Kannick opuścił łuk. Stał w odległości mniej więcej trzydziestu metrów i patrzył na puste okno. Tego, co zrobił, nie można nazwać wielkim wyczynem, ale z drugiej strony, wybicie przezroczystej, lśniącej w słońcu szyby nie było łatwym zadaniem. Uderzając w cel, strzała wydała wspaniały odgłos. W jego wyimaginowanym świecie właśnie przeszyła oko generała Crooka. Podszedł bliżej i przyglądał się opuszczonej chacie. W popołudniowym słońcu wyglądała, jakby miała się zaraz rozpaść. Wiedział, że strzałę znajdzie w środku, wbitą w ścianę. Rozejrzał się za innym celem, bo w kołczanie została mu jeszcze jedna strzała. Robiło się późno, ale nie przejmował się nieprzyjemnościami, które czekały na niego w Guttebakken. Wiedział dokładnie, co się stanie, wiele razy wcześniej to przerabiał, więc się nie bał. Wszystko było takie przewidywalne. Dorośli zupełnie nie mieli wyobraźni. Margunn mogłaby wymyślić inny schowek na klucz do szafki. Prawdopodobnie nie zdarzy się nic gorszego. Poza tym będzie zadowolona, że znalazł brakujące strzały, bo wiedziała, że było mu ich szkoda. A nową skrytkę i tak odszuka, kiedy zajdzie potrzeba. I tyle.
Patrzył na starą chatę, na poszarzałe drewno, na płaskie kamienne stopnie wiodące do drzwi i na puste okna. Był w środku wiele razy, myszkował po wszystkich szafkach, a nawet spał na starym tapczanie w pokoju dziennym. Spojrzał na drzwi wejściowe. Zauważył na nich kilka ciemnych plam i postanowił obrać jedną z nich za cel.
Kannick był teraz Geronimem, drzwi – meksykańskim żołnierzem, a ciemna plama – sercem żołnierza. Wroga. To oni gwałcili i zabijali kobiety i dzieci z jego szczepu. Nienawidził ich całą duszą wojownika!
Tym razem chciał strzelić z przyklęku, jak przystało na wodza. To było duże wyzwanie. Zgiął kolano i wyciągnął strzałę z kołczana, tę z żółtymi i czerwonymi lotkami. Założył ją na cięciwę i wyprostował się. Upewnił się, że łuk jest wypoziomowany. Znów spojrzał na ciemne plamy i wybrał jedną pośrodku drzwi, trochę na lewo od miejsca, w którym znajdowała się klamka. Potem naciągnął cięciwę, poczuł, jak płytka wślizguje się pod podbródek, a cięciwa luku wsuwa się na właściwe miejsce tuż nad końcem jego nosa.
Niech żyją Apacze!
Nieznaczna korekta i na celowniku pojawiła się plama. Kątem oka zauważył, że coś się dzieje. Drzwi otworzyły się i w wejściu pojawiła się czarna sylwetka. Ale mózg już wydał rozkaz. Zwolnić cięciwę. Kannick chciał opuścić łuk, ale nie mógł powstrzymać strzały. Poleciała z szybkością ponad stu metrów na sekundę.
Bezgłośnie trafiła w cel. Errki stał na schodach i wydal tylko stłumiony okrzyk zaskoczenia. Kannick zobaczył, jak żółta strzała sterczy z nogawki czarnych spodni. Errki patrzył zdumiony, ale nie wypowiedział ani słowa. Z wahaniem sięgnął dłonią, żeby wyciągnąć ją z rany. Wtedy spostrzegł Kannicka. Tego grubasa.
Poznał postrzępione spodnie i pękate ciało. Teraz zrozumiał, co chłopak miał w futerale, który ściskał kurczowo, kiedy pędził w dół ścieżką z obłędem w oczach. Łuk. Właśnie go opuścił. Broń zalśniła czerwienią w słonecznym świetle, a strzała, którą chłopiec przed chwilą wypuścił, sterczała z prawego uda Errkiego. Nie bolało. Chwycił strzałę tuż przy spodniach i zacisnął zęby. Wysunęła się dość łatwo. Natychmiast poczuł, że coś ustępuje, jak nagle rozluźniony zacisk. Chłopiec odwrócił się i zaczął uciekać.
Errki zrobił coś, czego nie czynił od lat – pobiegł za nim. Gorąca krew puściła mu się strumieniem po udzie. Kannick ledwie chwytał dech, ale oprócz tego ani jeden dźwięk nie wydobywał się z jego ust. Pędził na złamanie karku. Porzucił nawet łuk. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że jest w stanie zrobić coś podobnego, ale przeszkadzał mu w ucieczce, a czarna sylwetka, którą okazał się Errki Johrma, chciała go dopaść! Gdy zorientował się w powadze sytuacji, na moment opuściły go siły. Zdekoncentrował się i zaczął się potykać o gałęzie i poszycie. Jeżeli teraz się przewrócę, już po mnie, pomyślał. Pędził co sił. Chciał wrócić do domu, do Guttebakken. Do domu, do Margunn i wszystkich innych, do bezpiecznego znajomego życia w paskudnym budynku, do Philipa, który charczał w łóżku obok. Do domu, do Christiana, do marzeń o pokonaniu wszystkich rywali w mistrzostwach kraju, do domu, w którym na obiad był świeżo pieczony chleb, do migoczącego telewizora i czystej pościeli co drugi tydzień. Nagle życie nabrało wielkiej wartości, stało się czymś, o co chciał walczyć, i to uczucie przytłoczyło go.
Nagle potknął się i upadł prosto w suchą trawę. Ale nie poddawał się, jeszcze walczył; musiał znaleźć coś, żeby się bronić, żeby zabić swojego prześladowcę, zanim prześladowca zabije jego! Rozglądał się za jakimś kijem, ale znajdował tylko gałązki, nie było nawet kamienia, którym mógłby w niego rzucić. Wyczerpany, widział, jak życie umyka, gaśnie mu w oczach. Skapitulował, zwinął się w kłębek i legi bez ruchu. Nigdy nie sądził, że umrze tak młodo. Ostatkiem sił przygotował się. Errki był coraz bliżej. Wreszcie zatrzymał się tuż obok niego. Ten człowiek był szalony. Nie zachowa się tak jak inni. To było najgorsze – nie wiedzieć, czego można się spodziewać. Przez myśl przelatywały mu wszystkie historie, które o nim słyszał.
– Ten, kto się boi dzikiej bestii, nie powinien chodzić do lasu – wyszeptał Errki.
Kannick usłyszał jego głos. Nie ruszał się, zresztą i tak już był prawie martwy. Ostrożnie odwrócił głowę i zauważył nogę Errkiego odzianą w powypychane, czarne spodnie. Wydawało się, że rana wcale mu nie przeszkadza. Jeszcze jeden dowód na to, że nie jest człowiekiem. Widać, że nie odczuwa bólu, swojego własnego, a już z pewnością tego, który zadaje innym. Był pozbawiony uczuć. Ktoś, kto nie jest człowiekiem, nie może żywić żadnych uczuć.
– Wstań.
Głos mu nie groził. Pobrzmiewała w nim nawet nuta zaskoczenia. Kannick wstał niepewnie, nadal ze spuszczoną głową. Zaraz zacznie się bicie, lepiej więc było przyjąć ciosy na czoło i skronie. Silne uderzenie w policzek to najgorsze, co Kannick mógł sobie wyobrazić. Tego rodzaju cios był bardzo upokarzający. Ale nic się nie stało.
– Do domu – powiedział tylko Errki.
Było coś niepokojącego w tym, że nie podnosił głosu. Tak mówią sadyści, ludzie, którym sprawia przyjemność zadawanie bólu, pomyślał chłopak. Głos był tak wyraźny i spokojny, że zupełnie nie pasował do swego właściciela. Z bliska Errki robił złowrogie wrażenie. Kannick nie śmiał spojrzeć mu w oczy. Chciał tego uniknąć tak długo, jak to tylko możliwe, bo gdy do tego dojdzie, będzie zgubiony.
Do domu. A więc przez cały czas ukrywał się w starej chacie. Wcale nie pojechał do Szwecji, jak podawali w radiu. Wejście do chaty razem z Errkim nie różniło się niczym od wyprawy do królestwa umarłych. Kiedy będzie w środku, nikt nie usłyszy jego wołania o pomoc. Zaczął się trząść, spodziewając się, że teraz zostanie ukarany za wszystko, co kiedykolwiek zrobił.
Kannick, jeżeli nie weźmiesz się za siebie, to nie wiem, co z ciebie wyrośnie.
Przyszłość, którą nigdy wcześniej się nie przejmował, nie tylko dopadła go, ale właśnie miała zniknąć. Zanosiło się na to, że umrze na torturach. Jedyną rzeczą, której Kannick naprawdę się bał, był ból. Trząsł się tak bardzo, że warstwy tłuszczu na jego ciele falowały. Był jeszcze czas, by zemdleć i zniknąć, zatonąć we wrzosach – cokolwiek, byle tylko uniknąć koszmaru. Ale nie miał dokąd iść i nie zemdlał. Errki czekał. Był cierpliwy, bo wiedział, że wygra. Kannick nie miał żadnych szans na ucieczkę.
Wtedy chłopak zauważył broń. Pośród rozpaczy przyszła mu do głowy pewna myśl – myśl duszy stojącej na progu śmierci: gdyby tak od razu dostał kulę w głowę i uniknął tortur. To była jego ostatnia nadzieja. Ruszył wolnym krokiem po trawie. Nie miał pojęcia, skąd brał silę w nogach. Poruszały się wbrew jego woli, z powrotem ku starej chacie, w kierunku, w którym nie chciał iść, ku kresowi swojego życia. Errki szedł z tyłu. Wetknął broń za pas z klamrą w kształcie ogromnego orła i jedną dłonią przycisnął ranę. Krwawiła obficie, ale zabandażuje ją i zatamuje krew. To nie mogło być nic poważnego.
– Boisz się – stwierdził Errki.
Kannick przystanął i starał się zrozumieć, co ten szaleniec ma na myśli. Czy tortury już się zaczęły? Miał poczuć się bezpiecznie i właśnie wtedy otrzymać śmiertelny cios? Errki będzie się delektował przerażeniem Kannicka, gdy ten uświadomi sobie, że ma umrzeć? Stojąc bez ruchu na ścieżce, zastanawiał się nad tym tak długo, że Errki musiał go lekko popchnąć. Kannick skulił się i jęknął cicho, ale strzał nie padł. Znów ruszył przed siebie. Po chwili zza drzew wyłoniła się chata. Miał wrażenie, że biegli przez całą wieczność, ale w rzeczywistości dzieliło ich od domu tylko kilkaset metrów. Gdy zatrzymali się w miejscu, gdzie kiedyś był ogród, chłopak przeżył drugi szok. W drzwiach chaty stał ranny w nos jasnowłosy mężczyzna ubrany w jaskrawe szorty.
A więc jest ich dwóch. Jeden będzie go trzymał, a drugi znęcał się nad nim! Próbował znów zemdleć, starał się upaść, ale kolana odmawiały mu posłuszeństwa. Tutaj umrę, pomyślał, zamykając oczy. Z pochyloną głową, czekał na strzał. Errki znów go popchnął.
– Ten gość, który tam stoi, chce, żeby go nazywać Morgan.
Na widok idących, mężczyzna wybałuszył oczy.
– Hej, Errki! Wpadłeś do rzeźnika po słoninę?
Opierał się o futrynę drzwi i z niedowierzaniem patrzył na imponujący podwójny podbródek Kannicka i uda, których obwód dorównywał rozmiarami talii Errkiego.
Kannick skrzywił się, widząc jego nos.
– Trafił mnie w udo – powiedział Errki.
– Psiakrew, Errki, krwawisz jak zarzynana świnia!
– Przecież ci mówiłem, że mnie trafił. – Pochylił się i podniósł strzałę. – Tym.
Morgan przyjrzał się jej z zaciekawieniem, wodząc palcem po żółtych i czerwonych piórach.
– A niech mnie. Bawiłeś się w Indian? Czy to znaczy, że gdzieś tam ukrywa się jeszcze kowboj?
Kannick pokręcił energicznie głową.
– J-ja t-tu t-tylko ć-ćwiczyłem.
– Ćwiczyłeś? Co takiego?
– N-na k-krajowe m-mistrzostwa j-juniorów.
Ledwie udało mu się wykrztusić te słowa. Errki całkiem wyraźnie słyszał nieco fałszywe brzmienie dud.
– Weź go do środka.
Morgan odsunął się na bok, pozwalając im przejść. Errki popychał Kannicka przed sobą, zastanawiając się, czym mógłby prze wiązać nogę, żeby zatamować krwawienie.
– Muszę iść do domu – jęknął chłopak.
– Siadaj na kanapie – rzucił szorstko Morgan. – Musimy najpierw ocenić sytuację. Może przydasz nam się do czegoś.
Kannick wbił wzrok w nos Morgana. Wyglądał gorzej niż wcześniej, bo odgryziona część zwisała luźno, sprawiając odrażające wrażenie. Kolorem przypominał zgniłego ziemniaka. Na podłodze chłopak zauważył butelkę whisky, a na parapecie – radio, obok którego sterczała ze ściany jego strzała. Mężczyzna o kręconych włosach był najwyraźniej pijany. Lecz Kannick wcale nie poczuł się pewniej. Osunął się na tapczan i siedział oszołomiony z dłońmi na kolanach. Wtedy padło pytanie, którego się obawiał.
– Czy ktoś wie, gdzie jesteś?
Nie. Nikt nie wiedział. Nie wiedzieliby nawet, gdzie zacząć poszukiwania, jeżeli Margunn nie okazałaby się dostatecznie przewidująca, by sprawdzić w szafce i zorientować się, że brakuje łuku i wywnioskować z tego, że Kannick włóczy się z nim po lasach. A lasy są ogromne. Odnalezienie go zabierze im sporo czasu, poza tym będą długo czekać, zanim w ogóle zaczną go szukać. Margunn najpierw wyśle tylko Karstena i Philipa – beznadziejnych leniuchów, którzy nie znali zbyt dobrze okolicy.
– Odpowiedz! – krzyknął Morgan i czknął.
– Nikt – wyszeptał. – Nikt nie wie.
– To niezbyt fajnie, prawda?
Kannick pochylił głowę. Znacznie gorzej niż niefajnie, to początek końca.
– Nie masz przypadkiem zimnego piwa? – Morgan oblizał się. Kiedy zadawał pytanie, poczuł nagle straszliwe pragnienie.
Nie tego Kannick się spodziewał.
– Mam parę dropsów – wymamrotał.
– W porządku, pokaż. Nie mam już ani kropli śliny.
Kannick wsunął dłoń do kieszeni i wyjął paczkę cukierków z lukrecją. Morgan wyrwał mu pudełko, walczył przez chwilę z lepką zbitką cukierków i włożył sobie do ust trzy naraz.
– Pozwól, że się przedstawimy – powiedział, mlaskając. – To jest Errki. Opętany przez złe duchy, które bez przerwy do niego mówią i nie dają mu spokoju. Ja jestem Morgan. Szuka mnie policja za małe przedstawienie, które odegrałem dziś rano. Po południu razem zabijaliśmy czas. – Potem dodał: – To ten czubek odgryzł mi nos. Mówię ci, żebyś wiedział, z kim się zadajesz.
Kannick pokiwał posępnie głową. Już wiedział.
– Teraz kolej na ciebie. Jak się nazywasz?
Chcę, żeby mnie nazywać Geronimo. Jestem tropicielem śladów. Mistrzem w strzelaniu z luku.
– Że co? Co mówiłeś?
– Kannick.
– Naprawdę tak cię wołają?
– Czasem nawet słyszę – odparł, próbując złapać dech.
– Oho! Młody ma poczucie humoru!
Errki osunął się na podłogę. Znalazł swoją skórzaną kurtkę, owinął się nią, a potem chwycił oburącz za udo.
– Już go kiedyś widziałem – powiedział cicho.
Morgan spojrzał na niego z zaskoczeniem.
– Gdzie?
– Przy domu zabitej kobiety.
– Co ty wygadujesz?
Morgan zwrócił się do Kannicka.
– Widział cię? To ty bawiłeś się w pobliżu, kiedy to się stało? To o tobie mówili w radiu? O tobie?
Kannick spuścił wzrok.
– O nie, to poważna sprawa. Cholera, on cię widział, Errki. Musimy się go pozbyć!
Kannick cicho jęknął ze strachu, jakby ktoś nastąpił na gumową zabawkę. Nerwowo zamrugał oczami.
– Słyszałem też, że zeznawałeś na policji, prawda?
Kannick nie odpowiadał.
– Mniejsza o to. Errkiemu to nie przeszkadza. Jest trochę dziwny, ale zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Nudzimy się jak mopsy. Siedzimy tutaj i czekamy na noc. Powinieneś wiedzieć, że wieczorem Errki naprawdę dostaje kota. Rosną mu kły, a uszy robią się szpiczaste. Prawda, Errki?
Zapytany nie odpowiadał. Kątem oka uważnie przyglądał się Kannickowi. Chłopiec mocno przygryzł wargę, a jego oczy, osadzone głęboko w nalanej, bladej twarzy, płonęły z przerażenia.
– Hej, młody! – zawołał Morgan. – Nie masz ze sobą przypadkiem czegoś do jedzenia albo do picia? Umieramy z głodu.
– W futerale mam czekoladę. Ale chyba zdążyła się już rozpuścić.
Errki zareagował błyskawicznie. Z trudem podniósł się i zaczął wymachiwać rękami.
– Idź i przynieś ten futerał!
– Uspokój się – powiedział łagodnie Morgan. – Sam go sobie przynieś, bo inaczej chłopak zwieje. I pamiętaj, że masz się podzielić ze mną!
Utykając, Errki wyszedł z chaty i rozpoczął poszukiwania futerału. Przetrząsając zarośla, jedną dłoń mocno przyciskał do rany. Wreszcie znalazł zgubę, a trochę dalej natrafił też na łuk. Przywlókł wszystko pod dom i otworzył futerał. W środku było kilka strzał, jakieś inne przedmioty, których przeznaczenia nie znał, i czekolada. Mars i snickers. Ręce mu się trzęsły, gdy je wyciągał, a potem szedł do domu, trzymając po jednym w dłoni. Snickers i mars, snickers i mars. Miękka, lekko stopiona czekolada. Jeden z orzeszkami ziemnymi i karmelem, drugi z toffi. Papierek szeleścił. Wszedł do domu, ważąc je w dłoniach. Oba były dobre. Lubił snickersy, ale mars zawsze bardziej mu smakował. Nie miał wyboru, a mógł dostać tylko jeden. Morgan zerwał się na równe nogi i porwał snickersa.
– Ja wezmę ten. Ty weź marsa. A pulpetowi damy za to whisky.
Kannick rzucił okiem na butelkę stojącą na parapecie okiennym. Nigdy nie miał nic przeciwko piwu. Lubił się upijać, o ile nie działo się to zbyt szybko, ale niespecjalnie przepadał za mocnymi trunkami. Pokręcił głową. Mężczyźni zajadali się czekoladą, mlaszcząc jak dzieci. Mimo rozpaczliwego położenia, w jakim się znalazł, miał ochotę wybuchnąć śmiechem, ale udało mu się wydać z siebie tylko żałosny jęk.
– Nie zrobimy ci nic złego – powiedział Errki, posyłając mu dziwny uśmiech.
– Jeszcze nic nie postanowiliśmy – zaoponował Morgan, połykając ostatni kęs batonika.
– Nie ma nic, co mogłoby nam się przydać. Oprócz czekolady.
– A może pulpet mógłby nam w czymś pomóc? – zastanawiał się Morgan. – I tak wszystko diabli wzięli. Z Jannickiem czy bez Jannicka.
– Kannicka – poprawił go chłopak.
Morgan otarł usta grzbietem dłoni.
– Pewnie chcesz iść do domu, do mamy, co?
– Raczej nie.
– Naprawdę? Więc dokąd chcesz iść?
– Do Guttebakken.
W jego głosie pojawiła się nuta arogancji, jakby odzyskał nadzieję, że jednak go nie zabiją. Zjedli batony z taką radością, że wydali mu się o wiele bardziej ludzcy.
– A co to jest?
– Dom poprawczy.
Morgan parsknął.
– Chryste, wygląda na to, że wszyscy jesteśmy ulepieni z jednej gliny. A co takiego zrobiłeś w swoim młodym życiu, że tam cię posiali? Oprócz tego, że opychasz się jak prosię?
– Mam zaburzenia przemiany materii – zaoponował Kannick.
– Dokładnie to samo powtarzała moja matka, kiedy nie mogła się ruszyć z przejedzenia. Strzel sobie whisky, powinna ci pomóc na ten twój metabolizm.
– Nie, dzięki. – Pomyślał o Margunn. Próbował wyobrazić sobie, co ona teraz robi. Ile razy spojrzy na zegar. Upłynie sporo czasu, zanim zacznie się niepokoić, bo często nie wracał przez kilka godzin. Pewnie dopiero wieczorem zacznie się zastanawiać, co się z nim stało. Ale wiedziała, że nigdy nie opuszcza kolacji. Koło ósmej zacznie wyglądać przez okno i minie następna godzina, zanim wyśle Karstena i Philipa na poszukiwania. Do tej pory wszystko się może zdarzyć! Do wieczora było jeszcze dużo czasu, całe morze czasu sam na sam z dwoma pijanymi szaleńcami, a do tego jeden z nich miał broń! Desperacja kazała mu rzucić drugie spojrzenie na butelkę whisky. Nie uszło to uwadze Morgana.
– Wal, młody. Przy nas nie musisz się krępować.
Kannick posłuchał rady. To była jego jedyna nadzieja na wyjście z kłopotliwej sytuacji. Pierwszy łyk wywołał wewnętrzną eksplozję, która rozpoczęła się w gardle i torowała sobie drogę aż do żołądka. Z trudem chwytał powietrze, ocierając łzy z oczu.
– Golnij sobie jeszcze – zachęcał go Morgan. Siedział na podłodze, oblizując palce. – Za chwilę poczujesz się świetnie. Powiedz nam, dlaczego trzymają cię w poprawczaku.
– Skąd mam wiedzieć? – żachnął się rozdrażniony Kannick. Natychmiast tego pożałował. Kto wie, czy nie obraził Morgana.
– Nie masz pojęcia, dlaczego dorośli cię tam wsadzili? Ale z ciebie idiota. Myślisz, że ja zwalam winę na moją matkę za to, że napadam na banki? Myślisz, że Errki zwala winę na swoją matkę, bo ma niepoukładane w tej swojej głowinie?
Kannick rzucił Morganowi szybkie spojrzenie. Napada na banki?
– Tylko przeczytaj napis na jego koszulce. Jego zdaniem, wszystkiemu winni są „inni".
– Czy ktoś mnie przypadkiem nie obraża? – spytał Errki. Wydłubał kamyk z podeszwy swojego sportowego buta, a potem zaczął wyciągać sznurowadła. Miał zamiar obwiązać nimi udo, które nie przestawało krwawić.
Kannick wiercił się na tapczanie. Za każdym razem, kiedy się poruszył, skrzypiały sprężyny.
Morgan nagle poczuł, że kręci mu się w głowie. Co tu robili? Jak długo mieli zamiar tu siedzieć? Z jakiejś przyczyny nie mógł znieść myśli o samotności. Nie mógł znieść myśli, że zostaną złapani, a wtedy każdego z nich wyślą w inne miejsce. Errkiego zamkną w psychiatryku i nigdy więcej się nie zobaczą. Nie miał nikogo innego. Ten nagrzany, obskurny pokój, szum whisky w głowie, miły, cichy głos Errkiego i grubas ze spuszczonym wzrokiem – nagle zapragnął, żeby to wszystko nigdy się nie skończyło. Sama myśl o tym zapierała mu dech w piersiach. Zdezorientowany, wyciągnął dłoń po butelkę.
– Korzeń, łodyga i liść – wymamrotał.
Kannick zorientował się, że obaj są obłąkani. Na pewno razem uciekli ze szpitala dla umysłowo chorych. Dwie tykające bomby zegarowe. Najlepiej było zachować spokój. Starał się oddychać najwolniej, jak potrafił.
Errki odsunął się na bok. Siedział na podłodze, oparty o starą, połamaną szafę. Teraz wszystko się uspokoiło. Dźwięk werbli i dud wreszcie ucichł. Odpoczywał z bronią w ręce.