerwona kropka dotknęła dolnej krawędzi celu. Teraz chciał trafić w dziesiątkę. W tych wspaniałych chwilach, kiedy wszystko szło jak po maśle, udawało mu się. Strzała wyleciała z łuku. Cięciwa wydała cichy brzdęk, a potem, gestem tyleż eleganckim, co wyćwiczonym, Kannick opuścił łuk dokładnie w chwili, gdy strzała wbiła się w środek tarczy z głośnym trzaskiem. Wypuścił powietrze z płuc i poszukał w kołczanie następnej. Nie poruszał oczami, nie przesuwał stóp. Założył strzałę na cięciwę. Chciał zaliczyć trzy dziesiątki z rzędu. Jeżeli będzie miał szczęście, druga strzała wyląduje tuż przy pierwszej i stuknie o nią. Znowu wziął oddech i zamknął oczy. Potem otworzył je i wpatrzył się w cel oraz w czerwone pióra pierwszej strzały widoczne pośrodku złotego koła.

Usłyszał hałas, ale starał się go zignorować. Dobry łucznik nie pozwala sobie nawet na chwilę dekoncentracji. Strzela skupiony. Hałas narastał. Nie podobało mu się to. Chciał dokończyć serię trzech strzałów. Zbliżał się samochód. Strzała numer dwa wyleciała z cięciwy. Ósemka. Stęknął z irytacją i odwrócił głowę. Na podwórzu pojawił się samochód policyjny.

Kannick opuścił łuk i stanął w bezruchu. To był Sejer. Pewnie przyjechał tylko po to, żeby powiedzieć mu cześć, zapytać, co słychać i czy dobrze spał. Był sympatyczny. Nie ma się czego bać.

Chłopiec uśmiechnął się.

– Dzień dobry, Kannick.

Sejer nie uśmiechał się. Wyglądał bardzo poważnie. Nie tak przyjaźnie, jak ostatnio, ale jakby go coś martwiło. Odwrócił się, żeby spojrzeć na tarczę.

– Trafiłeś w dziesiątkę – powiedział.

– Tak – potwierdził Kannick z dumą.

– Czy to trudne? – obrzucił błyszczący luk ciekawym spojrzeniem, nie zmieniając wyrazu twarzy.

– Tak, dość trudne. Ćwiczę to od ponad roku. Trafiłbym w drugą, ale pana przyjazd mnie zdekoncentrował.

– Przepraszam. – Sejer spojrzał w oczy chłopca z poważnym wyrazem twarzy. – Zabraliśmy ci łuk. A ty sobie tutaj ćwiczysz w najlepsze. Jak to wyjaśnisz?

Kannick wbił wzrok w ziemię.

– To łuk Christiana. Pożyczył mi go.

– Myślałem, że nie wolno ci trenować bez nadzoru osoby dorosłej.

– Margunn jest w łazience, a ja muszę ćwiczyć na mistrzostwa kraju – wyjaśnił ponuro.

– Wiem o tym, ale i tak muszę z nią porozmawiać. – Sejer skinął głową, najpierw ku budynkowi, a potem ku tarczy, której środek zrobiono z grubej tektury. Miał właśnie odebrać chłopcu jego jedyną pasję. Nie znosił takich chwil. Jednocześnie coś tykało w jego wnętrzu, jak bomba zegarowa tuż przed eksplozją. Czuł, że serce bije mu szybciej. Ten drobny szczegół, który właśnie zobaczył, mógł nic nie znaczyć, lecz równie dobrze mógł znaczyć wszystko. Starał się zapanować nad sobą.

– Ale mogę strzelać tutaj na wolnym powietrzu? – spytał Kannick jednocześnie błagalnym i obrażonym tonem. – Byle nie w lasach, prawda? Jeżeli mam mieć jakiekolwiek szanse na zawodach, muszę trenować codziennie aż do ostatniej chwili.

– Kiedy są zawody?

Sejer nie poznał własnego głosu. Brzmiał ochryple i surowo.

– Za cztery tygodnie.

Kannick nadal stał gotowy do strzału. Nosił czarne mokasyny, rozmiar 9. Na skórzanych podeszwach nie było zygzakowatego wzoru typowego dla butów sportowych. Spostrzeżenie to zaskoczyło Sejera. Wyglądały jak buty do garnituru i zupełnie nie pasowały do obciętych dżinsów. Dwunastoletni chłopcy zwykle nosili adidasy. Nadal zmagał się z dziwnym uczuciem wzbierającym w jego wnętrzu.

– Dobrze spałeś tej nocy? – zapytał uprzejmie.

Kannick miał zamęt w głowie. Głos policjanta był łagodny, ale spojrzenie zimne jak stal.

– Spałem jak kamień – odparł dzielnie. Kłamstwo sprawiło, że zakręciło mu się w głowie. Zbyt wiele się wydarzyło. Obudził się, kiedy weszła Margunn, żeby zmienić Philipowi pościel i musiał się starać, żeby oddychać równo i spokojnie. Jednocześnie bał się zasnąć. Prześladował go zły sen.

– A ja nie za dobrze – stwierdził beznamiętnie Sejer.

– Tak? – powiedział Kannick, coraz bardziej niespokojny. Nie był przyzwyczajony do wysłuchiwania zwierzeń dorosłych. Ale ten mężczyzna był inny.

– Chciałbym popatrzeć, jak strzelasz. Mogę? – zapytał.

Kannick zawahał się.

– W porządku. Ale teraz wypadłem z rytmu. Znaczy, mogę zepsuć strzał.

– Chciałem tylko zaspokoić ciekawość – wyjaśnił Sejer cicho. – Nigdy nie widziałem z bliska, jak ktoś strzela z łuku.

Obserwował Kannicka. Cała procedura – koncentracja, podnoszenie łuku, celowanie i wypuszczanie strzały – była pasmem pełnych wdzięku ruchów, nawet w wykonaniu chłopca tak otyłego, jak on. Luk w fascynujący sposób nadawał formę bezkształtnej sylwetce. Kannick trafił w dziewiątkę i opuścił broń.

Sejer obrzucił spojrzeniem budynek, a potem chłopca.

– Zawsze nosisz rękawiczki, kiedy strzelasz? – spytał, skinieniem głowy wskazując na jego dłonie.

– To rękawice łucznicze – wyjaśnił Kannick. – Gdybym ich nie miał, cięciwa przecięłaby mi palce. Niektórzy używają skórzanej osłony, ale ja wolę rękawice. Tak naprawdę powinno się nosić jedną, na dłoni, która napina cięciwę. Ale dla symetrii noszę dwie i świetnie się to sprawdza. Wie pan – dodał rozpaczliwie – każdy łucznik ma swój własny styl. Na przykład Christian mruga raz, tuż przed strzałem.

– Są inne niż wszystkie. Mają po trzy palce? – spytał Sejer, przyglądając się rękawicom.

– Do naciągania cięciwy używa się tylko trzech palców. Kciuk i mały palec nie są potrzebne.

– Rozumiem.

– Te są zapasowe. Mało używane i dlatego są trochę sztywne – wyjaśnił Kannick. – Ale po jakimś czasie zmiękną.

– Nowe? – oczy Sejera zwęziły się w szparki. – Dlaczego włożyłeś nowe?

– Dlaczego? – Kannick zaniepokoił się. – No, dlatego że wyrzuciłem stare.

– Aha.

Sejer wbił wzrok w chłopca. Kannick spuścił głowę i patrzył na swoje dłonie, na trzy palce opięte cienką skórą. Rzemyki łączyły je z wąskim, zapinanym na rzep paskiem okalającym nadgarstek.

– A dlaczego je wyrzuciłeś?

– Dlaczego? – Kannick był coraz bardziej zdenerwowany. – A dlaczego nie? Były stare i zniszczone.

– Na pewno? – Sejer oddychał ciężko przez nos. – A gdzie je wyrzuciłeś?

– Nie pamiętam.

Nie wiedział, gdzie się podziać z zakłopotania. Pot zalewał mu oczy. Co za piekielny upał. Reszta chłopców poszła pływać z Thorleifem i Ingą, ale on nie miał ochoty. W kąpielówkach czuł się koszmarnie, poza tym musiał trenować. Gdzieś tam czekał na niego puchar. Po raz pierwszy w życiu wygra ze wszystkimi innymi. Dlaczego Margunn nie wraca? Co się stało?

– Gdzie je wyrzuciłeś, Kannick?

– Do pieca, w którym palimy śmieci.

Zaczął nerwowo przebierać nogami.

– Poruszyłeś się.

– Cholera!

– Okłamałeś mnie, Kannick. Mówiłeś, że w lesie widziałeś Errkiego.

– Naprawdę go widziałem! Na własne oczy!

– Niezupełnie. Raczej Errki zobaczył ciebie. A to nie jest to samo.

Sejer mówił spokojnie, ale przychodziło mu to z coraz większym trudem.

– Powiem jedno. Wierzę ci, kiedy mówisz, że śmierć Errkiego była wypadkiem. Morgan to potwierdził.

Przez chwilę na twarzy Kannicka odmalowało się uczucie ulgi.

– Ale wątpię, żebyś miał z tego powodu jakiekolwiek wyrzuty sumienia.

– O co panu chodzi? – spytał zaniepokojony Kannick.

– Teraz, gdy Errki nie żyje, nie może nic powiedzieć. Uprzedziłeś go. Dlatego opowiedziałeś swoją wersję posterunkowemu. Zanim Errki zdążył zeznać, że ty to zrobiłeś, powiedziałeś Gurvinowi, że to on. Po czymś takim nikt nie uwierzyłby obłąkanemu Errkiemu.

W tej samej chwili podeszła do nich Margunn. Obrzuciła obu niepewnym spojrzeniem i nerwowo odchrząknęła.

– Czy coś się stało?

Sejer skinął głową. Margunn pobladła.

– Kannick – odezwała się wreszcie, jakby chciała czymś wypełnić straszliwą ciszę, mimo że nie musiała. – Wiesz, że nie wolno ci nosić tych mokasynów. Są dla Karstena na konfirmację. Gdzie masz swoje adidasy?

Kannick opuścił łuk. Serce skurczyło się gwałtownie i wysłało porcję gorącej krwi do głowy chłopca. Właśnie dopadła go przyszłość.

Wydarzenia mogły rozegrać się w następujący sposób: Kannick włóczył się z łukiem po lesie. Ustrzelił wronę i miał właśnie wracać do domu, kiedy wpadł na pomysł, żeby zajrzeć do Halldis. Może widział, jak pielęgnuje trawnik odwrócona plecami do drzwi? Wśliznął się do środka i w chlebaku znalazł portmonetkę. Może miał szczęście, a może wiedział, że właśnie tam ją trzyma. Na palcach skierował się do wyjścia. Ku swemu przerażeniu zobaczył, że Halldis pojawiła się na schodach z motyką w dłoniach. Chłopak, który zwykle działał bez zastanowienia, wpadł w panikę. Pewnie mocowali się przez jakiś czas, aż wreszcie wyrwał jej motykę i broń była jego. Zamachnął się i uderzył. Nosił swoje trójpalczaste rękawice i dlatego zostawił niepełne ślady. Halldis upadła. Uciekł, zatrzymując się na chwilę przy studni, żeby obejrzeć się za siebie. Nagle między drzewami spostrzegł ciemną sylwetkę. Wiedział, że ktoś go zauważył. Popędził w dół, ale zgubił portmonetkę. Errki poszedł w stronę domu i zobaczył ciało Halldis. Potem przypuszczalnie poszedł do kuchni, pomyszkował, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało, dotykając drzwi i parapetów okiennych, zostawiając ślady sportowych butów. Na drodze znalazł portmonetkę, którą Kannick ze strachu upuścił. Wepchnął ją do kieszeni i poszedł dalej, przerażony tym, co się wydarzyło, do miasta, w poszukiwaniu towarzystwa innych ludzi. Tymczasem Kannick pobiegł do posterunkowego Gurvina i zawiadomił go o śmierci Halldis. Tam w górze kogoś zobaczył – co za dogodny zbieg okoliczności! Szalonego Errkiego. Co mówił Morgan?

Patrzyli na siebie nawzajem jak psy.

Sejer wyjął telefon komórkowy z kieszeni marynarki i wybrał numer.

Odebrał Skarre.

– Co się dzieje?

Inspektor rozejrzał się.

– Nic specjalnego.

Spojrzał z okna samochodu na okryte mglą lasy. Gdyby tylko mógł wskoczyć prosto do morza, uciec jak najdalej od tego kurzu i upału.

– Czy ktoś do mnie dzwonił? – zapytał jakby mimochodem.

Skarre milczał. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny zaczął nabierać podejrzeń.

– Wyrażaj się bardziej precyzyjnie.

– O Boże, ktokolwiek.

– Nikt nie dzwonił – powiedział wreszcie Skarre.

– Okej.

Przez chwilę obaj milczeli.

– Stało się coś? – zapytał z kolei Skarre.

– To nie Errki zabił Halldis.

– No to super. Właśnie to chciałem teraz usłyszeć. I znów będziemy musieli zaczynać wszystko od nowa. Powiedz mi coś innego, nie jestem w nastroju do żartów.

– Ja nie żartuję. To nie on.

– Tak jest, szefie!

Zaległa kompletna cisza. Skarre zastanawiał się nad czymś.

– W porządku – odezwał się wreszcie. – Myślę, że zaczynam rozumieć, do czego pijesz. Dzwoniła dziewczyna. Kasjerka ze sklepu Briggena. Przypomniała sobie o czymś tak ważnym, że natychmiast musiała mi o tym powiedzieć.

– I co ci powiedziała?

– Jeden chłopak z Guttebakken kilka razy jeździł na farmę Halldis razem z Oddemannem Briggenem. Pomagał mu. Domyślasz się, kto to był?

– Kannick – odparł Sejer.

– Tak. Zwykle dostawał wypłatę w czekoladzie. Mógł wiedzieć, gdzie trzymała portmonetkę.

Sejer skinął głową.

– A przy okazji, ktoś tu był.

– Wyrażaj się bardziej precyzyjnie.

– Doktor Struel.

– Naprawdę? Czego chciała?

– Nie mam pojęcia. Poprosiła o kartkę papieru i kopertę, żeby zostawić ci wiadomość. Leży na twoim biurku.

Sejer zapuścił silnik. Myśli zawirowały mu w głowie.

– Jacob – powiedział wesoło. – Wiesz, co to znaczy, prawda?

– O co ci chodzi?

– Czeka cię skok ze spadochronem.

– Chyba masz rację.

Nastąpiła długa chwila milczenia.

– Jakkolwiek wcale nie pochwalam zakładów. Cokolwiek postanowisz, nie ma dla mnie znaczenia. Nie stracę dla ciebie szacunku, jeżeli nie skoczysz.

– Ale z drugiej strony, twój szacunek dla mnie raczej nie wzrośnie, prawda?

– Już żywię dla ciebie najwyższy z możliwych.

– Żebyś wiedział, że skoczę.

– Wiara dodaje ci sil?

– Pewnie nie po raz pierwszy wystawię ją na prawdziwą próbę, ale chyba najwyższy czas, żebym znów to zrobił.

Sejer otworzył drzwi do swojego gabinetu i wszedł do środka. Na jego biurku, na podkładce z mapą świata leżała biała koperta. Dokładnie na środku Morza Śródziemnego, jak łódź pod białymi żaglami. Podniósł kopertę i wsunął palec pod skrzydełko. Ręce mu się trzęsły, gdy wyciągał z niej kartkę.

Skarre bezceremonialnie wpadł do środka. Zatrzymał się nagle na widok szefa, który z przejęciem wpatrywał się w biały papier.

– Z całym szacunkiem – spytał zakłopotany – co tu jest właściwie grane?

Загрузка...