Rozdział 20

Morgan poderwał się ze snu. Kannick z pochyloną głową spal obok. Ściśnięty podwójny podbródek rozpłaszczył się na jego klatce piersiowej w ogromnej masie skóry i tłuszczu. Mężczyzna wyprostował zesztywniałe nogi i dotknął dłonią głowy. Nos nie bolał go już tak bardzo – miał wrażenie, że prawie zupełnie mu zdrętwiał. Może nawet był już martwy. Wkrótce urwie się i odpadnie jak kawałek zgniłego owocu.

Kannick otworzył oczy. Na zewnątrz zauważył niebieskawą poświatę.

– Jest wieczór – szepnął Morgan.

– Muszę iść do domu – błagał Kannick. – Będą mnie szukać!

Morgan spojrzał na Errkiego, szukając broni. Zauważył ją wetkniętą za pasek od spodni. Powoli wstał i zachwiał się, łapiąc równowagę. Podszedł do szafy, postał tam chwilę zamyślony i pochylił się. W kącie było ciemno. Stanął w rozkroku nad śpiącym ciałem i niezdecydowanie pogmerał dłonią przy pasku Errkiego. Nagle poślizgnął się na czymś mokrym i lepkim i upadł. W ułamku sekundy zerwał się na nogi ze zdumionym wyrazem twarzy.

– Co jest, do kurwy nędzy!

Kannick wzdrygnął się i szeroko otworzył oczy.

– Co się dzieje?

– Tu wszędzie jest krew! On krwawi jak cholera!

Kannick poczuł, jak zimny dreszcz przebiega mu po plecach.

– To Errki! – krzyknął Morgan, odskakując. – Wykrwawił się na śmierć. Jest zimny!

– Nie! – krzyknął ostro i ochryple Kannick. Z trudem wstał, lecz natychmiast musiał oprzeć się o ścianę.

– Nie żyje!

Jak w złym śnie Kannick patrzył na Morgana, który powoli odwracał się w jego stronę.

– Czy ty wiesz, co zrobiłeś? Zabiłeś Errkiego. A niech to wszystko cholera weźmie!

Kannick potrząsnął głową. Z jego ust wydobył się krzyk, który zaniki, nim zdążył się w pełni uformować.

– Ja tylko trafiłem go w nogę.

– Musiałeś mu przebić żyłę w pachwinie. Albo tętnicę.

Morgan cofnął się, nie spuszczając oka z Kannicka.

– Mam tego dość. Zjeżdżam z tego domu wariatów!

Zachwiał się. Przydałaby mu się broń, ale musiałby najpierw dotknąć zimnego ciała, może nawet poplamić sobie ręce krwią.

– Musisz mi pomóc!

Chłopak uczepił się drewnianej ściany i zalał się łzami.

– Nie chciałem! Otworzył drzwi, kiedy ja już wypuściłem strzałę. Musisz im powiedzieć, co się stało. Nikt inny tego nie widział!

Morgan przerwał, poruszony widokiem grubego, zdesperowanego chłopca. Z trudem przełknął ślinę, rzucił jeszcze jedno spojrzenie na ciało Errkiego i osunął się na podłogę.

– I bez tego mam już przechlapane. Napadłem na bank i wziąłem zakładnika. Nieźle za to beknę.

– Moglibyśmy wrzucić ciało do jeziora. Powiemy, że uciekł! – Kannick bezradnie załamywał ręce. – Ja tego nie chciałem. To był wypadek! Wrzućmy go do jeziora!

– Wystarczy, że powiesz policji prawdę. Ale ja muszę stąd zjeżdżać.

Morgan zmrużył oczy. Próbował skupić się na tyle, by móc pomyśleć o ucieczce.

Zrozpaczony Kannick odchodził od zmysłów, wstrząsany wybuchami płaczu.

– Wrzucenie ciała do jeziora nic nie da – stwierdził Morgan niecierpliwie. – Wszędzie jest krew. Cała kałuża krwi.

– Możemy zastawić ją szafą.

– To nic nie pomoże.

– Proszę cię!

– Szukają nas. Mogą tu trafić lada chwila. Nie mamy czasu. Poza tym gdybyśmy spróbowali znieść go na dół do wody, umażemy się krwią. To bez sensu, Kannick. Jesteś za młody, żeby iść do więzienia. Wywiniesz się. Tak samo jak Errki za zamordowanie tej staruszki, bo jest walnięty. Ale ja – zawył, tłukąc pięściami w podłogę z furią – ja się nie wywinę. Nie mam żadnej cholernej wymówki!

Jęczał i targał się za włosy, próbując sobie przypomnieć, jak zaczął się dzień. Zdziwił się, jak niewiarygodnie długo trwał. Prawie jak całe życie. Owładnęło nim straszliwe uczucie paraliżu. Jego mózg nie chciał działać. Wszystko przez tę pieprzoną whisky. Kannick leżał wyciągnięty na podłodze i z trudem łapał dech.

– Za domem jest stok – zaszlochał. – Może ciało samo stoczy się na dół?

– Jezu Chryste! Dłużej tego nie wytrzymam!

Kannick wstał, przyskoczył do Morgana i zaczął nim mocno potrząsać.

– Musisz! Musisz!

– Nie, nie muszę.

– Zrobimy to razem. A potem ruszymy w drogę. Musimy! Nikt za nim nie zatęskni.

– I tu się mylisz – zaoponował spokojnie Morgan. A gdy tylko wypowiedział te słowa, z zaskoczeniem odkrył, że to prawda.

Wyjrzał przez okno i rozpłakał się. Krajobraz w oddali wyglądał na zamglony. Wiedział, że musi uciec, albo straci rozum tak jak Errki. Zaraz zacznie pleść coś bez sensu, jeśli tylko sobie na to pozwoli. Teraz czuł, że może utonąć i zostawić świat samemu sobie, ze zdziwieniem przyglądać się ludziom, nie rozumiejąc, co mówią. Nic go nie będzie obchodzić. Niech się dalej zajmują swoimi sprawami. To nie jego interes. Ludzie są popieprzeni. Społeczeństwo zmusza do myślenia o zbyt wielu rzeczach naraz. Jak szantażysta czekający w więzieniu. Jak stojący przed nim gruby, pożałowania godny chłopak.

– Musimy! – krzyczał Kannick.

Morgan spuścił głowę. Słyszał sapanie Kannicka i jakiś odgłos z oddali, który stopniowo stawał się coraz wyraźniejszy. Szczekanie psów.

– Jest za późno – jęknął. – Już po nas idą.

Sejer uważnie studiował mapę.

– Zbliżamy się do starych zagród. – Zmrużył oczy i wskazał kierunek. – Idę o zakład, że ukrywają się w jednej z tych chat.

– Co zrobimy, kiedy ich znajdziemy? – zapytał Skarre.

Sejer przyjrzał się uważnie każdemu z mężczyzn.

– Myślę, że nie powinniśmy robić nic widowiskowego. Proponuję trzymać się na dystans i uprzedzić ich, żeby wiedzieli, ilu nas jest i że jesteśmy uzbrojeni.

– A co zrobimy, jeżeli zasłoni się zakładnikiem i zacznie grozić mu bronią?

– Wtedy go wypuścimy. Daleko nie zajdzie. Nas jest pięciu, a ich tylko dwóch.

Skarre otarł pot z twarzy.

– Niech nikt nie wyciąga broni – instruował Sejer. – Nie mam zamiaru nieść żadnego z was do domu w tym przeklętym upale. Pamiętajcie, że kiedy to wszystko się skończy, będziemy musieli szczegółowo wyjaśnić całą sprawę. Na piśmie. Zgodnie z prawdą i z czystym sumieniem. Bez mojego pozwolenia nawet nie patrzcie na broń. Jeżeli zmienię zdanie, poinformuję was o tym.

Ruszył. Pozostali mężczyźni, sapiąc, podążyli za nim. Pokładali w nim zupełną ufność, choć uważali, że niekiedy bywa zbyt ostrożny. Zadania tego rodzaju zdarzały się rzadko. Tak naprawdę nie mieli ochoty wałęsać się po dusznym i gorącym lesie, ale smaku adrenaliny nie dało się z niczym porównać.

– Myślę, że jezioro Himmerik jest tam, w dole – powiedział Sejer, wskazując kierunek ręką. – Według mapy jest blisko, chociaż stąd jeszcze nic nie widać. Zakładam się o piwo, że psy poprowadzą nas właśnie w tamtym kierunku.

– Nie widzę żadnych zabudowań. – Ellmann osłonił oczy dłonią i wbił wzrok w gęsty zagajnik przed nimi.

– Pewnie są tam, za drzewami. To dobrze, bo nie od razu nas zobaczą.

Psy popędziły naprzód, prosto ku zagajnikowi. Od czasu do czasu Skarre spoglądał w górę, mając nadzieję, że Bóg ma na nich oko. Spokojny las emanował czymś groźnym, jakby cisza zapowiadała gwałtowną burzę. Lecz na niebie nie było żadnych chmur, tylko lekka mgiełka unosiła się nad drzewami. Bezustannie i niepowstrzymanie upał odbierał ziemi resztki wilgoci – para wodna unosiła się w górę i osiadała jak mleczna mgła nad okolicą. Może obaj uciekinierzy czekali na nich przy otwartym oknie z bronią gotową do strzału albo już dawno przeszli na drugą stronę górskiego grzbietu. Policjanci krok po kroku zbliżali się do zagajnika. Żadnej zagrody w zasięgu wzroku.

Postanowili zaufać znakomitemu słuchowi Zeba. Ellmann wezwał psa, a reszta mężczyzn stanęła, z zaciekawieniem patrząc na czarne, podpalane zwierzę. Zeb delikatnie kołysał głową, a uszy drżały mu lekko jak czułki owada. Nagle odwrócił głowę ku drzewom. Nasłuchiwał odgłosów z miejsca, którego nie widzieli. W myślach Ellmann nakreślił linię prostą od uszu psa do zarośli.

– Tam ktoś jest – wyszeptał.

Sejer ruszył, żeby to sprawdzić. Zeb skoczył za nim, lecz treser powstrzymał go szarpnięciem smyczy. Niezadowolony pies szczeknął ostro. Włosy Sejera świeciły jak srebro na tle zieleni, gdy skradał się ku zaroślom. Sekundy mijały. Skarre pocił się. Przewodnicy głaskali psy. Sejer szedł dalej. Po kilku krokach skręcił w lewo i zanurzył się w gęstwinie. Próbował rozluźnić napięte mięśnie. Teraz pomiędzy drzewami zaczynał dostrzegać jakiś ciemniejszy i bardziej zwarty kształt. Sięgnął po broń. Rozgrzana skórzana kabura parzyła mu rękę. Wkrótce drzewa przerzedziły się, ukazując polanę, na której stał ciemny i masywny dom. Drewniana chata z powybijanymi szybami. Nikogo w zasięgu wzroku. Przykucnął w trawie, pewny, że nie widać go z żadnego okna. Z wnętrza chaty nie dobiegał żaden odgłos. Może spali albo odpoczywali? A może czekali na niego? Dach domu porastały kępy wyschniętej, wypalonej słońcem trawy. Małe okna ze szprosami nie wpuszczały do wnętrza zbyt wiele światła. W chacie prawdopodobnie panował miły chłód. Wyczuwał, że ktoś tam jest, ale nadal nie słyszał nawet najdrobniejszego szelestu. Gdyby teraz wstał i podszedł do drzwi, z przerażenia mogliby otworzyć na oślep ogień. Zatrzymał się. Postanowił rzucić szyszką w drewnianą ścianę. Może hałas wywabi kogoś z chaty? Albo jeden z nich podejdzie do okna, żeby sprawdzić, co się dzieje? Sejer rozejrzał się i pod wyschniętą sosną znalazł dużą szyszkę. Może lepiej celować w drzwi? Jeżeli ktoś tam jest, z pewnością usłyszy. Dostrzegł ciemną, brązowawą plamę na kamiennych schodach. Wyglądała jak zaschnięta krew. Zmarszczył brwi. Czy ktoś został ranny? Zamachnął się i rzucił szyszkę. Rozległo się ciche stuknięcie. Przykucnął, lecz nic się nie wydarzyło. Dał sobie całą minutę. Sekundy mijały. Trudno było kucać, mając na sobie przyciasny kombinezon.

Minuta minęła. Ostrożnie wycofał się i wrócił do czekającej grupy mężczyzn.

– Wchodzę do środka.

Skarre rzucił mu zafrasowane spojrzenie.

– Myślę, że nikogo tam nie ma. W środku jest bardzo cicho.

– Zeb na pewno coś słyszał – upierał się Ellmann.

Sejer i Skarre podeszli do chaty, podczas gdy treserzy zostali z psami. Sejer pchnął drzwi.

– Halo! Policja! Czy ktoś tu jest?

Nikt nie odpowiadał. Wszędzie panowała cisza. Inspektor nie sądził, że bandyta mógłby nagle wyskoczyć i do niego strzelić. Nie tak miał zginąć. Dom wydawał się zupełnie pusty. Zajrzał do salonu. Zauważył zielony tapczan, starą szafę i, co dziwne, szary futerał. Zrobił kilka kroków do przodu i rzucił przez ramię do Skarrego:

– Byli tu.

Stał na środku zakurzonego pokoju i rozglądał się, pozwalając oczom przywyknąć do panującego wewnątrz półmroku. Po chwili zauważył w kącie sylwetkę wychudzonego człowieka w ciemnym ubraniu i z czarnymi włosami. Pół siedział, pół leżał w nienaturalnej pozycji, z głową opartą o szafę. Musiało mu być bardzo niewygodnie. Sejer nie myślał już o własnym bezpieczeństwie, nie przejmował się, że ktoś go zaatakuje. Zrobił kilka kroków i przyklęknął obok leżącego. Był chudy i wymizerowany, miał zamknięte oczy i upiornie bladą twarz. Wyglądał jak skrajnie niedożywione dziecko, z czupryną czarnych włosów sięgających do ramion.

– Errki – szepnął Sejer.

Ciało Errkiego leżało w kałuży krwi. Dotknął jego chudej szyi, starając się wyczuć puls, ale bez powodzenia. W półmroku trudno było zauważyć ranę, ale najwyraźniej został trafiony gdzieś w brzuch. Był jeszcze ciepły. Inspektor miał właśnie wstać, kiedy usłyszał jakiś hałas. Pomyślał, że to Skarre, lecz nagle coś ciemnego ukazało się w jego polu widzenia. Rozległo się nieprzyjemne skrzypienie – powoli otwierały się drzwi szafy. Włosy na karku zjeżyły mu się z przestrachu. Wziął głęboki oddech. Skrzypienie ustało. Ze swojego miejsca nie mógł zajrzeć do wnętrza, ale nie sądził, by w środku mógł się ktoś ukrywać. Jeżeli bandyta zastrzelił zakładnika, po co miałby ukrywać się w starej szafie? Z pewnością już dawno uciekł. Drzwi otworzyły się na oścież tylko dlatego, że kroki Sejera poruszyły obluzowane deski, na których stał mebel. Podniósł się, zrobił kilka kroków, a potem zajrzał do środka. Błysnął metal.

Broń drgała w roztrzęsionej dłoni. Zaskoczony Sejer zaczerpnął szybko tchu i chciał wyjąć własny pistolet, ale zmienił zdanie. Ze zdumieniem wpatrywał się w stojącą tam istotę, w przerażoną, bladą twarz i w uniesiony rewolwer. W szafie stał Kannick.

Teraz żadnych błędów. Tylko spokojnie, bardzo spokojnie. Chłopiec jest u kresu wytrzymałości, a jego zachowanie jest kompletnie nieprzewidywalne. Zachowaj spokój, mów cicho. Nie okazuj, że się go boisz.

– Ja nie chciałem! – wrzasnął Kannick. Głos chłopaka eksplodował w ciszy i sprawił, że Sejer podskoczył, mimo że był na coś takiego przygotowany. – Stanął mi na drodze! Może pan zapytać Morgana!

Mierzył w klatkę piersiową Sejera i na pewno by go trafi!. Gdyby mógł nacisnąć spust.

Sejer opuścił dłonie.

– Kannick, broń nie jest odbezpieczona. Potem dodał: – Kim jest Morgan?

Zaskoczony chłopak gapił się na rewolwer. Oszołomiony, zaczął nerwowo szperać przy blokadzie, ale zdrętwiałe ze strachu palce odmawiały mu posłuszeństwa. W końcu poradził sobie. Jednak Sejer zdążył już wyciągnąć własną broń, a za nim stał kędzierzawy mężczyzna, także z pistoletem w dłoni.

– Jest w sypialni – Kannick pociągnął nosem. Potem upuścił broń na podłogę, zgiął się wpół i dostał gwałtownych torsji. Wciąż jeszcze stał w szafie i wymiotował prosto na butwiejące deski podłogi. Wylewała się z niego zupa i whisky. Sejer odczekał, aż chłopak skończy. Potem ostrożnie podniósł broń, podał ją Skarremu i zostawił chłopca z kolegą. Sam udał się do sypialni.

Morgan stał za drzwiami i czekał. Teraz resztką sił, jakie mu pozostały, puścił się biegiem w stronę lasu. Minął podwórze i znalazł się wśród drzew. Poprzez zarośla Ellmann dostrzegł jasne włosy i kolorowe szorty. Bandyta nie miał szans.

Policjant pochylił się, ujął głowę psa i szepnął mu do ucha:

– Zeb, bierz go!

Zwierzę skoczyło naprzód i popędziło jak futrzana błyskawica. Morgan nie słyszał pędzącego za sobą zwierzęcia ani żadnego okrzyku, jedynie własne kroki na suchym poszyciu. Biegł, lecz po chwili opadł z sił. Zeb zauważył dwie białe dłonie i postanowił chwycić za lewą. W tym, co miał właśnie zrobić, nie było nawet cienia agresji – lata treningu i rozkaz do wykonania, nic więcej. Morgan zatrzymał się, ciężko dysząc. Czuł, że kolana się pod nim uginają. Musiał sprawdzić, czy ktoś go nie goni. W tej samej chwili potknął się i wylądował na brzuchu. Odwrócił się na bok i usiadł na trawie. Przerażony gapił się na to, co pędziło ku niemu. Czarne podpalane zwierzę z wyszczerzonymi, żółtymi zębami i wywalonym, czerwonym językiem. Pies przykucnął, gotowy do skoku. Białe dłonie, w które wcześniej mierzył, zniknęły. Teraz widział tylko czerwoną twarz, a na środku żółtą plamę. Łatwy cel. Jednym potężnym skokiem znalazł się tam i kłapnął szczękami. Morgan wydal z siebie rozdzierający serce ryk. Kiedy dotarli do niego policjanci, siedział, szlochając, z twarzą ukrytą w dłoniach. Sejer zatrzymał się na chwilę, żeby go posłuchać. W tym skowycie słychać było niejaką ulgę.

Загрузка...