14 Sean + 5 × 106 minut

Wszystko wskazywało na to, że wylądował mniej więcej w odległości czterdziestu kilometrów na wschód od Pasadeny, w okolicach Azusy, Glendory albo Claremont. Na północy rozciągały się wielkie góry i bez wątpienia gdzieś pomiędzy nimi był Mount Baldy. Góry tej wielkości majdowały się tylko na wschód od Pasadeny. Tutejsze powietrze również przypominało tamte okolice; było gorące i suche. Tak pokaźne przesunięcie przestrzenne nie zdziwiło Seana. Dziewięć i pół roku przemieszczenia w czasie musiało się wiązać z przemieszczeniem daleko poza laboratorium. Zaintrygowało go jednak to, iż przybrało ono właśnie taki kierunek. Wszak jego ostatni, wsteczny skok wyniósł go na zachód od laboratorium. Wyjaśnienie, iż zmiana kierunku czasu powoduje zmianę kierunku przesunięcia w przestrzeni, brzmiało rozsądnie, ale nie musiało wcale być prawdziwe. Oczekiwanie czegokolwiek zgodnego z ludzkim rozsądkiem od sprawy tak osobliwej, jak podróż w czasie, było głupim pomysłem.

Przez moment zastanawiał się, czy aby na pewno nastąpiło przemieszczenie w przyszłość. Jego obecną lokalizację mógł bowiem wyjaśnić także skok wsteczny.

Nie, to niemożliwe. Ależ ze mnie głupiec!, skarcił się zirytowany. Jedyne, co ma jeszcze w tym wszystkim sens, to matematyka wzajemności. Zasadą jest pozostawanie w równowadze. Przenosisz się wstecz, a potem przenosisz się w przód, podczas gdy twój brat na przeciwległym końcu huśtawki robi dokładnie równoważny skok w przeciwnym kierunku. Poprzedni skok Erika był na poziomie – 5 × 106 minut, teraz więc musi być jego poziom + 5 × 106 minut. Nic było innej możliwości. Z pewnością był w przyszłości i tera? powinien być późny listopad dwa tysiące dwudziestego piątego roku.

Zresztą nie potrzebował komputera, który powiedziałby mu, że nastąpiło przemieszczenie w przyszłość. Wystarczało jedno uważne spojrzenie wokół, żeby się o tym przekonać.

To miejsce było dziwne. Wyglądało na jakieś południo-wokalifornijskie miasto z wczesnych lat dwudziestego pierwszego wieku. Ale były tu też budynki całkiem nowe, wysokie na dwadzieścia czy nawet trzydzieści pięter. Sean nie przypominał sobie, żeby za jego czasów stały tutaj takie budowle, a przynajmniej należały one wtedy do rzadkości. Na dodatek budynki miały dziwaczną architekturę. Z dachu jednego z nich wystawały, jak gigantyczne rogi, dwa wygięte szpikulce. Na frontowej ścianie innego pięło się w górę szerokie na metr pasmo luster. Sporo budynków miało nad drzwiami wejściowymi wielkie, szklane oko. Niekiedy podobne oko widniało również wyżej, na fasadzie. Dekoracja? Może tajemnicze urządzenie elektroniczne? Tutejsi architekci najwyraźniej nie uznawali linii prostych. Wszystkie budynki miały powykrzywiane krawędzie: to żłobkowane, to poskręcane lub wijące się. Im dłużej Sean im się przyglądał, tym bardziej ogarniało go odczucie, że ktoś znienacka wciągnął go w nie znany, inny wymiar.

Stojące na ulicy co nowsze samochody miały te same powykręcane kształty. Były niskie i długie, o zaskakująco groźnym wyglądzie. Tam, gdzie powinny być przednie światła, znajdowały się rozciągnięte na całą szerokość siatki, zaś na dachach umieszczono dziwaczne, łukowate ornamenty lub może anteny? Niektóre pojazdy miały podobne rogokształtne ostrza jak budynki. Bez wątpienia te osobliwe powyginane kształty były tu panującą powszechnie modą. Sean nie mógł powiedzieć, żeby specjalnie przypadły mu one do gustu.

Najdziwniejsze ze wszystkiego było jednak to, że ulice były puste. Ani żywej duszy. Zupełnie nikogo. Był absolutnie sam. Stał pośrodku szerokiej ulicy w gorącym słońcu południa i rozglądał się to tu, to tam. Czyżby był jedyną istotą ludzką na całym świecie? Żadnego człowieka w zasięgu wzroku, żadnego dźwięku… Zakrzywione rogi wznosiły się w milczeniu, samochody stały w bezruchu.

Co tu się stało? Gdzie podziali się mieszkańcy tego miasta?

Zaczął czuć się nieswojo. Z posępną miną ruszył ku budynkowi z lustrzaną fasadą. Spojrzawszy w górę, zobaczył siebie w wielokrotnie rozszczepionych i załamanych odbiciach. Trzy razy wyższa od niego szklana ściana okazała się wejściem. Wystająca z niej niebieska kula przypominała mu gałkę u drzwi. Niepewnym ruchem położył na niej rękę.

Gdy tylko dotknął kuli, powietrze wypełniło się muzyką. Nadchodziła zewsząd. Setki elektronicznych orkiestr dętych otoczyło go setkami marszowych tonów. Odwrócił się zdumiony i naraz spostrzegł, iż we wszystkich budynkach rozbłysły barwne światła. Nad jego głową eksplodowały oślepiające sztuczne ognie. Fajerwerki w biały dzień! Rozpostarły się transparenty umieszczone na platformach wiropłatów grawitacyjnych, które teraz zaczęły się obracać.

Stał wpatrzony, nie ukrywając zdumienia. Próbował ogarnąć wzrokiem wszystkie napisy:

WITAJ, SEAN!

MIASTO GLENDORA POZDRAWIA CZŁOWIEKA PRZYBYŁEGO Z PRZESZŁOŚCI! WIELKA IZBA HANDLOWA MIASTA LOS ANGELES POZDRAWIA CIĘ!

CAŁY ROK DWA TYSIĄCE DWUDZIESTY PIĄTY RADUJE SIĘ Z TWOJEGO PRZYBYCIA! STAN SAN BERNARDINO JEST Z TOBĄ! NIECH ŻYJE SEAN! — PIERWSZY I NAJWSPANIALSZY WĘDROWIEC W CZASIE!

Spojrzał na ulicę. Maszerujący ku niemu tłum wypełniał drogę aż po horyzont.

No tak… Prawdopodobnie był to największy dzień w historii tego małego miasteczka. Poza tym mieli ponad dziewięć lat, aby przygotować ten festyn.

— Dobry Boże — szepnął Sean. — Jestem sławny! Ten cały pochód przygotowano na moją cześć…

Загрузка...