Czerwony traktor skręcił na płaskowyż, kierując się w stronę leśnego duktu, gdzie zamierzał zaparkować jego kierowca, pracownik nadleśnictwa. Z zaskoczeniem spojrzał na blokujący drogę pojazd przykryty zielonym brezentem. Wyłączył silnik i wysiadł.
Zsunął gładką zieloną tkaninę z dachu samochodu i zajrzał do środka. Renault megane. W środku żywej duszy. Z przodu na wykładzinie pod fotelem dla pasażera leżała zakręcona fiolka. Otworzył drzwiczki, wziął ją do ręki i przeczytał etykietę. Trilafon, pastylki 25 miligramów, trzy razy dziennie. Lek dla pacjenta Errkiego Johrmy, przepisany przez doktor S. Struel.
Porzucony mały, biały samochód. Otwarte zamki w drzwiach.
Przypomniał sobie informację o skoku na bank z porannych wiadomości. Wsiadł do traktora, zapalił silnik i potężny massey ferguson zawrócił do bazy.
W niecałą godzinę później na płaskowyżu pojawiły się dwa samochody. Wysiadło z nich pięciu mężczyzn i trzy psy, podekscytowane owczarki alzackie. Natychmiast zaczęły warczeć i skomleć. Pięcioletni samiec, wabiący się Szarif, wyskoczył pierwszy, za nim Neron, trochę mniejszy i jaśniejszej maści. Był tak samo przejęty jak Szarif i nerwowo szarpał smycz. Trzeci pies miał gęstszą sierść i poruszał się wolniej niż dwa pierwsze. Wabił się Zeb, a jego treserem był Ellmann. Gdy razem wychodzili na patrol, zastanawiał się, czy to przypadkiem nie będzie ich ostatni raz. Policjant spojrzał na ciemny łeb zwierzęcia. Zbliżała się pora psiej emerytury, a nie wiedział, czy wystarczy mu sił na tresurę nowego zwierzęcia. Miał wrażenie, że po Zębie każdy inny przyniesie mu rozczarowanie.
Punkt wyjścia poszukiwań nie był idealny, gdyż tropy dość krótko utrzymywały się w zeschłej leśnej ściółce.
Szarif wskoczył do białego renault megane. Machając ogonem, obwąchał fotel kierowcy i podłogę, wykładzinę pod gumowymi wycieraczkami, a potem miejsce pasażera. Wyskoczył i ciągle żywo merdając ogonem, przyłożył nos do ziemi i ruszył przed siebie. Pozostałe psy poszły w jego ślady. Mężczyźni przyjrzeli się gęstym lasom i pozamykali radiowozy. Psy wpatrywały się w swoich panów, czekając na magiczne słowa, które pozwolą im działać.
Cała piątka była uzbrojona. Twardy kawałek metalu u pasa jednocześnie dodawał otuchy i przerażał. Przed trzema treserami psów policyjnych postawiono ekscytujące zadanie. Właśnie o czymś takim marzyli, kiedy rozpoczynali pracę w policji jako młodzi rekruci, zanim zgłosili się do patroli z psami. Wszyscy trzej byli dojrzałymi mężczyznami. Oczywiście, jeżeli wiek pomiędzy trzydziestką i czterdziestką można uznać za dojrzały, jak cierpko skonstatował Sejer. Podczas wielu lat służby poszukiwali różnych rzeczy i wiele razy odnosili sukcesy. Lubili spokój lasów, dreszcz niepewności i pracę z psami. Złajanie biegnących zwierząt, trzask łamanych gałązek, szelest liści, brzęczenie tysięcy owadów. Zmysły w stanie najwyższego pogotowia. Wzrok utkwiony w ziemi notował najmniejsze szczegóły: niedopałki papierosów, nadłamane gałązki, resztki ognisk. Obserwowali zachowanie psów, a zwłaszcza ich ogony: czy poruszają się żwawo, czy nagle się zatrzymują, czy też zupełnie opadają i zwisają bez ruchu. Jednocześnie czekali na informację z komisariatu, że uciekinierów znaleziono gdzie indziej. Albo że bandyta znów zaatakował, a zakładnik odnalazł się cały i zdrowy lub leżał w rowie z pękniętą czaszką. Wszystko było możliwe.
Ekscytowała ich niepewność – w tej pracy każdego dnia działo się coś nowego. Mogli znaleźć człowieka powieszonego na drzewie. Albo siedzącego pod drzewem, wyczerpanego, ale szczęśliwego, że go odnaleziono. Albo zmarłego z przedawkowania. Koniec misji to poczucie ulgi, rozładowanie napięcia. Jednak tym razem było inaczej. Mieli odnaleźć dwóch uciekinierów, najprawdopodobniej desperatów.
Szukaj!
Czarodziejskie słowo! Psy natychmiast stanęły w pogotowiu. Przez kilka sekund kręciły się wokół siebie, lecz bardzo szybko ruszyły w drogę, skupione tylko na jednym: podążać za zapachem odkrytym w samochodzie.
– Nie ma dwóch zdań, podjęły trop – szepnął Ellmann.
Pozostali treserzy skinęli głowami. Napinając mięśnie, psy pociągnęły ich w górę po pochyłym stoku. Prowadził Szarif. Za nimi sapali mężczyźni, pocąc się obficie w swoich kombinezonach. Zwierzęta trzymały się razem. Zanim wyruszyły w drogę, dano im pić. Nawet bez tego mężczyźni mogli im tylko pozazdrościć energii, chociaż po latach żmudnego treningu byli w dobrej kondycji. Ale przeklęty upał dawał im się we znaki. Jak daleko mogli uciec ci dwaj?
Martwy, suchy las błagał o deszcz. Mężczyźni mieli mapy, znali ścieżki i lokalizację starych fińskich zagród. Jeden z treserów wsunął rękę do kieszeni, szukając gumy do żucia. Nie spuszczał oczu z Nerona. Pies węszył z lewa na prawo, co jakiś czas nadkładając drogi, jakby chciał zawrócić, jednak po chwili parł dalej naprzód. Szarif nadal prowadził. Duże, silne łapy stąpały pewnie po ziemi, ogon przypominał wielki zloty sztandar, a czarne, grube futro na głowie i grzbiecie lśniło w świetle zachodzącego słońca. Żaden z mężczyzn nie mógł sobie wyobrazić piękniejszego zwierzęcia niż zadbany owczarek alzacki. Był kwintesencją doskonałości psiej rasy.
Po piętnastu minutach treserzy zamienili się miejscami i pozwolili Zębowi wysforować się naprzód. Natychmiast zadziałał instynkt współzawodnictwa i psy wzmogły wysiłki. Mimo to, stopniowo zaczęły się wahać, ogony zaczęły im opadać i węszyły ze znacznie mniejszym zapałem. Neron i Szarif szybko pokonały pierwszy odcinek, lecz potem zdecydowanie zwolniły i sprawiały wrażenie, jakby chciały zawrócić. Mężczyźni nie spieszyli się, korzystając z okazji, by trochę odpocząć po trudach wspinaczki. Znaleźli się na grani. Z tego miejsca widzieli daleko w dole nitkę głównej drogi i szlaban przy budce poboru opłat.
– Założę się, że tutaj zatrzymali się na odpoczynek – powiedział cicho Sejer.
Pozostali mężczyźni przytaknęli. Uciekinierzy przez jakiś czas stali tu i patrzyli w dół na szlaban i na wóz patrolowy, a potem ruszyli w drogę. Tylko w którą stronę?
– Tutaj jest niedopałek.
Skarre podniósł go.
– Skręt. Bibułka firmy Big Ben.
Wsunął go do plastikowej torebki i włożył do kieszeni. Potem wznowił poszukiwania, lecz nie znalazł niczego więcej.
– Niech teraz Zeb poprowadzi, a reszta niech przeszuka teren – zaproponował Ellman.
Neron i Szarif zatoczyły łuk o promieniu około pięćdziesięciu metrów, a Zeb truchtał naprzód, trzymając się tropu. Trop był niewyraźny. Psy sprawiały wrażenie mniej pewnych siebie, od czasu do czasu robiły przerwy, nie mogły się skupić. Treserzy obejrzeli się za siebie. Uciekinierzy na pewno nie podążali w stronę domu zamordowanej kobiety. Może do starych chat? Z powodu upału najprawdopodobniej zatrzymają się na odpoczynek w jednej z nich. W takim razie psy podejmą trop na górze. To dobrze, bo będzie silniejszy niż tutaj, w suchej trawie.
W lasach było teraz cicho i spokojnie. Jesienią panował tu znacznie większy ruch. Trudno było nie natrafić na myśliwego albo na zbieracza jagód. Jednak teraz, ze względu na upał, ludzie nie włóczyli się po lasach, jeżeli nie musieli. Chyba że płacono im za to i prześladowała ich nieuleczalna żądza przygody, krążąca w żyłach jak małe mrówki i nie dawała im spokoju.
Sejer otarł pot z czoła, a potem skontrolował broń. Dobrze sobie radził na strzelnicy, ale wiedział, jak niewiele to znaczy, gdyby przyszło do prawdziwej wymiany ognia. Myśl ta wprawiła go w zakłopotanie. Jeden błąd w ocenie sytuacji mógł przynieść zgubne konsekwencje. Zawieszenie. Kalectwo. Śmierć. Wszystko mogło się zdarzyć. Z jakiejś przyczyny poczuł się bezbronny, jakby życie stało się nagle ważniejsze. Porzucił te myśli i kroczył żwawo dalej, rzucając spojrzenie na Skarrego, który zsunął na czoło daszek swojej czapki, by uchronić się przed słońcem.
– Bóg jeden wie, co się stało z tym biedakiem, który uciekł ze szpitala – mruknął Sejer.
– Moim zdaniem, powinniśmy się raczej martwić o tego drugiego – stwierdził Skarre, patrząc na nadinspektora.
– Nie wiemy, czy ją zabił. Wiemy tylko, że tam był.
Skarre nosił okulary w stalowych oprawkach z nakładkami przeciwsłonecznymi.
– Rozejrzyj się – powiedział. – Czy oprócz nas zauważyłeś tu jeszcze kogoś?
– Wspomniałem o tym tylko dlatego, żeby być w zgodzie z faktami. Powiedzmy, że obaj są siebie warci.
– Pomijając fakt, że jeden z nich ma broń – uzupełnił Skarre.
Maszerowali dalej. Psy prowadziły ich teraz przez szeroki, porośnięty lasem płaskowyż. Od czasu do czasu musieli przedzierać się przez gęste zarośla, w innych miejscach marsz ułatwiały skąpane w słońcu polany. Gorąca krew pulsowała im w żyłach. Piękna, złocista poświata eksponowała zadziwiający wachlarz barw liści na drzewach. Ciemne i nasycone w cieniu, złoto-żółte na otwartym terenie. Łagodnie przeplatające się konary, kłujące igły, trawa, która pieściła ich nogi, gałęzie, które po odgięciu uderzały ich w twarze. Krążyły nad nimi chmary owadów, lecz mężczyźni szybko przestali się od nich oganiać, bo kosztowało ich to zbyt wiele energii. Tylko raz Skarre przepędził rozjuszoną osę, która z jakiegoś powodu upodobała sobie jego kręcone włosy.
Chwilę później zatrzymali się przy strumyku. Psy piły łapczywie, a mężczyźni ochlapywali sobie chłodną wodą twarze i szyje. Zwierzęta nadal coś wyczuwały, choć sprawiały wrażenie trochę zniecierpliwionych, bo trop był coraz słabszy. Mimo to nie miały zamiaru się poddać, co pewnie uczyniliby ludzie, gdyby się okazało, że zbiegowie zaszli za daleko. Może obaj leżą teraz gdzieś w cieniu i odpoczywają, mocząc nogi w jednym z okolicznych stawów? Myśl o kąpieli zdawała się zaprzątać głowy każdego z nich. Niesamowite, ale gdy już się pojawiła, nie dawała spokoju. Lodowato zimna, falująca woda. Marzenie, by zanurzyć rozpalone ciała w chłodnej kąpieli i zmyć pot z włosów.
– W Wietnamie – odezwał się nagle Ellmann – Amerykanie chodzili po buszu w takim upale, że mózgi im się lasowały pod hełmami.
– Lasowały się? Dobry Boże! – pokręcił głową Sejer.
– Później wszystko im się poprzestawiało.
– I tak by im się poprzestawiało, bez względu na pogodę. Ale mówmy serio – odwrócił się i spojrzał na innych – naprawdę myślicie, że to możliwe?
– Pewnie, że nie.
– Ale żaden z was nie jest lekarzem, prawda? – powiedział z przekąsem Sejer, ocierając brwi.
Treserzy zachichotali. Psom nie przeszkadzała rozmowa. Szły wciąż przed siebie, od czasu do czasu wtykając nosy w zarośla. Trzymały się ścieżki, z czego policjanci wywnioskowali, że zbiegowie nie mieli ochoty schodzić ze szlaku w gęstwinę.
– Znajdziemy ich – powiedział Sejer z determinacją.
– Tym, co mnie uderza w takich przypadkach, jest tragiczny los mężczyzn – westchnął Ellmann.
– Co ty wygadujesz! – Skarre odwrócił się w jego stronę.
– Testosteron. To przez niego mężczyźni są tak agresywni. Ten hormon nazywa się testosteron, prawda?
– I co z tego?
– To z tego, że prawie nigdy nie szukamy kobiet. Pomyślcie tylko, jak skąpo byłyby ubrane na tym upale!
Sejer pokręcił głową. Pomyślał o Sarze, o świetlistych obwódkach wokół jej źrenic.
Skarre zauważył nagłą zmianę wyrazu twarzy przełożonego.
– Gryziesz się czymś, Konrad?
– Nie, nic mi nie jest. Dzięki.
Optymizm ich nie opuszczał. Na błękitnym niebie pojawił się mały samolot – biały punkcik połyskujący w słonecznym świetle. Sejer wpatrywał się w niego przez dłuższy czas. Tam w górze było chłodno i przewiewnie. Wyobrażał sobie, że znajduje się w samolocie ze spadochronem na plecach. Otwiera drzwi, zatrzymuje się na chwilę, żeby spojrzeć w dół. Potem wyskakuje, spada przez moment, a po chwili spokojnie szybuje niesiony wiatrem.
– Widzisz go, Jacob?
Zaniepokojony Skarre spojrzał na samolot. Jego wyobraźnia zaczęła pracować na przyspieszonych obrotach.
– Czy ktoś ma lusterko?
Zezując, Morgan próbował przyjrzeć się swojemu nosowi.
– Ten, kto ma przyjaciół, nie potrzebuje lusterka – wymamrotał Errki, siedząc przy szafie.
– Facet ma cięty język, prawda? Aż trudno uwierzyć – skomentował Morgan.
– Chyba mam w futerale na łuk – powiedział Kannick. Bał się jeszcze spojrzeć Errkiemu w oczy. Pewnie siedział tam w kącie i wybierał jakiś straszliwy sposób zadania mu śmierci. Miał taki dziwny wyraz twarzy.
– No to idź i przynieś, Errki – powiedział mu Morgan.
Errki nie odpowiadał. Nadal czul przyjemną senność, zmęczenie po dobrze spełnionym obowiązku. Morgan dał za wygraną. Wyszedł na ganek, gdzie stał futerał i wciągnął go do środka wraz z łukiem. Pomiędzy strzałami a ekwipunkiem znalazł małe, kwadratowe lusterko, o rozmiarach mniej więcej dziesięć na dziesięć centymetrów. Niepewnie spojrzał w swoje odbicie.
– O kurwa! To najgorsza masakra, jaką w życiu widziałem!
Kannickowi nie przyszło do głowy, że Morgan mógł jeszcze nie widzieć własnego nosa. Mężczyzna mówił prawdę. Rzeczywiście wyglądał okropnie.
– Dostałem zakażenia, Errki. Wiedziałem! – Nerwowym krokiem zaczął chodzić po domu z lusterkiem w dłoni.
– Cały świat jest zakażony – mruknął Errki. – Choroba, śmierć i niedola.
– Jak długo rozwija się tężec? – zastanawiał się Morgan na głos. Ręce trzęsły mu się tak bardzo, że o mało nie wypuścił z ręki lusterka.
– Kilka dni – poinformował Kannick.
– Jesteś pewien? Znasz się na takich sprawach?
– Nie za bardzo.
Mężczyzna westchnął jak naburmuszone dziecko i cisnął lusterko na ziemię. Widok nosa pozbawił go resztek odwagi. Ból, podobnie jak gorączka, nie dawały mu się już tak bardzo we znaki. Czuł raczej apatię, ale tę wywołało co innego – brak jedzenia i picia. Powinien pomyśleć o czymś innym. Spojrzał na Kannicka i zmrużył oczy.
– Młody, podobno byłeś świadkiem morderstwa. Opowiedz mi, jak to było. Co się tam właściwie stało?
Kannick wytrzeszczył oczy.
– Nie – zaoponował. – Nie byłem żadnym świadkiem.
– Nie byłeś? W radiu mówili, że byłeś.
Kannick schylił głowę i szepnął:
– Widziałem tylko, jak on ucieka.
– Czy ten człowiek jest obecny na sali rozpraw? Proszę podnieść dłoń i wskazać go ławie przysięgłych – zaintonował dramatycznie Morgan.
Kannick splótł dłonie na kolanach. Za żadne skarby nie wskaże Errkiego.
– Musiałeś iść na policję i wszystko wygadać?
– Nic nie wygadałem. Pytali mnie, czy coś widziałem. Ja tylko odpowiadałem na pytania – bronił się.
Morgan musiał się nachylić, żeby usłyszeć słowa chłopca.
– Nie masz po co kręcić. I tak wiem, że wygadałeś. Znałeś starą?
– Tak.
Głowa opadła Errkiemu na ramię. Wyglądało na to, że zasnął.
– Nie mógł się powstrzymać – wyjaśniał Morgan. – Ma pomieszane w głowie.
– Pomieszane?
– Nawet tego nie pamięta.
– Nie pamięta?
– Może nawet nie pamięta, że wziąłem go jako zakładnika, kiedy dzisiaj rano okradłem Fokus Bank.
Rzucił chłopcu rozbawione spojrzenie.
– Znalazł się pod ręką, a ja potrzebowałem kogoś, żeby zaszantażować kasjerkę. Wiesz co? Morgan zachichotał. – Napad na bank i wzięcie zakładnika to tak, jakbyś kupował jajko-niespodziankę. Niektórzy mają szczęście i trafia im się kompletna zabawka. A ja dostałem kilka puzzli do ułożenia.
Zapomniał o zmasakrowanym nosie.
– W ogóle niczego nie pamięta. A poza tym robi tylko to, co mu każą jego wewnętrzne głosy. Pewnie tego nie zrozumiesz, ale ja mu współczuję.
Morgan usiadł na podłodze i spojrzał na Kannicka z poważnym wyrazem twarzy.
– Wiesz co? Kiedy byłem dzieckiem, chodziłem do przedszkola. Co rano mieliśmy apel. Musieliśmy siedzieć w kółku na podłodze, a jedna z opiekunek czytała nam albo śpiewała. Mieliśmy taką zabawę, która polegała na łapaniu myśli. Pani patrzyła nam głęboko w oczy i szeptała: „Pomyślcie o czymś!". I myśleliśmy naprawdę mocno. Wtedy krzyczała: „Łapcie ją, łapcie!" I wyciągała dłoń w powietrze, jakby naprawdę łapała jakąś myśl. A my robiliśmy to samo. – Morgan przerwał. – „Teraz trzymajcie!" – krzyczała, a my trzymaliśmy mocno, przerażeni, że odleci. I odlatywała. Bo kiedy otwieraliśmy dłonie, nic w nich nie było. Tylko brud i pot. Teraz myślę, że miało to być jakieś ćwiczenie na koncentrację, ale wtedy czuliśmy się okropnie. Dorośli wyprawiają z dziećmi cholernie dziwne rzeczy.
Potrząsnął głową zrezygnowany.
– Errki ma ten sam problem. Albo ma mętlik w głowie i nie może poukładać myśli, albo bez przerwy wałkuje jedną. To się nazywa obsesja. Wiem, że są takie choroby, bo pracowałem z ludźmi podobnymi do niego.
Od strony szafy dobiegało ich ciche postękiwanie Errkiego.
– Wiesz, dlaczego ugryzł mnie w nos?
– Nie mam pojęcia – jęknął Kannick.
– Chciałem, żeby sobie popływał w stawie, tam na dole, a on odmówił. Nie umie pływać. Nie lubi, jak mu ludzie ciosają kołki na głowie. Więc ty też nie powinieneś. Bo bez uprzedzenia przyssie ci się do ucha, albo jeszcze gorzej.
– Mogę już iść? – Kannick zniżył głos do szeptu, żeby Errki go nie usłyszał.
Morgan przewrócił oczami.
– Czy możesz już iść? A gdzie ty się, do cholery, wybierasz? Dlaczego mamy pozwolić, żebyś się z tego wywinął łatwiej niż my sami? Zrobiłeś coś, żeby na to zasłużyć? To nasze przeznaczenie – wyrzekł uroczyście. – Znaleźliśmy się w pułapce. Czekamy na policję, żeby przyszła i nas pozamykała. Ale nie zamierzamy składać broni. Jesteśmy dumni, odważni i nie poddamy się bez walki.
Głos Morgana tchnął pijackim patosem. Mówi jak Geronimo, pomyślał Kannick. Nie tylko Errki jest szalony. Obaj mają nie po kolei w głowie. Może ja też jestem nienormalny? Jeżeli już o to chodzi, trudno było powiedzieć. Ale przecież mieszkam w domu poprawczym, a nie w zakładzie dla umysłowo chorych. Kto wie, może to jednak jest zakład dla umysłowo chorych? Nagle dostał ataku mdłości i starał się pozbyć wrażenia, że w gardle rośnie mu wełniana kulka. W pewnym sensie pasował do tego miejsca i do tych kolesi. Dobrze o tym wiedział.
– Czy twoja matka żyje? – zapytał nagle Morgan. Wyciągnął strzałę Kannicka ze ściany i przyglądał jej się z uwagą.
– Chyba tak – mruknął ponuro chłopiec.
– Zaraz, zaraz – warknął Morgan. – Czy naprawdę tak mało cię to obchodzi? Nie próbuj mi wmówić, że nie wiesz, czy żyje, czy nie. Moja matka żyje. Jest na zasiłku. Mam jeszcze siostrę, która prowadzi salon kosmetyczny.
– Więc pewnie przyszyje ci nos.
– Nie bądź taki cyniczny. Naprawdę dobrze sobie radzi. No więc, Kannick, czy twoja matka żyje?
– Tak.
– Na koszt państwa?
– Co?
– Znaczy: ma pracę czy jest na zasiłku?
– Naprawdę nie wiem.
– Przysyła ci pieniądze?
– Tylko paczki, od czasu do czasu.
– Dam ci dobrą radę na następne urodziny. Poproś o paczkę SlimFastu.
Kannick nie miał pojęcia, co to jest SlimFast. Pomyślał o matce, którą widywał bardzo rzadko. Odwiedzała go tylko wtedy, kiedy zadzwoniła do niej Margunn z wymówkami. Zwykle przynosiła mu czekoladę. Prawie zapomniał, jak wygląda. Niewiele ze sobą rozmawiali. Matka właściwie nigdy na niego nie patrzyła, tylko rzucała ukradkowe spojrzenia, a potem kuliła się i z przerażeniem odwracała wzrok. Nagle pomyślał o czymś, co zdarzyło się dawno temu. Pewnego dnia wrócił ze szkoły, zatrzymał się w drzwiach do kuchni i spojrzał na nią. Wyglądała inaczej. Jej włosy nagle urosły o jakieś trzydzieści centymetrów, w jeden dzień, który on spędził w szkolnej ławce.
– Kupiłaś sobie perukę? – zapytał.
Odłożyła na bok brukowca, którego wcześniej czytała, i przyjrzała się z niechęcią synowi.
– Nie, nie kupiłam. To prawdziwe włosy, tylko specjalnie przymocowane.
– Co? – Zdziwił się tak bardzo, że aż usiadł przy stole. Nie tylko włosy się zmieniły. Jej paznokcie nagle stały się długie, ciemnoczerwone i błyszczące, jak lakier na nowym samochodzie.
– Co to znaczy „przymocowane"? – spytał z niekłamaną ciekawością. – Są przyklejone?
– Tak. Będą się trzymać przez kilka tygodni.
Potrząsnęła głową, rozkładając je na plecach w wachlarz, żeby mu zademonstrować. Nowa fryzura przydała jej powagi. Wyraz jej twarzy zmienił się, wyprostowała się, nosiła się jak królowa.
Pokusa była zbyt wielka. Kannick szybko nachylił się nad stołem, brudną dłonią chwycił garść włosów. Szarpnął i nic. Dziwne.
– Ty idioto! – wrzasnęła, wstając od stołu. – Wiesz, ile kosztowały?
– Mówiłaś, że są przyklejone.
– A ty oczywiście musiałeś spróbować, czy przypadkiem nie dadzą się wyrwać?
– Kto ci je zrobił?
– Moja fryzjerka.
– Ile kosztowały? – spytał ponuro.
– Chciałbyś wiedzieć, nie? Ale to nie twój interes. Nie masz swoich pieniędzy.
– Nie mam, bo mi nie dajesz kieszonkowego.
– A za co masz niby dostawać kieszonkowe? W domu nawet palcem nie kiwniesz!
– Nigdy mnie o nic nie prosisz.
– A co ty właściwie potrafisz? – Nagle pochyliła się nad stołem i rzuciła mu wyzywające spojrzenie. – Czy ty w ogóle cokolwiek potrafisz zrobić, Kannick?
Zaczął zeskrobywać plamę zaschłego dżemu z obrusa. Nic nie przychodziło mu do głowy. Niezbyt dobrze radził sobie z czytaniem, w sportach był beznadziejny, ale nikt nie mógł z nim wygrać w strzałki. O tym nie wspomniał.
Później, kiedy weszła pod prysznic, chowając nowe włosy pod foliowym czepkiem, zajrzał do jej torebki. Wiedział, że nie znajdzie tam pieniędzy. Była sprytniejsza od Margunn i zabierała je z sobą. Ale znalazł paragon od fryzjerki. Trudno mu było odcyfrować odręczne pismo dorosłej osoby, ale tym razem postarał się. Włosy i paznokcie – dwa tysiące trzysta koron, zapłacono gotówką. Poczuł, że wściekłość zapiera mu dech w piersiach. Z krzykiem poszedł do łazienki i szarpnął za zasłonę od prysznica.
– Tyle forsy! Wystarczyłoby na rower! – krzyczał. – Wszystkie inne dzieci mają rowery!
Zaciągnęła zasłonę.
– Włosy rosną same – krzyczał – i to za darmo!
– Nie grzeb w moich rzeczach! – odkrzyknęła. – Potrzeba ci ojca, żeby ci pokazał, co to jest dyscyplina! Nigdy nie znajdę nikogo, jeżeli będę wyglądać jak wiedźma. Muszę dbać o urodę. To wszystko dla twojego dobra.
Przez zasłonę widział kontury jej ciała. Mógłby ją stamtąd wypłoszyć, gdyby naprawdę chciał. Mógł podejść do zlewu w kuchni i odkręcić kurek z zimną wodą. Wtedy woda pod prysznicem zrobiłaby się tak gorąca, że poparzyłaby ją. Ale nie miał na to ochoty. Ograna sztuczka.
Czuł się wyczerpany. Oparł czoło o kolana i westchnął. Dokuczał mu głód. Mężczyźni zjedli mu całą czekoladę. Wspomnienia z przeszłości nie dawały mu spokoju. Kiedyś wrócił wcześniej do domu. Matki nie było. Wpadła mu w ręce plastikowa butelka ze środkiem do udrażniania zatkanych zlewów kuchennych. Nagle przyszedł mu do głowy zabawny pomysł. Wiedział, jak działa: drobne, okrągłe, biało-niebieskie kryształki wsypywało się do zlewu, kiedy był zatkany, czyli prawie zawsze. Kontakt z wodą zmieniał je w żrący, cuchnący gaz. Znalazł pusty karton po mleku, wypłukał go starannie i wysuszył. Potem nasypał na dno sporą garść kryształków i poszedł do łazienki. Rozmontował odpływ wody pod brodzikiem, włożył karton do środka i założył kratkę na miejsce. Nigdy nie zapomni wrzasku matki, gdy weszła pod natrysk. Odkręciła kurek z ciepłą wodą, a trujący gaz wypełnił całą łazienkę. Wyskoczyła na korytarz, zanosząc się kaszlem. Wykrzykiwała najokropniejsze przekleństwa, jakie przyszły jej do głowy, a było ich sporo. Stworzył własną komorę gazową!
Morgan przerwał mu rozmyślania.
– Co jeszcze masz tam w środku? – zapytał. – Może znalazłbyś coś, czym mógłbym się obandażować?
Chłopak zastanowił się przez chwilę. Miał dziewięć różnych rodzajów strzał. Zapasową cięciwę. Woreczek nasadek i tubkę kleju. Wosk do cięciw. Szczypce. I bawełnianą szmatkę do czyszczenia celownika.
– Bawełniana szmatka – powiedział.
– Zakryje mi nos?
Kannick podniósł głowę i spojrzał na pożółkły kikut.
– Zakryje.
Morgan wstał i podszedł do futerału. Tkanina była żółta i puchata, podobna do tych, którymi czyści się szkła w okularach.
– Wyłażą z niej kłaki – ostrzegł go Kannick.
– Gówno mnie to obchodzi. Potrzebne mi coś do opatrzenia rany. Za każdym razem, kiedy ruszam głową, czuję powiew powietrza, a to mi przeszkadza. Widzę, że masz też taśmę – przyda się. Pomóż mi! – zawołał, machając szmatką.
Chłopak męczył się trochę, lecz manipulując grubymi palcami, udało mu się delikatnie umieścić szmatkę na nosie Morgana, po czym odgryzł zębami kawałek taśmy i mocno ją przykleił.
– Jaki uroczy – skomentował.
– No to się zabawimy! – zawołał chrapliwie Morgan, chwytając butelkę. – Przy butelce i z dziewczyną traci się poczucie czasu! – mrugnął do Kannicka.
Errki spał. Morgan wyglądał zabawnie z żółtą szmatą na nosie. Taką samą nosiła matka w pierwsze słoneczne dni wiosny, żeby ochronić nos przed poparzeniem, kiedy opalała się za domem, pomyślał Kannick. Leżała tam z rozłożonymi nogami, żeby słońce mogło dosięgnąć każdego zakamarka jej skóry. Czasami ją podglądał. Zauważył w tym miejscu trochę ciemnych kręconych włosów. W miejscu, w którym był Polak i gdzie został powołany do życia. Matka nie mówiła mu o tym dosłownie, ale wiedział, że to prawda. Próbował sobie dokładnie przypomnieć chwilę, kiedy fakt ten stał się dla niego oczywisty, ale bez powodzenia.
Pomyślał o Karstenie i Philipie, i zastanawiał się, czy już zaczęli go szukać. Co będzie, jeżeli trafią do tej chaty? Może od razu wparują do środka. Co jakiś czas spoglądał na obu mężczyzn, zastanawiając się, o czym rozmawiali. Nie bardzo rozumiał, jak Errki mógł być zakładnikiem, skoro to on miał broń, a Morgan wcale się tym nie przejmował. Sięgnął po butelkę, upił łyk, a potem ją odłożył. Whisky już nie parzyła go w gardło. Był prawie zupełnie znieczulony. Ciało miał zdrętwiałe i dziwnie ospałe. Musi uciec, zanim zaśnie na dobre.
– A teraz mogę już iść? – poprosił pokornie, spoglądając na Errkiego w kącie.
– Errki o tym zadecyduje – stwierdził lakonicznie Morgan. – On tu rządzi, a tak się składa, że teraz śpi. Będziesz musiał dotrzymywać mi towarzystwa, dopóki się nie obudzi. Taki pulpet jak ty powinien mi wystarczyć na długo. – Parsknął śmiechem.
Obydwu alkohol dobrze już szumiał w głowach. Morgan nie pamiętał, co tu robi ani jakie ma plany. Podobało mu się w spokojnym i cichym pomieszczeniu, zaskakująco ciemnym w porównaniu z oślepiającą jasnością na zewnątrz. Z lubością wsłuchiwał się w oddech Errkiego śpiącego przy szafie. Ludzie w ogóle nie powinni robić planów ani dotrzymywać terminów. Powinni siedzieć spokojnie i pozwalać się swobodnie unosić myślom. Siedzący obok niego grubas nagle zsunął się na podłogę. Z zewnątrz nie dochodziły żadne odgłosy. Ptaki nie śpiewały, nawet drzewa przestały szeleścić. Whisky już prawie się skończyła. To go trochę zaniepokoiło. Za kilka godzin znów będzie trzeźwy. Prędzej czy później będzie musiał podnieść swoje ciężkie, ospałe ciało z podłogi i coś zrobić. Ale nie miał pojęcia co. Miał pieniądze, lecz ani krzty energii, żeby wyjść z chaty i wrócić do głównej drogi albo spróbować ucieczki. Nie miał żadnych kolegów, oprócz jednego, który siedział w więzieniu za napad na urząd pocztowy i wkrótce wyjdzie na zwolnienie warunkowe. Morgan był kierowcą. Ledwie udało im się uciec i rozdzielili się, gdy tylko dotarli w bezpieczne miejsce. Dwa dni później jego przyjaciela złapano. Został aresztowany na podstawie zdjęć z napadu pokazanych w telewizji. Idiota miał długi, więc ktoś się na nim zemścił. Ukrył broń gdzieś w lesie, jak mówił, ale w jego mieszkaniu znaleźli pieniądze. Nie powiedział policji o Morganie. To było zdumiewające, naprawdę niewiarygodne, że oparł się naciskom i wziął całą odpowiedzialność na siebie. Nikt wcześniej nie zrobił dla Morgana czegoś podobnego! Dopiero później ogarnęło go uczucie dozgonnej wdzięczności. A podczas odwiedzin pojawiła się drobna aluzja.
– Kiedy wyjdę, będę spłukany. Możesz coś na to poradzić?
Napad na Fokus Bank był tylko początkiem. Sto tysięcy koron, po połowie dla każdego, nie wystarczy na długo. Znał swojego przyjaciela, znał jego zwyczaje i jego potrzeby. Gdy wydadzą pieniądze, znów będzie to samo. Byłoby lepiej, gdyby policja mnie też wtedy złapała, pomyślał Morgan z przygnębieniem. W jego mózgu rozległo się ciche brzęczenie. Może tracił zmysły tak jak Errki? To pierwszy głos – krążący w głowie owad, który próbuje wydostać się na zewnątrz.