Rozdział 6

Lasy otaczające zagrodę wydawały się gęstsze niż zwykle, jakby drzewa zbiły się ciasno z szacunku dla martwej kobiety, która tak bardzo o wszystko się troszczyła. Dbała o ogród, nigdy nie zdarzyło się jej też zostawić w nieładzie narzędzi, taczek ani ubrania na ławce przy rozgrzanym słońcem murze – miejsce to wydawało się teraz zupełnie opuszczone. Nie oddychało. Kwiaty pod oknem kuchennym już zwiędły. Wystarczył niecały jeden dzień, by ich życiu zagroziły palące promienie słońca. Na umytych schodach została ciemna plama.

Skarre odwrócił się, chcąc przyjrzeć się lasom.

– Co tu robił ten chłopak?

– Strzelał z łuku do wron.

– Miał pozwolenie?

– A skąd. Robi, co chce. Mieszka w Guttebakken.

Powiedział to takim tonem, jakby adres chłopaka miał wszystko wyjaśnić. Skarre zrozumiał aluzję.

– I na pewno wie, jak wygląda Errki?

– Tak, wie. Zresztą jego dość łatwo rozpoznać. Współczuję chłopakowi. Najpierw znajduje martwą Halldis, a potem widzi Errkiego w lesie. Kiedy wpadł do mnie do biura, o mało co nie wypluł z siebie płuc. Na pewno bał się, że stanie się następną ofiarą.

– Errki wiedział, że chłopiec go zauważył?

– Tak mi powiedział. Tak.

– Ale nie próbował go zatrzymać?

– Najwyraźniej nie. Zniknął w lesie.

– Wejdźmy do środka.

Gurvin prowadził. Otworzył zamek w drzwiach wejściowych i skierował się do małego przedpokoju i do kuchni. Dla Jacoba Skarrego Halldis Horn zaczęła istnieć naprawdę, gdy stanął na linoleum i spojrzał na starannie wysprzątaną kuchnię. Lśniące czystością miedziane garnki. Staromodny zlew z zieloną gumą wokół brzegu. Stara lodówka firmy Evalet. Makulatura złożona na parapecie okiennym. Skarre podniósł wieko chlebaka.

– Gdzie pan znalazł odciski palców?

– Na klamce i na futrynie drzwi do kuchni. Na chlebaku są tylko odciski Halldis. Jeżeli te, które mamy, należą do zabójcy, to dlaczego na motyce były tak niewyraźne? I dlaczego nie było ich na pojemniku? Jak mógł wyjąć portmonetkę bez pozostawienia jakichkolwiek śladów, skoro zostawił je wszędzie indziej w domu? Nic z tego nie rozumiem.

Skarre przymrużył oczy.

– Ale pewnie od czasu do czasu zaglądali tutaj jacyś inni ludzie?

– Prawie nigdy, ale znaleźliśmy list – odparł Gurvin. – Nadany w tym tygodniu, w Oslo. „Niedługo przyjeżdżam. Pozdrowienia, Kristoffer".

– Jakiś krewny?

– Nie wiemy, ale myślę, że zabił ją ktoś, kogo znała. Statystyka jest nieubłagana. Z pewnością spanikował.

– Ludzie bywają dziwni.

Skarre wszedł do salonu. Stał tam bujany fotel nakryty kudłatym kocem. Podniósł go i powąchał uważnie, wyczuwając woń mydła i kamfory. Coś połaskotało go w nos. Wyciągnął to dwoma palcami. Srebrny włos długości prawie pół metra.

– Miała długie włosy? – zapytał ze zdziwieniem.

Gurvin przytaknął.

– Była piękna w młodości. Jako dzieci nie wiedzieliśmy o tym, myśleliśmy tylko, że jest gruba i sympatyczna. Jej zdjęcie ślubne wisi tam na ścianie.

Skarre podszedł, żeby lepiej zobaczyć. Zdjęcie Halldis Horn jako panny młodej zapierało dech w piersiach.

– Suknię miała ze spadochronowego jedwabiu – wyjaśnił Gurvin. – A welon to stara angielska firanka. Opowiadała nam o tym. Słuchaliśmy grzecznie, jak to dzieci, bo musieliśmy się jej jakoś odwdzięczyć za maliny i rabarbar.

Odwrócił się nagle i wrócił do kuchni.

– Gdzie jest sypialnia? – zawołał Skarre.

– Za zieloną kotarą.

Rozsunął ją na boki i otworzył drzwi. Pokój był mały i wąski. Z okna sypialni Skarre dojrzał lasy i fragment szopy. Łoże z kolumnami było schludnie zasłane po stronie Thorvalda. Nad wezgłowiem, na ścianie wisiał oprawiony w ramkę wiersz.

Ujrzałeś go wśród sokołów.

Przybywa z południa, cały w płomieniach.

Robi wszystko, niczego nie pozostawia na jutro.

Nawet z komara, o którym za chwilę zapomnisz,

Każe ci się rozliczyć.

Poniżej ktoś, prawdopodobnie Halldis, dopisał niebieskim atramentem: „Co za okropność!".

Skarre uśmiechnął się. Zauważył, że Gurvin wyszedł na zewnątrz i ruszył za nim. Zaczęli przeczesywać trawę, spodziewając się znaleźć jakiś ślad – coś, co inni mogli przeoczyć. Niedopałek papierosa, zapałkę, cokolwiek. Obejrzał dom z zewnątrz. Tuż poniżej kuchennego okna znajdowała się zreperowana, ale jeszcze widoczna głęboka rysa w drewnie.

– To ślad po traktorze Thorvalda – wyjaśnił Gurvin. – Halldis stalą w kuchni i właśnie miała go zawołać na obiad. Pomyślała, że jedzie za szybko, zupełnie jakby na starość stracił rozwagę i chciał się popisać. Traktor jechał pod górę ze strasznym rykiem i po chwili wpadł prosto na ścianę. Halldis stalą przy oknie i dobrze widziała kabinę, a w niej ciało Thorvalda leżące na kierownicy. Nie żył już, kiedy traktor uderzył w ścianę.

Skarre znów spojrzał w górę ku lasom.

– Gdzie, pana zdaniem, powinniśmy szukać Errkiego?

Gurvin podniósł wzrok ku słońcu, mrużąc oczy.

– Na pewno gdzieś się tu włóczy po okolicy i śpi pod gołym niebem. Nie wrócił do siebie, przynajmniej na razie. Może więc być jeszcze w lesie.

– A dalej to już zupełne odludzie?

– W zasadzie tak. Całe pięćset dwadzieścia kilometrów kwadratowych. Po drugiej stronie rzeki jest kilka chat i parę starych fińskich zagród. Jacyś ludzie mają tam domki letniskowe. Myśliwi często korzystają z nich w jesieni, zbieracze jagód też czasem tam wpadają, żeby odpocząć. Errki jest dobrym piechurem. Dlatego uważam, że nie ma sensu chodzić po lesie i szukać go po omacku. Równie dobrze może się ukrywać w piwnicy szpitala. Może ktoś go podwiózł i jest już w drodze do Szwecji? Albo do domu, do Finlandii? Chłopak jest zawsze w ruchu.

– Jeżeli jest tak dziwny, jak pan mówi, powinien się dać łatwo zauważyć.

– Nie powiedziałbym. Umie się skradać. Pojawia się nagle, chociaż nikt nie słyszał, jak nadchodzi.

– Mamy doskonałe psy tropiące – powiedział Skarre z optymizmem. – Czy bierze jakieś leki?

– Niech pan zapyta w szpitalu. Po co panu ta wiedza?

Skarre wzruszył ramionami.

– Tylko się zastanawiam, co by się stało, gdyby nagle przestał je brać.

– Pewnie jego wewnętrzne głosy przejęłyby nad nim kontrolę.

– Do każdego z nas mówią takie lub inne wewnętrzne głosy – odparł z uśmiechem Skarre.

– Pewnie – zgodził się Gurvin. – Ale nie każdy pozwala, żeby nim dyrygowały.

Gurvin manewrował samochodem wśród drzew. Za nimi wirowała w powietrzu chmura kurzu.

– Ilekroć Errki gdzieś się pojawia, dzieje się coś okropnego – powiedział pełnym napięcia głosem. – Kiedy miał osiem lat, umarła mu matka, mówiłem to panu?

– Jak to się stało?

– Spadła ze schodów. Errki wziął całą winę na siebie.

– Wziął winę na siebie?

– Straszył inne dzieci, mówiąc, że ją zamordował. Dlatego trzymały się z dala od niego. Myślę, że właśnie o to mu chodziło. Kilka lat później na górze przy kościele znaleziono ciało starego rolnika. Spadł z drabiny, ale w pobliżu ktoś widział uciekającego Errkiego. Może teraz pan zrozumie, że nawet jeżeli nie miał on nic wspólnego ze śmiercią Halldis, ludzie tutaj i tak wiedzą swoje. I gdyby mnie pan zapytał, najprawdopodobniej byłbym tego samego zdania. Proszę się rozejrzeć. Prawdziwa głusza. Ludzie się tu nie zapuszczają, jeżeli nie wiedzą, dokąd iść. Errki zna okolicę jak własną kieszeń, bo tutaj się wychowywał.

– Ale faktem jest – mówił Skarre powoli, starając się uniknąć zasadniczego tonu – że powszechne opinie o skłonności do agresji u osób cierpiących na choroby umysłowe są znacznie przesadzone. Wszystko przez uprzedzenia albo strach i niewiedzę. Musi pan zachować bezstronność, dlatego że znalazł się pan w samym środku wydarzeń, jak i dlatego, że znał pan jego i Halldis. Kiedy gazety się o tym dowiedzą, zrobią z chłopaka potwora.

Gurvin spojrzał na niego.

– Właśnie w tym największy kłopot. Zawsze jest sam i unika ludzi. Prawie nigdy nie odzywa się do nikogo, więc tak naprawdę nie wiemy, kim jest. Ani czym jest.

– Jest chory – powiedział Skarre.

– Tak mówią. Nic z tego nie rozumiem. – Pokręcił głową. – Nie rozumiem, jak głosy mogą wedrzeć się człowiekowi do umysłu i kazać mu robić rzeczy, których potem nie pamięta.

– Nie wiemy, co faktycznie zrobił.

– Mamy odciski palców i kilka śladów stóp. Może sobie być tak szalony, jak tylko chce, a po chwili o wszystkim zapomnieć, ale nie wyprze się dowodów. Tym razem mamy wyniki ekspertyzy sądowej.

– Wygląda na to, że ma pan ochotę go przyskrzynić.

Głos Skarrego brzmiał niewinnie, Gurvin nie odczytał więc jego intencji.

– Byłoby dobrze. Lepiej dla nas wszystkich, gdyby go zamknęli na dobre, z paragrafu piątego. Teraz pewnie wędruje po okolicy i gada do siebie. Boże dopomóż, ale dopóki on jest na wolności, każę dzieciom wcześniej wracać do domu.

– Errki może bać się bardziej niż pana dzieci – zaoponował Skarre.

Gurvin wydął wargi i przyspieszył.

– Nie jest pan stąd. Nie zna go pan.

– Nie – przyznał z żalem Skarre. – Ale muszę przyznać, że wzbudził moją ciekawość.

– To wspaniale, że nic nie zdoła zachwiać pana wiarą w ludzi – mówił dalej Gurvin. – Tylko proszę nie zapominać, że Halldis nie żyje. Ktoś ją zabił. Ktoś przyszedł tutaj, wziął motykę i wbił jej prosto w oko. Czy to był Errki, czy ktoś inny, drżę na samą myśl, że morderca ma prawo do obrony za czyn, którego w żaden sposób nie da się usprawiedliwić.

– Nie chodzi o obronę czynu, tylko osoby, która go popełniła – poprawił go Skarre. – I nie wiemy, dlaczego zginęła. Mogę zapalić w samochodzie?

Gurvin skinął głową i po omacku poszukał własnych papierosów.

– Jaki jest pana szef? Proszę mi o nim opowiedzieć.

Skarre uśmiechnął się. Tak zwykle reagowali ludzie, którzy właśnie poznali Konrada Sejera.

– Poważny i siwy. Trochę despota. Skryty. Bystry. Sprytny jak lis. Dociekliwy, cierpliwy, godny zaufania i uparty. Ma słabość do małych dzieci i starszych pań.

– I nikogo pomiędzy?

– Jest wdowcem. – Skarre wyjrzał przez okno. – Wie, że przysięgał wierność aż do śmierci, ale myśli, że w przysiędze chodziło o jego własną śmierć.

Sejer wpatrywał się uważnie w szary ekran.

Wnętrze banku. Kasy. Okna wychodzące na rynek. Do środka wpadały pod kątem promienie słońca, co sprawiało, że obraz był rozmyty. Obejrzał wszystko, od początku do końca, ale nagranie było niewyraźne. Trudno było zidentyfikować kogokolwiek.

Samochód dawno zniknął. Zablokowali wszystkie drogi ucieczki, ale małego białego auta nie odnaleziono. Bandyta pewnie już go porzucił, a może przejechał przez rzekę i zawrócił wzdłuż południowego brzegu, ukrywając się w centrum miasta. Sejer podejrzewał, że zakładniczka została wypuszczona, ale nie miał na to żadnych dowodów. Odchylił się wygodnie w fotelu i rozprostował swoje długie nogi. Rozluźnił krawat i podwinął rękawy. Zauważył, że ma pomiętą koszulę. Kasjerkę, dyrektora banku i kilkoro świadków już przesłuchano. Robił notatki na temat tego, co widział, przetrząsnął zakamarki pamięci, by przypomnieć sobie wszystkie szczegóły. Policyjny rysownik słuchał, kiwał głową i zrobił doskonały szkic. Musiał przyznać, że istnieje duże podobieństwo – przynajmniej na początku, bo później zaczęły nachodzić go wątpliwości. Rozmyślania przerwało mu pukanie do drzwi. Do gabinetu inspektora weszli Skarre i Gurvin.

Posterunkowy przyglądał się Sejerowi z zainteresowaniem.

– Słyszę, że ma pan problem z zakładniczką.

Zdjął okulary przeciwsłoneczne i usiadł. Teraz role się odwróciły. Posterunkowy znalazł się wśród dużych chłopców, którzy mieli do dyspozycji najróżniejsze zabawki.

– Siedzę tutaj i gapię się na to nieszczęsne wideo – zaczął Sejer ponuro. – Nagranie jest bardzo słabe.

– Możemy rzucić okiem? – poprosił Skarre skwapliwie.

– Oczywiście. Możesz nawet założyć okulary.

Znów włączył magnetowid, czekając, jak zareagują. Na ekranie widać było kasy. W drzwiach od strony placu pojawiła się młoda dziewczyna. Obejrzała się trochę niepewnie i podeszła do półki z broszurami. Nie więcej niż piętnaście sekund później wszedł bandyta. Stanął jak wryty na widok klientki, która przybyła przed nim. Pospiesznie sięgnął po formularz i zaczął go wypełniać. Wtedy drzwi otworzyły się po raz trzeci i rozległ się okrzyk.

– Co, do licha! – wykrzyknął Skarre. – Przecież to ty, Konrad!

Obrzucił szefa zdumionym spojrzeniem. Sejer postanowił się nie przejmować i zaczął się śmiać. Gurvin przypatrywał się obu ze zdziwieniem.

– Masz rację, to ja. Szedłem ulicą do pracy i nagle doznałem przeczucia, że facet, którego minąłem, jest bandytą i szykuje napad na bank. Odwróciłem się, żeby sprawdzić, dokąd idzie, zobaczyłem, jak wchodzi do banku i postanowiłem pójść za nim.

– I co? Co się stało?

– Jak widzicie na nagraniu, zajrzałem do środka, zauważyłem młodą dziewczynę, upewniłem się, że wszystko jest w najlepszym porządku, i wyszedłem.

Spojrzał na policjantów i wymownie wzruszył ramionami.

– Po prostu wyszedłem.

Skarre wybuchnął śmiechem. Gurvinowi zrobiło się żal, że nie ma takich kolegów.

– Kiedy tylko wyszedłem, bandyta zaatakował. Popatrzcie teraz.

Przestępca zrobił kilka kroków, a potem wziął zakładniczkę. Chwilę później strzelił. Gurvin westchnął, mrugnął kilka razy i gapił się z niedowierzaniem.

– Musimy znaleźć tę dziewczynę – kontynuował Sejer. – Jeżeli nie wydostaniemy jej z tego w jednym kawałku, ryzykujemy, że branie zakładników wejdzie tu w modę. A nic gorszego nie może nam się przytrafić. Nagranie jest tak marnej jakości, że nie możemy zidentyfikować dziewczyny, nawet jeżeli ktoś dzisiaj zgłosi zaginięcie. Mimo to… przewinął taśmę i odtworzył ponownie. – Coś tu nie gra.

– Co nie gra? – spytał Skarre.

– Chodzi o to, jak dziewczyna reaguje. A raczej, o jej zupełny brak reakcji. Nie krzyczy, nie wymachuje rękami. Zupełnie jakby była w transie. Albo się tego spodziewała. Chociaż może to wszystko zmyłka.

Skarre popatrzył na niego z zaskoczeniem.

– Przypuśćmy, że działali razem, a wszystko było z góry ukartowane. I że jest jego dziewczyną.

– Wątpię, by była jego dziewczyną – wtrącił Gurvin z oczami wlepionymi w migoczący ekran. – Ten zakładnik to mężczyzna. I nazywa się Errki Johrma.

Nagle zrozumiał, co się stało, i doznał potężnego wstrząsu. Jako zakładnika wziął sobie szaleńca!

Jechał tak szybko, jak tylko mógł, nie zwracając uwagi na to, że wszyscy mogą go zobaczyć. Nie spuszczał czujnego wzroku z lusterka wstecznego. Serce nadal bilo mu gwałtownie, mięśnie miał napięte i za często brał oddech. Kręciło mu się w głowie. Groźnie spojrzał na siedzącego obok mężczyznę.

– Pytam cię raz jeszcze: co robiłeś w banku tak wcześnie rano?

Errki usłyszał werble. Werble, które zupełnie nie trzymały rytmu. Nie odpowiedział, tylko otwierał i zaciskał pięści, wpatrzony w podłogę samochodu, jakby czegoś szukał. Słowa utonęły w łoskocie werbli. Nie ruszaj się, nie mów nic. Zamknął oczy i kołysał się tam i z powrotem na siedzeniu.

– Pytałem, co ty, do cholery, robiłeś w banku tak wcześnie?!

Tym razem Errki usłyszał rozgniewany głos. Mężczyzna był przestraszony. Zachował tę informację w umyśle i zaczął cicho formułować odpowiedź. Nestor słuchał jego myśli, musiał zaaprobować słowa, zanim pozwoli je wypuścić. Dlatego tak długo to trwało. Nestor był drobiazgowy. Nestor był…

– Czy ty jesteś głuchy, człowieku?

„Czy jestem głuchy?", pomyślał Errki. Padło nowe pytanie, które wymagało nowej odpowiedzi. Odsunął pierwsze i wziął się do pracy nad drugim. Nestor nadal słuchał. Płaszcz milczał. „Nie – pomyślał. – Słyszę doskonale. Słyszę jego tętno, bo ma zbyt wysokie ciśnienie krwi i zużywa ogromną ilość energii na coś tak prostego, jak próba nawiązania kontaktu. Ale czy naprawdę chce odpowiedzi, która nie została wpierw właściwie przemyślana? Czy brak pośpiechu z udzieleniem odpowiedzi nie jest objawem szacunku? Z drugiej strony – czy ktoś taki jak on zasługuje na szacunek? Na jakikolwiek szacunek?"

Obrabowanie młodej kasjerki nie było żadnym bohaterskim wyczynem, przynajmniej nie dla Errkiego. Miał przecież broń. Ale facet był wyraźnie podniecony swoimi wyczynami. Świadczyły o tym wydęte policzki. Teraz musiał jakoś rozładować napięcie.

– Odpowiesz mi wreszcie? – Jego głos, całkiem przyjemny tenor, zupełnie zniekształciły werble, które mieszały słowa i nadawały im ostre brzmienie.

Szkoda, pomyślał Errki. Ludzie bardziej zwracają uwagę na inne rzeczy niż ich własny głos. Na mięśnie. Na zarozumiałość. Na markowe dżinsy. Pożałowania godne drobiazgi. Errki odkrył, że może doprowadzić dorosłego człowieka do szaleństwa, nawet bez specjalnych starań, samym milczeniem. Pytającemu trudno było pogodzić się z tym, że nie dostał odpowiedzi. Nie dowiedział się, kim jest Errki. Ani czym jest. Errki nadal nie odzywał się ani słowem.

Bandyta oddychał ciężko. Ze spoconych włosów kapały krople potu. Spojrzał w lusterko wsteczne i zwolnił, a potem zjechał z drogi i zatrzymał się, nie gasząc silnika. Rzucił szybkie spojrzenie na Errkiego i warknął przez zaciśnięte zęby:

– Muszę zdjąć te ciuchy. Tylko nie próbuj uciekać!

Errki nie miał takiego zamiaru. Rewolwer nie dawał mu spokoju. Czuł, że przebija mu ciało na wylot jak promień światła. Teraz bandyta odłożył broń na tablicę rozdzielczą, nad kierownicą. Z trudem ściągnął sweter, a potem sztruksy. Nadal był w rękawiczkach. Nie szło mu to łatwo, bo w samochodzie było bardzo ciasno. Stękał, klął i szarpał za spodnie, ale w końcu mu się udało. Był jeszcze bardziej spocony niż wcześniej. Teraz ma na sobie coś, co można uznać za jakąś formę przebrania, pomyślał Errki. Nestor zachichotał cicho z piwnicy. Bandyta został w kolorowych bermudach we wzory przedstawiające owoce i palmy, i w niebieskiej koszulce bez rękawów z Kaczorem Donaldem na środku. Pochylił się nad Errkim i otworzył schowek pod tablicą rozdzielczą. Wyjął i założył okulary przeciwsłoneczne. Jego strój był doskonały. Errki wpatrywał się w niego z zainteresowaniem. W kolorowych szortach umięśniony mężczyzna wyglądał dziwnie. Z trudem panował nad swoim głosem.

– Nic z tego nie rozumiesz, więc trzymaj gębę na kłódkę! Właśnie tak, na kłódkę, chyba że ktoś się do ciebie odezwie!

Errki nie odpowiedział ani słowem. Mimo skórzanej kurtki i czarnych spodni, nie pocił się. Dalej był skupiony na niewykonywaniu żadnych ruchów. Jeżeli pozostanie bez ruchu, stanie się prawie niewidzialny.

– Cholera, ale od ciebie capi! – Bandyta głośno pociągnął nosem, żeby okazać odrazę i otworzył szerzej okno.

Errki zastanawiał się, czy facet czeka na odpowiedź, czy też po prostu gada głupstwa. Chciał być bezpieczny, więc się nie odzywał. Poza tym Nestor cicho nucił piękną pieśń i lepiej było wykorzystać jego dobry nastrój. Errki nie zastanawiał się specjalnie nad tym, dokąd się wybierają ani co może zdarzyć się później. Ze wszystkich sił starał się zamknąć i odciąć od tego, co wokół niego. Od tego mężczyzny. Od tej chwili. Od tej broni. Ale nie mógł powstrzymać dłoni. Nadal otwierały się i zamykały, coraz szybciej i szybciej.

– Nie możesz przestać wyprawiać tego ze swoimi rękami? – mówił bandyta, mając szeroko otwarte oczy. – Dostaję gęsiej skórki. Zaraz zwariuję!

Errki zaczął się kołysać. Nie mógł stać się niewidzialny w samochodzie, gdy na fotelu obok szalała burza. Próbował odwrócić się od bandyty. Wyglądał przez okno. Od werbli bolały go uszy. Zamachał dłonią, żeby je uciszyć.

– Pewnie nie interesujesz się pieniędzmi – powiedział bandyta, teraz trochę spokojniejszy. – Może nie wiesz, do czego są potrzebne?

Errki słuchał. Mężczyzna zniżył głos. Nagle stał się nadzwyczaj czujny: pytanie zostało zadane z niekłamaną ciekawością. Interesuję się pieniędzmi? No cóż, tak, do pewnego stopnia. Ale miał już kilka koron w kieszeni, odpowiedź brzmiała więc i tak, i nie. Czy tak powinien odpowiedzieć?

– Wyglądasz, jakbyś uciekł z jakiegoś zakładu. To niebezpieczne. Wielu ludzi próbuje uciekać, ale wracają, z podkulonym ogonem, szurając nogami. Ciekawe, jak jest z tobą? Jesteś jednym z nich?

Jesteś jednym z nich? Rozbrajające. Pytanie ledwie maskowało dojmujące pragnienie dowiedzenia się, kim jest Errki. A on znów zamknął oczy. Miasto powoli znikało za ich plecami. Złe zamiary czy absolutnie żadne? Zorientował się, że nie może go skojarzyć z niczym. „Groszek, wołowina i wieprzowina – pomyślał – krew, pot i łzy". Zaniepokoił się.

Droga zaczęła piąć się pod górę. Przed nimi, wysoko na wzgórzu po lewej stronie, znajdował się punkt widokowy. Errki już wiedział, gdzie jest. Jechali jedną z dróg, którymi wędrował od lat. Wjechali do tunelu i samochód pogrążył się w głębokich ciemnościach. Kierowcę natychmiast ogarnęła nerwowość, jakby bał się ataku. Kiedy zorientował się, jak jest ciemno, zerwał okulary przeciwsłoneczne i chwycił broń. Po chwili znaleźli się po drugiej stronie. Errki zamrugał oczami. Teraz tylko niecały kilometr dzielił ich od punktu poboru opłat. Mężczyzna będzie musiał albo zatrzymać się i zapłacić, albo przełamać barierę, której funkcję pełniła drewniana deska pomalowana w biało-czerwone pasy. Najwyraźniej pomyślał o tym samym. Zaczął hamować.

– Tylko nie próbuj żadnych sztuczek! – warknął.

Nic podobnego nie przyszło Errkiemu na myśl. Starał się tylko pozostać bez ruchu i niewidzialny, ale jego ciało żyło własnym życiem i odmawiało posłuszeństwa.

Kierowca zatrzymał samochód. Podjął decyzję. Skręcił w lewo i podjechał na punkt widokowy. Errki nie był pewien, co mężczyzna zamierza zrobić. Na drodze dojazdowej nie było ruchu. O tak wczesnej porze prawdopodobnie na parkingu też będzie pusto. Bandyta chwycił rewolwer i wierzchem dłoni otarł pot z czoła. Spod kół samochodu, z wysiłkiem pokonującego lesistą pochyłość, wylatywały z impetem kurz i piasek. Autostrada wiła się teraz daleko w dole, a jadące nią samochody przypominały jaskrawo malowane zabawki. Pokonał jeden ostatni, ciasny zakręt i skierował samochód ku barierce. Z tego miejsca rozciągał się dobry widok na punkt poboru opłat. W tej samej chwili obaj zauważyli dwa samochody policyjne zaparkowane na poboczu po prawej stronie. Dato się słyszeć gwałtowny wdech, a potem syk, gdy bandyta wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby. Włączył wsteczny i oddalił się od balustrady. Znów się zatrzymał i zaczął walić bronią w kierownicę. Errki słyszał chaos w głowie mężczyzny. Lada chwila eksploduje, pot praktycznie tryskał mu z czoła, a jego serce pracowało ciężko, na granicy wydolności. Lekkie draśnięcie w tętnicę szyjną i krew wytryśnie czerwonym łukiem, aż do autostrady.

– W porządku, kolego. Co proponujesz? – odezwał się bandyta.

Kolega? Co za żałosna próba nawiązania kontaktu. Biedak gonił resztkami sił, co było prawie nie do zniesienia. Errki chciał uciec. Odwrócił się, żeby wyjrzeć przez okno. Zerknął na lasy, na coś, co wyglądało jak ścieżka biegnąca wśród drzew. Szybki i prawie niedostrzegalny ruch nie umknął jednak uwadze bandyty. Spojrzał w tę samą stronę, a jego mózg znów zaczął działać. Włączył bieg, zawrócił i znalazł się po przeciwnej stronie parkingu. Z początku droga była tak szeroka, że wjechał prawie dwadzieścia metrów w głąb, zanim zmieniła się w wydeptaną ścieżkę. Gdy się zatrzymał, samochód, zasłonięty gęstymi liśćmi, stał się niewidoczny z punktu obserwacyjnego. Odwrócił się i porwał torbę z pieniędzmi z tylnego siedzenia.

– Wysiadamy i idziemy.

Errki nie ruszał się. Bandyta otworzył drzwi i okrążył samochód, wymachując bronią.

– Idziesz pierwszy. To dobra, sucha ścieżka. Możemy tu poczekać, aż się ściemni. Blokada drogi nie będzie trwała wiecznie, mają za mało ludzi. Idziemy! Wysiadaj! Pospiesz się!

Nie ruszaj się, nie mów nic. W oddali słyszał, że Płaszcz się obudził i zaczynał łopotać, gdy Nestor informował go o tym, co się stało. Ich śmiech odbijał się echem w jego wnętrzu, sprawiając, że całe ciało Errkiego zaczęło dygotać. Położył dłoń na klatce piersiowej, by złagodzić napięcie.

– Co się z tobą dzieje? Nie masz po co udawać, że jesteś chory, tak łatwo mnie nie nabierzesz. A teraz, do cholery, wyłaź wreszcie!

Errki wygramolił się z samochodu. Bandyta podszedł do bagażnika, otworzył go i zajrzał do środka. Przez jedną przerażającą chwilę Errki pomyślał, że zostanie zamknięty w ciasnym bagażniku, bez możliwości poruszania się ani wyjrzenia na zewnątrz. Jednak bandyta poszperał w nim i wyciągnął jakąś plastikową paczkę. Otworzył ją i wyjął brezentowy pokrowiec, spoglądając znacząco na zielone korony drzew. Brezent był w tym samym kolorze. Potem przeniósł wzrok na Errkiego.

– Nakryj samochód tą płachtą. Musisz ją przymocować haczykami do podwozia. W ten sposób nikt go nie zauważy. A im dłużej go nie znajdą, tym lepiej dla nas.

Bandyta rzucił mu brezent do ręki. Errki stał bez ruchu, trzymając zielony materiał. Był zrobiony z nylonu, cienkiego i śliskiego, dlatego trudno go było utrzymać. Pokrowiec wyśliznął mu się z rąk i spadł na ziemię.

– Podnieś to. Najpierw rozłóż, a potem narzuć na samochód.

Errki położył zielony materiał na ziemi i zaczął go rozkładać. W każdym rogu znajdowało się małe strzemiączko z metalowym haczykiem. Uniósł brezent z jednej strony i spróbował położyć na masce samochodu. Natychmiast ześliznął się na ziemię. Nigdy nie trzymał w dłoniach czegoś tak obrzydliwego jak ta śliska zielona tkanina. Była ohydna.

– Psiakrew! Człowieku, jesteś zupełnie do niczego!

Errki spróbował znowu, czując, jak bandyta szturcha go w bok lufą rewolweru. W końcu udało mu się przykryć dach samochodu, ale w chwili, gdy zajął się bokami, wszystko znów się ześliznęło. Bandyta pocił się i wzdychał, widząc jego niewiarygodną nieporadność. Wetknął broń za pas spodni, wyrwał brezent z rąk Errkiego i w kilka sekund zarzucił na samochód. Potem znów wyciągnął broń.

– Lepiej odwieziemy cię z powrotem do zakładu, i to szybko. Czy ty w ogóle potrafisz się sam ubrać? A może nosisz ciągle to samo ubranie? Na to wygląda. Chodź, zrobimy sobie małą wycieczkę.

Wreszcie Errkiemu pozwolono chodzić. A mógł to robić godzinami. Kołysząc biodrami, wpadł w kojący rytm, gdy wspinał się na porośnięty lasem stok. Za nim szedł bandyta z rewolwerem w dłoni i z torbą na ramieniu. Ścieżka zwężała się i wkrótce las zamknął nad nimi swój liściasty baldachim. Niewiele światła przenikało przez korony drzew. Bandyta uspokoił się. Z dala od wszystkich poczuł się bezpieczniej. Nikt ich tutaj nie zobaczy. Powinien był wcześniej o tym pomyśleć. Policjantom nie przyjdzie do głowy przeszukiwanie lasów, skontrolują tylko drogi i samochody.

Poza tym dotrzymał słowa. Miał pieniądze.

Errki parł do przodu, a bandyta, ciężko dysząc, podążał za nim. Było gorąco, a jego torba nie była lekka. Miał w niej podróżne radio, butelkę whisky, którą wypije dla uczczenia udanej akcji, pudełko z amunicją i pieniądze.

– Zwolnij, przecież nikt nas nie goni.

Lecz Errki równym rytmem parł do przodu. Słyszał, że mężczyzna z trudem za nim nadąża. Dyszał ciężko po pokonaniu ledwie kilkuset metrów. Ścieżka była stroma, a szlak stawał się coraz trudniejszy.

– Hej, ty! Ja tu dowodzę!

Trzy werble zagrały ostry tusz. Errki usłyszał, jak Nestor odkrztusił grudkę śluzu. W ten sposób skomentował oświadczenie bandyty – maszerował, nie zwalniając tempa. Miał tylko jeden bieg – chodził szybko, albo kładł się, żeby odpocząć. Mimo to zwolnił, bo ścieżka nadal pięła się stromo ku szczytowi góry. Stamtąd będą mogli zobaczyć drogę i dowiedzieć się, czy policja jeszcze tam jest. Poczuł, jak jego chude ciało kołysze się z boku na bok. Towarzyszący mu mężczyzna szedł ostrymi zrywami. Miał więcej mięśni niż Errki, ale niewiele sił. Jednak po godzinie bandyta znalazł własny rytm. Rozgrzał się. I niósł torbę pełną pieniędzy. Poczuł przypływ radości i postanowił podzielić się nią z szaleńcem. Odchrząknął.

– Jak masz na imię? – zawołał.

Głos zabrzmiał niemal przyjaźnie. Pytaniu towarzyszył głuchy łopot, jakby skóra naciągnięta na werbel rozluźniła się. Errki nie zatrzymywał się ani nie odpowiedział. Pytanie było raczej nieszkodliwe, ale nigdy nie można być pewnym. Nestor kucał w przyćmionym świetle, gapiąc się na niego z podniesioną głową. Jego oczy błyszczały nikłym, niebieskim płomykiem.

– Tyle przecież możesz mi powiedzieć! – nalegał urażony mężczyzna. – Jeżeli zaraz mi nie odpowiesz, pomyślę sobie, że jesteś niemową albo coś w tym rodzaju. A może przyjechałeś z zagranicy? Wyglądasz jak cudzoziemiec. Na przykład jak Tatar. Albo jak Cygan. Zresztą jedni i drudzy pewnie niczym się nie różnią. Odpowiedz mi, do cholery!

Errki skręcił w lewo, ponieważ pień ogromnej osiki tarasował ścieżkę. Zaplątał się w zaroślach, musiał więc chudymi rękami rozsuwać gałązki na boki. Mężczyzna za nim zaplątał się jeszcze bardziej, z torbą w jednej dłoni i bronią w drugiej. Wrócili na ścieżkę i przed sobą zauważyli plamę światła.

– Skoro tak się zgrywasz, jeden z nas musi zrobić pierwszy krok.

Errki usłyszał, że bandyta się zatrzymał.

– Nazywam się Morgan.

Errki nasłuchiwał. Wymówił słowo „Morgan", eksponując spółgłoski, jakby długo czekał na sposobność wymówienia tego nazwiska. Ale naprawdę tak się nie nazywał. Nestor zarechotał, wydając odgłos, jak ktoś uroczyście nalewający drogie wino z butelki. O Nestorze można było powiedzieć wszystko, ale nie to, że brakuje mu stylu. Errki szedł wesoło naprzód. Za sobą usłyszał okrzyk mężczyzny, który tak bardzo chciał nazywać się Morgan.

– Robimy przerwę. Dokąd tak pędzisz?

Errki nie zatrzymał się.

– Stój, albo strzelam!

Idź dalej. Nie strzeli.

Errki odwrócił się. Morgan spojrzał w twarz, która przywiodła mu na myśl kawałek nieobrobionego granitu. Nie uśmiechał się, nie dygotał. Nie wyrażał żadnych emocji i gapił się na niego, nie mrugając oczami. Bandytę ogarnął niepokój. Niemy i podobny do kamienia diabeł, który porusza się jak robot. Kim on jest, do cholery?

– Zatrzymaj się tam, przy górce. Musimy przez chwilę odpocząć.

Zrób to, co mówi. Choroba, śmierć i niedola. Nestor wyszeptał cienkimi wargami. Errki usłuchał. Skierował się do szarego kopca odległego o dwadzieścia do trzydziestu jardów.

Morgan był wyczerpany. Nie panował nad sytuacją, a właśnie po to zabrał ze sobą broń. Nie mógł się powstrzymać i rzucił złośliwą uwagę.

– Przepraszam, że ci to mówię, ale, do diabla, chodzisz jak stara baba!

Errki stanął jak wryty. W jego umyśle zakiełkowała myśl.

Nie drażnij aligatora, dopóki nie przeprawisz się przez rzekę.

Загрузка...