Rozdział 7

Sejer spojrzał na Gurvina jak rażony gromem.

– Może pan to jeszcze raz powtórzyć?

– Dobrze pan słyszy.

– Mówi pan, że zakładnik i zbiegły pacjent ze szpitala dla umysłowo chorych to jedna i ta sama osoba? Mężczyzna poszukiwany w związku z zamordowaniem Halldis Horn?

Gurvin rozłożył ręce.

– Jestem o tym przekonany. Naszego bandytę czeka niespodzianka nie z tej ziemi.

Sejer musiał wyjrzeć przez okno, żeby się upewnić, czy widok z niego na pewno się nie zmienił. Z czym mieli teraz do czynienia? Odwrócił się znów do Gurvina.

– Ale czy jest niebezpieczny?

– Nie wiemy.

– Kiedy dokładnie uciekł?

– Przedwczoraj w nocy. Przez okno.

Sejer znów uruchomił nagranie, zatrzymując taśmę w miejscu, w którym najlepiej było widać zakładnika.

– Myślałem, że to dziewczyna – wymamrotał.

– Wiem – przyznał Gurvin. – Trzyma głowę i chodzi w dość charakterystyczny sposób. No i te długie włosy.

– Od jak dawna jest chory?

– Odkąd pamiętam.

– Schizofrenia?

– Tak mi się wydaje.

Sejer wstał i zrobił kilka kroków, przetrawiając otrzymaną informację.

– W takim razie bandytę naprawdę czeka niespodzianka. No to teraz poszukujemy dwóch mężczyzn, z których jeden to niezrównoważony psychicznie potencjalny morderca, a drugi to bandyta z naładowaną bronią. Co za para! Co to będzie, jak się razem skumają?

– Errki nie kuma się z nikim.

Sejer rzucił mu ponure spojrzenie.

– Szpital dla umysłowo chorych? Czy rozmawiał pan z jego lekarzem?

– Tylko z pielęgniarką, która potwierdziła, że uciekł. Doktora złapię później.

– A temu dzieciakowi, który znalazł kobietę i który widział Errkiego na miejscu zbrodni, czy można mu zaufać?

– Owszem, czasami. Mieszka w Guttebakken. To dom dla chłopców z problemami. Ale akurat w tym przypadku mu wierzę. Muszę przyznać, że kiedy przyszedł do mnie, trochę się wahałem. Wyglądał na zdenerwowanego. Ale to, co mówił, potwierdziło się. A jeżeli chodzi o Errkiego, nie ma wątpliwości, że chłopak zna go z widzenia.

– Co Errki robił w banku o tak wczesnej porze? Realizował czek z pomocy społecznej?

– Nie mam pojęcia. Założę się, że bandyta zadał mu to samo pytanie i nie dostał żadnej sensownej odpowiedzi. Naprawdę chciałbym wiedzieć, co tych dwóch teraz kombinuje. Ludzkie pojęcie to przechodzi – stwierdził Gurvin.

– To znaczy, jeżeli jeszcze są razem. Może bandyta przestraszył się i go wypuścił?

– Wcale bym się nie zdziwił.

– A jeżeli tak się stanie, Errki nie przyjdzie na komisariat, żeby złożyć skargę. Co możemy zrobić w tej sytuacji?

Sejer otworzył leżącą na jego biurku teczkę i przeczytał na głos:

– W Frydenlundzie wczoraj późnym wieczorem zgłoszono kradzież nowego białego renault megane. Bandyta miał podobny samochód, więc kto wie, czy to nie ten sam. Chociaż może już zdążyli zmienić samochody. Może wypuścił Johrmę? Miejmy nadzieję, że tak.

Skarre i Gurvin nie odzywali się. O bandytach można było powiedzieć różne rzeczy, ale rzadko bywali naprawdę niebezpieczni. Jednak w tym przypadku brakowało jakiejkolwiek pewności.

– Czy będziemy mogli przesłuchać Johrmę?

Gurvin zastanowił się przez chwilę i odparł:

– Zakładam, że moglibyśmy, ale w obecności lekarza. Możemy jednak i tak nie dostać odpowiedzi na nasze pytania. Albo otrzymamy takie, których moglibyśmy nie zrozumieć. I nawet jeżeli popełnił morderstwo, najprawdopodobniej nie zostanie skazany.

– Przypuszczam, że ma pan rację. – Sejer mocno potarł oczy i po chwili znów je otworzył. – Czy został skierowany na przymusowe leczenie psychiatryczne?

– Tak.

– To znaczy, że był groźny dla otoczenia?

– Nie znam wszystkich szczegółów. Mogło też chodzić o to, że stanowił poważne zagrożenie dla siebie.

– Próby samobójcze?

– O niczym takim nie wiem. Będzie pan musiał porozmawiać z jego lekarzem. Był w szpitalu przez kilka miesięcy, musieli się więc już czegoś o nim dowiedzieć. Chociaż wątpię, czy ktokolwiek tak naprawdę potrafi go zrozumieć. Mnie się wydaje, że to przypadek beznadziejny. Nawet jako dziecko różnił się od innych.

– Czy żyje jeszcze jakaś jego rodzina?

– Ojciec i siostra. Mieszkają w USA.

– Miał własne mieszkanie?

– W czynszówce. Sprawdziliśmy. Skontaktowałem się z jednym z sąsiadów, który obiecał zadzwonić, jeżeli Errki się pokaże, ale dotychczas ani słowa.

– Czy jest Finem?

– Ze strony ojca. Errki urodził się i wychował w Valtimo. Przyjechali do Norwegii, kiedy miał cztery lata.

– Miał kiedyś do czynienia z narkotykami?

– Z tego co wiem, to nie.

– Silny fizycznie?

– Absolutnie nie. Jego siła leży gdzie indziej. – Gurvin postukał się palcem w czoło.

Skarre gapił się w ekran. Starał się dostrzec oczy pod czarnymi włosami Errkiego, ale bez powodzenia.

– W pewnym sensie lepiej rozumiem go teraz, kiedy oglądam tę taśmę – stwierdził. – Nie zachowuje się tak, jak spodziewałbym się po zwykłym człowieku w jego położeniu. Nie stawia oporu ani się nie odzywa. Myśli pan, że o czym wtedy myślał? – Skarre spojrzał na Gurvina i wskazał na ekran.

– Sprawia wrażenie, jakby czegoś słuchał.

– Wewnętrznych głosów?

– Na to wygląda. Często widywałem go, jak chodził i kiwał głową, jakby uważnie przysłuchiwał się jakiejś wewnętrznej rozmowie.

– Czy w ogóle się odzywa?

– Od czasu do czasu. Wypowiada się w dziwnie oficjalny sposób. Często nie można zrozumieć, o co mu chodzi. A tamten desperado w masce najpewniej też wiele z tego nie zrozumiał, zakładając, że zamienili choć jedno słowo.

– Czy Errkiego dobrze znają w okolicy?

– Bardzo dobrze. Zawsze gdzieś wędruje. Od czasu do czasu jeździ autostopem, ale niewielu ludzi ośmiela się go podwieźć. Lubi jeździć autobusami i pociągami, tam i z powrotem. Woli być w ruchu. Śpi tam, gdzie ma ochotę – na ławce w parku, w lesie, na przystanku autobusowym.

– Nie ma żadnych przyjaciół?

– Nie ma, bo nie chce.

– Czy kiedyś pan go o to pytał? – rzucił szorstko Sejer.

– Errkiego o nic się nie pyta. Trzyma wszystkich na dystans – odparł Gurvin.

Sejer usiadł i zamyślił się. Słońce zamigotało na jego krótko obciętych, siwych włosach. Przypominał Gurvinowi greckiego ascetę. Brakowało mu tylko wieńca laurowego na głowie. Inspektor myślał długo, z roztargnieniem drapiąc się w łokieć.

– Myślałem, że na Wzgórzu trzymają tylko starszych ludzi – przemówił wreszcie.

– Kiedyś tak było – wyjaśnił Gurvin. – Teraz jest tam oddział psychiatryczny dla młodych. Czterdziestu pacjentów na czterech oddziałach, jeden z nich o ograniczonej swobodzie poruszania się. Albo zamknięty, jeżeli wolicie. Ci, którzy tam mieszkają, nazywają go Paka. Byłem tam raz z jednym chłopcem z Guttebakken.

– Muszę się dowiedzieć, kto jest lekarzem prowadzącym Errkiego, i pomówić z nim. Dlaczego tak trudno stwierdzić, czy jest, czy nie jest niebezpieczny?

– Krąży o nim cała masa plotek. – Gurvin spojrzał na inspektora. – Jest z tych, których oskarża się o wszystko. Osobiście nie znam ani jednej sprawy, w którą byłby zamieszany, a którą można by nazwać przestępstwem, poza tym, że jeździ na gapę pociągiem albo kradnie w sklepach jakieś drobiazgi. Chociaż teraz nie mam co do tego pewności.

– Co kradnie?

– Czekoladę.

– I nie ma absolutnie żadnego kontaktu z rodziną?

– Errki nie chce się z nimi widzieć, a oni i tak nie mogą mu w żaden sposób pomóc. Ojciec machnął ręką na syna. Ale nie powinien pan go za to winić. Po prostu dla Errkiego nie ma żadnej nadziei.

– Może to dobrze, że jego lekarz pana nie słyszy – powiedział Sejer spokojnie.

– Być może. Z tego co wiem, choruje przez całe życie, a przynajmniej od szesnastu lat, od kiedy umarła jego matka. To daje do myślenia.

Sejer wstał i wsunął krzesło pod biurko.

– Chodźmy na kawę. Chcę, żebyście mi opowiedzieli wszystko, co wiecie.

Kannick usadowił się na swoim łóżku jak Budda na tronie. Jego słuchacze, zebrani w półkole na podłodze, dziwili się, że pomimo swojej tuszy może siedzieć po turecku. Z początku nikt mu nie uwierzył. Jak to możliwe, że to właśnie Kannick znalazł w lesie ciało? Do tego posiekane. Przynajmniej tak im powiedział. Posiekane. Szczególnie Karsten, najstarszy z chłopców, który z reguły miał monopol na prawdę, nie mógł się z tym pogodzić. Wyraz jego twarzy, kiedy Margunn potwierdziła, że nie kłamie, wrył się silnie w pamięć Kannicka. Wtedy odniósł jedno ze swoich największych zwycięstw. Teraz wszyscy chcieli usłyszeć o tym z ust kolegi, w najdrobniejszych szczegółach. Ale przebywali w Guttebakken dostatecznie długo, by wiedzieć, że na świecie nic nie jest za darmo. Przed Kannickiem na przykrywającej materac narzucie leżała zapłata: batonik czekolady Firklover, różowa paczka gumy balonowej Hubba Bubba, torebka czipsów i pudełko ziarenek Mocca z gorzkiej czekolady. Miał jeszcze dostać kilka papierosów i jednorazową zapalniczkę. Wszyscy czekali z błyszczącymi oczami i chłopiec dobrze wiedział, że nie wystarczy im sucha opowieść oparta na faktach. Byli żądni krwi i nic innego ich nie zadowoli. Poza tym znali Halldis. Tu nie chodziło tylko o nekrolog w gazecie, lecz o żywą osobę. Albo przynajmniej o kogoś, kto kiedyś był żywą osobą.

Kannickowi zabroniono opowiadać o morderstwie ze szczegółami. Margunn nie chciała, żeby inni chłopcy nadmiernie się ekscytowali. I tak byli wystarczająco niezdyscyplinowani. Personel dysponował ograniczonymi środkami i ledwie udawało mu się utrzymywać w ryzach całą tę hałastrę.

Kannick zmrużył niebieskie oczy. Postanowił zacząć od Simona i skończyć na Karstenie. Simon miał dopiero osiem lat i trochę przypominał mu roztopiony mus czekoladowy. Słodki, ciemny i miękki.

– Wziąłem łuk i wyszedłem, żeby sobie postrzelać – zaczął Kannick i utkwił wzrok w brązowych oczach Simona. – Właśnie drugą strzałą zestrzeliłem tłustą wronę. Mam dwa groty do strzał, które zamówiłem w Danii. Trzymam je w tajnym schowku w mojej walizce. Nie mówcie nikomu. W Norwegii są nielegalne – dodał z namaszczeniem.

Na twarzy Karstena odmalował się wyraz milczącego cierpienia.

– Ptak spadł jak worek cukru i wylądował mi pod nogami. W lesie nie widziałem nikogo, ale miałem złe przeczucie, że ktoś jest blisko. Znacie mnie, często chodzę do lasu i wyczuwam, kiedy coś ma się stać. Może dlatego, że dużo czasu spędzam ze zwierzętami.

Wziął oddech, zadowolony z dramatycznego wstępu. Simon spijał mu z ust każde słowo. Nikt nie ośmielił się nawet westchnąć ze strachu, że mówca przerwie opowieść.

– Zostawiłem wronę na ziemi i ruszyłem w stronę zagrody Halldis.

Teraz odwrócił się, by spojrzeć na Siverta, piegowatego jedenastolatka z warkoczem na plecach.

– Ale tam był jakiś dziwny spokój. Halldis zawsze wcześnie wstaje, więc poszedłem jej poszukać. Pomyślałem, że uda mi się wycyganić od niej szklankę soku albo czegoś innego do picia. A tam… ani żywej duszy. Zasłony były rozsunięte, więc pomyślałem, że może pije kawę i czyta gazetę, jak to zwykle robi.

Jan Farstad, znany jako Jaffa, patrzył Kannickowi w oczy i czekał w napięciu.

– W takim razie – kontynuował Kannick – pomyślałem, że załapię się na kromkę domowego chleba z kozim serem. Kiedyś Halldis dala mi osiem kromek chleba, ale to były ostatnie.

Mrugnął oczami na wspomnienie tamtej chwili.

– Zacznij wreszcie gadać do rzeczy! – krzyknął Karsten, rzucając tęskne spojrzenie na czekoladowe ziarenka, jego zapłatę za opowieść.

– Zobaczyłem ją, kiedy tylko wyszedłem zza studni. I powiem wam – przełknął ciężko ślinę – ten widok będzie mnie prześladował do końca życia.

– Tak, ale co zobaczyłeś?

Głos Karstena zabrzmiał falsetem. Był jedynym z chłopców, który miał cień wąsów i pierwsze ślady trądziku w kącikach nosa.

– Zobaczyłem ciało Halldis Horn! – powiedział Kannick, wypuszczając głośno powietrze, bo zapomniał odetchnąć. – Leżała na plecach, na schodach do domu. Z motyką w jednym oku. A z oczodołu wylewała jej się jakaś szara substancja. Wyglądała jak owsianka. – Spojrzenie chłopca stało się nagle odległe.

– Co to jest szara substancja? – spytał cicho Simon.

– Jej mózg – wyjaśnił Karsten znudzonym głosem.

– Ale przecież mózg nie może się wylać, prawda?

– Pewnie, że może. Leje się jak ta lala. Nie wiedziałeś, że to, co masz między uszami, jest rzadkie jak zupa?

Simon skubał nitkę w koszuli i nie przestawał, dopóki nie wyciągnął jej całej.

– Kiedyś widziałem mózg w słoiku i wcale nie był rzadki – stwierdził ponuro, lecz także z odrobiną niepokoju, bo ośmielił się nie zgodzić z doświadczoną grupą. Bez dwóch zdań, był z nich wszystkich najmłodszy.

– Co za tuman! Nie był rzadki, bo był spreparowany. Wtedy zaczyna przypominać grzyba i daje się ciąć na cienkie plasterki. Widziałem w telewizji.

– Co to znaczy „spreparowany"? – spytał Simon.

– Utwardzony – mówił Karsten. – Wkładają go w coś, co sprawia, że twardnieje. Ale z mózgiem Kannicka nie będą musieli tego robić – jego już dawno zdążył stwardnieć.

– Dajcie sobie siana! Niech Kannick dokończy.

Tym razem przerwał Philip. Jeżeli ci dwaj zaczną się kłócić, nigdy nie przestaną. A lada chwila mogła się pojawić Margunn. Nie wierzyła, że jej zakaz mówienia o morderstwie będzie przestrzegany. Dobrze wiedziała, czego może się po nich spodziewać. Pytanie brzmiało: ile będą mieć czasu oraz ile szczegółów uda im się teraz wyciągnąć od kolegi.

Kannick czekał z cierpliwością kaznodziei, marszcząc brwi na widok leżących przed nim łupów. Postanowił zacząć od ziarenek Mocca.

– Jej ciało zaczęło już gnić – mówił dalej, kładąc szczególny nacisk na słowo „gnić".

– Co ty pleciesz? – wybuchnął Karsten. – Daj spokój! Tak się składa, że zanim ciało zacznie gnić, musi minąć kilka dni. A Errki nawet nie zdążył odejść z miejsca zbrodni. Nie wciskaj nam tu kitu.

– Wiesz, jak gorąco było tam na górze w lesie? – Kannick pochylił się naprzód i głos zadrżał mu z oburzenia. – Na takim upale ciało zaczyna gnić w parę minut.

– Nie masz o tym pojęcia. Zapytam policjantów, jeżeli w ogóle tu przyjadą. Kannick, jakbyś był taki ważny, dawno by już tutaj byli.

– Gurvin obiecał, że przyjadą.

– Zobaczymy, ale nie opowiadaj głupstw o tym gniciu, bo ci nie wierzymy. Płacę ci za prawdę.

– Świetnie! Mogę ominąć najgorsze części. Przecież są tutaj dzieci. Wracając do motyki…

– Jaka to była motyka? – spytał znów Philip.

– Taka do kopania w ziemi. Do ziemniaków i chwastów. Wyglądała jak siekiera, tylko z dłuższym trzonkiem. Ale mogła to być też siekiera, bo Halldis miała głowę prawie rozłupaną na pół. Oko jej wypłynęło i zwisało na policzku na cienkiej nitce i…

Karsten przewrócił oczami.

– Naoglądaleś się za dużo filmów. Opowiedz lepiej o Errkim – powiedział.

– Kto to jest Errki? – zapytał Simon. Pochodził z innego miasta i od niedawna był w zakładzie.

– Postrach lasów – szydził Karsten, skubiąc jeden z wyprysków na twarzy. – Ale nic mu nie zrobią. Nigdy nic mu nie robią. On naprawdę jest czubkiem, a wariatów nigdy nie skazują. Siedzą w zakładzie, łykają pigułki, a potem wychodzą i zaczynają zabijać. Gdyby wsadzili go w kaftan bezpieczeństwa, zacząłby zabijać samymi zębami.

– Wypuszczą go? – dopytywał się Simon z niepokojem.

– Jeszcze go nie złapali, palancie. Jeszcze go nawet nie znaleźli.

– To gdzie on jest?

– Tam w górach, w lesie.

Simon rzucił przestraszone spojrzenie za okno, w górę ku drzewom.

– Errki może być szalony, ale szalony nie znaczy to samo co głupi – powiedział zamyślony Kannick. – Zauważył to, że go widziałem. Może będzie mnie śledził. Myślę, że powinienem dostać ochronę policyjną.

Spojrzał na nich, robiąc zmartwioną minę, chcąc zobaczyć, czy ta informacja do nich dotarła, czy zrozumieli, co to znaczy żyć w cieniu takiego zagrożenia. Niebezpieczny szaleniec na jego tropie. Trudno sobie wyobrazić coś gorszego.

– Ha. Pewnie już dawno uciekł. Sam mówiłeś, że nie jest głupi. A jak wyglądał? – chciał wiedzieć Karsten. – Czy miał na sobie jakieś ślady krwi?

– Stał za drzewem – odparł Kannick cicho. – Wyglądał dziwnie. Ramiona jakby zwisały mu po bokach i gapił się przed siebie. Ma takie dziwne oczy. Mój wujek hoduje psy grenlandzkie i Errki ma takie same oczy jak te psy. Białawe jak śnięte ryby.

Cofnął się myślą w przeszłość do tamtej pamiętnej chwili, kiedy stanął na podwórku domu Halldis i z walącym sercem, przerażony, patrzył w górę na lasy, na czarne drzewa, i nagle spostrzegł dziwną sylwetkę wśród pni. Najpierw nieruchomą, ale coś ciemnego poruszyło się, powoli pochyliło się naprzód i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że to twarz. Pogrążona w cieniu twarz z szeroko otwartymi oczami. Sam diabeł nie mógł bardziej wystraszyć Kannicka. Pobiegł jak zając drogą w dół, wiedząc, że powinien rzucić walizkę z łukiem i strzałami, ale nie mógł. Biegł dalej i nie oglądał się za siebie.

– Czy zabił już kogoś wcześniej? – dopytywał się Jaffa.

Kannick wyswobodził ciało z siadu po turecku i rozprostował zesztywniałe nogi.

– Najpierw własną matkę. Potem tego starego pod kościołem – mówił z przekonaniem. – A oni pozwalają komuś takiemu chodzić wolno. Bez sensu budować takie domy – objął spojrzeniem pokój i podwórze – dla nieletnich tam, gdzie mieszkają seryjni mordercy.

– Ty idioto – znów skrytykował go Karsten. – Ten dom stał tutaj dużo wcześniej, zanim Errki oszalał.

– No to dlaczego nie trzymają go pod kluczem? – spytał Simon.

– Trzymali go. Ale uciekł. Pewnie znokautował dyżurną pielęgniarkę i gwizdnął jej klucze.

Simon dostał znacznie więcej informacji, niż był w stanie przyswoić. Bardzo powoli przysunął się do Karstena i oparł się o niego.

– Wyluzuj, Simon. W drzwiach są zamki – uspokajał go starszy chłopiec. – Poza tym Errki jest taki, że nigdy nie usiedzi spokojnie. Włóczy się wszędzie, rzadko śpi. Teraz pewnie idzie do miasta, żeby jeszcze kogoś zabić.

– Kogo? – jęknął Simon.

– Wszystko mu jedno. Nie musi kogoś nienawidzić, żeby go zabić.

– No to dlaczego zabija?

– Musi. Ma taki wewnętrzny przymus.

Simon chciał zapytać o „wewnętrzny przymus", ale zabrakło mu odwagi. Kannick podniósł pudełko czekoladek, otworzył wieczko, oderwał kawałeczek tektury na górze, a potem wspaniałomyślnie puścił je w obieg. Jego nowy status poruszył go do głębi. Nikt nigdy nie siedział tak długo i nie słuchał go. Chłopcy wzięli garść ziarenek i przez jakiś czas nie odzywali się, zajęci chrupaniem.

Karsten był wściekły. Nie mógł pogodzić się z tym, że to nie on znalazł ciało. Że to musiał być ten idiota Kannick, że naprawdę widział martwe ciało, chociaż był o dwa lata młodszy i gruby. Żaden z nich nigdy nie widział trupa.

– Miała oczy otwarte? – zapytał.

Kannick przerwał chrupanie, żeby się zastanowić.

– Szeroko otwarte. Przynajmniej to, które jej jeszcze zostało.

– Kiedyś słyszałem o dziewczynie, która miała lalkę i ta lalka wieczorem ożywała – wtrącił się Philip. – Rosły jej paznokcie. Pewnego dnia rano, kiedy dziewczyna się obudziła, była ślepa, bo lalka wydłubała jej oczy.

– Nie mówimy o filmie! – krzyknął Kannick. – To wszystko stało się naprawdę! Kłopot z tobą jest taki, że nie wiesz, gdzie się kończy fantazja, a gdzie się zaczyna rzeczywistość. Dlatego tu jesteś, ale to chyba już wiesz. – Zamknął oczy, żeby sobie lepiej przypomnieć. – W jej oku zastygło przerażenie, jakby zobaczyła samego diabła.

– To nawet dość prawdopodobne – rzucił sucho Karsten. – Ciekawe, czy coś do niej powiedział, zanim to zrobił. Albo czy po prostu rzucił się na nią i rozbił jej głowę. Leżała na schodach?

– Tak.

– Z głową na schodach, czy w wejściu?

– Na schodach.

– To znaczy, że musiał być w domu – mówił Karsten. – Pewnie szukał czekolady.

– Gdyby ją poprosił, sama by mu dała.

– Errki nie prosi o nic, tylko bierze. Każdy o tym wie.

Nagle wszyscy się poderwali. Otworzyły się drzwi i stanęła w nich Margunn.

– I co, nie jest wam tu miło i przytulnie?!

Obrzuciła wzrokiem grupę chłopców siedzących w pełnym uwagi milczeniu i zajadających czekoladę. Nikt nie będzie jej mówił, że nie potrafią stworzyć ciepłej atmosfery nawet w tym bezdusznym miejscu. Wiedziała, co kombinują, ale mimo to była z nich dumna.

– Kto opowiada? – niewinnie mrugnęła oczami.

Chłopcy wlepili wzrok w podłogę. Nawet Karsten zatrzepotał rzęsami.

– Przyniosę wam coli – zakomunikowała i wyszła.

Kannick zastanawiał się nad „wewnętrznym przymusem", tymczasem poziom cukru w jego krwi powoli podnosił się do zadowalającego poziomu. Czuł, jak ogarnia go senność, którą wywoływały tylko słodycze; błogie zmęczenie i rozleniwienie, wręcz odurzenie. Znajdował w nim spokój. Nie wiedział dlaczego, ale nigdy nie miał tego dosyć.

– Pewnie dostaniemy tylko colę dietetyczną – westchnął, otwierając paczkę hubba bubby. Gumy wystarczyło po jednej dla każdego. Jego wspaniałomyślność nie znała granic. Morderstwo Halldis Horn połączyło chłopców jak nigdy wcześniej. Na ogól byli podzieleni, walczyli między sobą o żałosną pozycję w malej społeczności outsiderów. Porzucili już marzenia o przyszłości, oprócz Simona, o którym mówiono, że ma bogatego wuja, który kiedyś miał mu obiecać, że zabierze go na swoją farmę, gdzie hodował trzydzieści koni wyścigowych. Ale najpierw musiał odsiedzieć czteromiesięczny wyrok za drobne błędy w rozliczeniach podatkowych, a dopóki odbywał pokutę, jak to ujął, nie mógł zabrać do siebie chłopca. Razem mieli zacząć wszystko od nowa.

Margunn wróciła, niosąc, jak odgadli, kilka butelek coli bez cukru i tacę ze szklankami.

– Tylko nie porozlewajcie.

Rzuciła Kannickowi ostrzegawcze spojrzenie. Margunn nie miała w zwyczaju nikogo łajać. Odpowiadała za nich i bardzo ich lubiła. Każda próba udzielenia im nagany kończyła się klapą, a chłopcy kochali ją, bo była jedyną osobą, która się o nich troszczyła. Personelu było oczywiście więcej, na przykład Thorleif, Inga i Richard. Oni też byli w porządku, robili, co do nich należało, ale byli młodzi i chcieli iść dalej, osiągnąć coś więcej. Dla nich ci chłopcy to po prostu odcinek nierównego terenu, który należy czym prędzej pokonać. A Margunn była stara. Miała prawie sześćdziesiąt lat i żadnych widoków na lepsze życie. Wylądowała tutaj, w brzydkim budynku przykrytym płytami z szarego azbestu, gdzie wszystkie pokoje przesiąknięte były jakąś dziwną zieloną i duszną wonią.

Polubiła to miejsce, tak jak ludzie lubią cuchnące stęchlizną zakamarki piwnicy, bo mają nadzieję, że pewnego dnia znajdą wśród rupieci coś wartościowego. Chłopcy łatwo to wyczuli. Tylko Simon nie potrafił samodzielnie wyciągać wniosków. Pytał innych i przyjmował odpowiedzi, które mu dawali.

Karsten rozlał colę do szklanek. Wszyscy chłopcy rzucili się na napój. Kannick ze zmarszczonymi brwiami spojrzał w dół na kapę, zastanawiając się, czy podzielić się resztą swojego łupu, czy też zachować ją na czarną godzinę. To była wspaniała chwila. Na drugą taką pewnie przyjdzie mu długo czekać.

– Gdzie teraz jest Halldis? – zapytał Pake, gdy Margunn wyszła. Naprawdę nazywał się Pal Theodor i w zakładzie znalazł się przez pomyłkę, ale nikt jeszcze tego nie odkrył. Gdzieś w jego dorosłym życiu czekało na niego odszkodowanie w wysokości kilku milionów koron za bezprawne pozbawienie wolności. To dodawało mu sił.

– W kostnicy – powiedział Kannick, upijając łyk coli. – W zamrażarce.

– W lodówce – poprawił go Karsten. – Najpierw musi być autopsja, oczywiście, a gdyby ją zamrozili, nie udałoby im się jej rozciąć i otworzyć.

– Rozciąć? – oczy Simona aż pociemniały ze strachu.

Karsten objął chłopca.

– Kiedy ktoś umiera, rozcina się go, żeby znaleźć przyczynę zgonu.

– Przyczyną zgonu była motyka w jej głowie – zauważył Philip, bekając.

– Muszą dokładnie sprawdzić, czym dostała. Nie mogą zgadywać.

– Dostała prosto w oko.

– Tak, ale muszą spisać akt zgonu. Nikogo nie można pochować bez aktu zgonu. Chociaż dziwię się, że użył motyki – mówił Karsten. – Łatwiej byłoby mu ją zabić gołymi rękami.

– Myślę, że nie miał na to ochoty – odpowiedział Kannick, marszcząc wargi. Potem zrobił duży balon, który zakrył mu pół twarzy, zanim wreszcie pękł z trzaskiem, przyklejając mu się do nosa i ust. Zeskrobał gumę brudnymi palcami i włożył z powrotem do ust.

– Ale policja go teraz szuka, prawda? – Simon skubał się w ucho, jakby to miało go uspokoić.

– Pewnie, że szuka. Założę się, że wysłali uzbrojonych antyterrorystów w kamizelkach kuloodpornych. Na pewno złapią faceta.

Karsten pokręcił głową z irytacją.

– Szkoda, że muszą go złapać całego i zdrowego.

Obrzucił kolegów wzrokiem. To, co miał zamiar im powiedzieć, wiedział na pewno.

– W Ameryce jest o wiele lepiej. Policja z miejsca takich zabija. Tam bardziej dbają o zwykłych ludzi. Jestem za karą śmierci! – ogłosił uroczyście.

Ten komentarz zakończył spotkanie.

Загрузка...