19 Erik + 5 × 109

Tunele ciągnęły się bez końca. Labirynt, z którego nie było wyjścia i w którym jeden korytarz o lśniących, onyksowych ścianach następował po drugim… Erik był zupełnie zdezorientowany. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie był przed chwilą, w jakim miejscu jest teraz i dokąd idzie. Jedyne co wiedział to to, że znajduje się pod powierzchnią Ziemi i powłócząc nogami, mija korytarz za korytarzem. Ani razu nie spotkał istoty ludzkiej, nie widział słońca, gwiazd, nieba.

Zastanawiał się, na jakiej głębokości się znalazł. I czy jakiekolwiek życie, ludzkie bądź innego rodzaju, istnieje jeszcze na powierzchni Ziemi w sto szesnastym wieku.

Miał wątpliwości, czy w ogóle znalazł się na Ziemi. Już trzeci dzień błądził w tych tunelach. Tak przynajmniej wskazywał chronometr. W tym świecie bez dnia i nocy, gdzie onyksowe ściany promieniowały wciąż tym samym światłem, jego umysł pogrążył się w poczuciu beznadziejności i przygnębienia. Prawie nie spał. Jeśli poczuł senność, kucał przy ścianie i zamykał oczy na około pół godziny. Jadł rzadko. Na biodrach w pasie uniwersalnym miał tabletki żywnościowe, lecz teraz cieszył się, że medycy z Programu nafaszerowali go odżywkami na parę godzin przed Czasem Zero. Ten pokarm starczył mu na bardzo długo.

Z początku było to fascynujące doświadczenie; włóczyć się po tym tajemniczym podziemnym świecie przyszłości. Żaden z poprzednich skoków nie ukazał mu czegoś tak odmiennego jak ten świat. Ale fascynacja zaczynała z wolna przemijać. Kiedy się tu zjawił, ogaręło go szmaragdowe, wszechobecne, zalewające wszystko światło. Myślał wówczas, że jest na dnie morza. Blask był tak silny, iż niemożliwe było rozpoznanie jakichkolwiek przedmiotów z otoczenia. W pewnym momencie światło znikło i Erik znalazł się w absolutnej ciemności. Zupełnie tak, jakby nagle ktoś zarzucił mu na głowę gruby kaptur. Potem przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Stał niepewny w najgłębszej ciszy, w tajemniczej ciemności.

— Halo! — zawołał. — Jest tu ktoś?

Nic. Ani żywej duszy. Absolutna cisza.

Zrobił krok, potem jeszcze jeden i jeszcze jeden. Nie był w stanie dojrzeć czegokolwiek. Wcześniej zdążył jednak spostrzec długi na kilka kilometrów tunel ciągnący się przed nim. Doszedł do wniosku, że takie stanie i czekanie, aż coś się wydarzy, nie ma sensu i powoli ruszył do przodu.

W powietrzu wyczuł osobliwą słodycz i coś jeszcze, jakby posmak cytryny lub szałwi. Nie był tym zdziwiony. Każda era, którą do tej pory odwiedził, miała charakterystyczny i wyróżniający ją zapach. Dawniej nigdy by nie pomyślał, że każdy czas ma swoją woń. A teraz oto czuł, jak pachnie wiek sto szesnasty. Miło, ale nieprawdziwie, wyraźnie sztucznie…

Być może wytwarzano tutaj własne powietrze. Erik wyobraził sobie ogromne klimatyzatory na skraju każdego miasta, nasycające atmosferę zapachami na życzenie. Może tak właśnie poradzono sobie z nadmiarem dwutlenku węgla, który zmienił dwudziesty drugi wiek w gigantyczną cieplarnię. Na samo wspomnienie tamtego tropikalnego upału poczuł się nagle słaby i spocony. Jednak tutaj powietrze było o niebo lepsze, a dla ludzi tego świata efekt cieplarniany na pewno stanowił część starożytnej historii, odległej o dziewięć tysięcy lat.

Naraz przyszło mu do głowy, że chyba nie oddycha powietrzem atmosferycznym. Był przecież pod ziemią.

Idąc powoli, wyciągnął rękę i po kilku krokach natknął się na gładką powierzchnię. Wypolerowany kamień rozjarzył się w momencie dotyku. Erik zobaczył wówczas, że jest w długiej pieczarze czy może korytarzu niknącym w ciemnościach jakieś sto metrów przed nim. Ściany okrągłymi łukami przechodziły w sufit. Lśniący, czarny kamień przypominał onyks, chociaż Erikowi nie chciało mu się wierzyć, że korytarz takich rozmiarów mógłby zostać wyłożony tak rzadkim i pięknym minerałem. Pomyślał więc, że jest to onyks syntetyczny. W końcu był wiek sto szesnasty i mogli tu zrobić wszystko. Wewnątrz ścian pulsowało blade światło, dziwna wewnętrzna radiacja, zimna i piękna.

Pełen zdumienia i grozy szedł dalej. Po pewnym czasie ujrzał jakieś postacie zmierzające w jego kierunku. Zawahał się i zmrużył oczy. Ku swemu zdziwieniu nie czuł strachu. Ten świat za bardzo przypominał mu sen, by mógł uważać go za realny. Poza tym był przeświadczony, że istoty tak odległej ery są zbyt cywilizowane, by chciały go w jakikolwiek sposób skrzywdzić.

Istoty zbliżały się powoli i wkrótce znalazły się w zasięgu wzroku Erika. To nie byli ludzie.

Każda z nich miała około trzech metrów wzrostu, stożkowaty kształt, błyszczące, pomarańczowe oczy wielkości talerzy i gumiaste, niebieskie tułowia. Z ich ramion zwisały pęki szkarłatnych macek. Poruszały się, ślizgając się raczej niż idąc, przechylały się przy tym na boki. Ich palce przysysały się do powierzchni podłogi, po czym odrywały się, co wywoływało osobliwy dźwięk.

Niemożliwe, by ewolucja zmieniła rasę ludzką w stworzenia takie jak te, pomyślał Erik. Nie w roku dziewięć tysięcy pięćsetnym. Nigdy. To muszą być jacyś Obcy.

Milcząca procesja zbliżała się. Erik przyglądał się im uważnie. Stworzenia były ogromne, masywne i groźne. Przeszyło go pierwsze drżenie strachu. Fakt, iż był wyłączonym z czasu podróżnikiem, nie zapewniał mu nietykalności, a jedynie dawał jej iluzję. Może ten świat podobny do snu nie jest snem, a te stworzenia naprawdę są dwa razy większe od niego… Czy będą próbowały zrobić mu coś złego? Stał w napięciu, gotowy zareagować ucieczką na pierwszą oznakę wrogości.

Lecz one nie zwróciły na niego najmniejszej uwagi. Jak żałobna procesja przeszły obok, nie posławszy mu nawet jednego spojrzenia. Wydawały się całkowicie zajęte własnymi, sennymi myślami.

Erik gapił się na nie zdumioniy. Czyżby był dla nich aż tak nieważny? Nie interesował ich bardziej niż zeszłoroczny śnieg? Przebył dziewięć tysięcy pięćset lat po to, by zostać zupełnie zignorowany? Zawładnęła nim nagła furia.

— Hej! — wrzasnął. — Czekajcie! Nie macie nawet zamiaru zatrzymać się i spytać, która godzina? Nie interesuje was, kim jestem?

Procesja oddalała się. Nikt się nie obejrzał. Erik pokręcił głową. Złość ustąpiła miejsca dezorientacji.

— Ja bym cholernie chciał wiedzieć, kim jesteście… — wymamrotał bez przekonania.

Ogromne stworzenia sunęły wolno w głąb korytarza, malały aż w końcu trudno było je dostrzec w oddali. I wtedy w miejscu, gdzie tunel zdawał się lekko zakręcać w prawo, wszystkie naraz zniknęły w powietrzu jak bańki mydlane.

Erik zadrżał. Przejęty usiłował zrozumieć, co się stało. Znalazły jakieś przejście? Może ich tu w ogóle nie było? Może była to tylko halucynacja? Może wszystko tu jest snem?

Pobiegł za nimi tą samą drogą. W miejscu, gdzie zniknęły ogromne stwory, nie było żadnego śladu drzwi ani bocznego przejścia. Ściany były tak samo gładkie jak wszędzie. Wzruszył ramionami, odwrócił się na pięcie i ruszył w innym kierunku.

Miał wrażenie, że upłynęła godzina męczącego błądzenia w tunelach, kiedy dotarł do miejsca, w którym korytarz poszerzył się i rozdzielał na dziewięć bocznych uliczek. Na chybił trafił wszedł w trzeci tunel od lewej. Ten również był pusty, lecz po jakimś czasie Erik spostrzegł następną idącą ku niemu procesję.

Tym razem były to gigantyczne czerwone rozgwiazdy o guzowatej skórze. Ich ciała rozświetlone były przez kule białego płomienia umieszczone w centrum, na powierzchni skóry. Przesuwały się z wdziękiem na swoich dwudziestu sztywnych ramionach. Przypominały akrobatów cyrkowych, którzy umieszczeni wewnątrz kół, poruszali nimi z zawrotną szybkością.

— Przepraszam — odezwał się od razu. — Nazywam się Erik Gabrielson. Jestem podróżnikiem w czasie i przybywam z wieku dwudziestego pierwszego.

Bez odpowiedzi. Nie zainteresowały się nim bardziej niż stwory o nogach-przyssawkach.

Skonsternowany obserwował mijające go rozgwiazdy. Kiedy znalazły się w odległości około stu metrów od niego, wszystkie naraz zwróciły się w lewo i naparły na ścianę korytarza. W tym momencie ściana zaczęła emitować przykry niebieski blask. Erik zamknął oczy, a kiedy je otworzył, nie było już śladu po rozgwiazdach. Przeszły przez ścianę?

Zaintrygowany popędził w to miejsce i uważnie przyjrzał się ścianie. Miejsce nie różniło się od reszty powierzchni tunelu. Po chwili wahania dotknął go ręką i… nic się nie zdarzyło. Żadnego niebieskiego blasku. Erik znowu ruszył przed siebie. Po trzech godzinach zdrzemnął się trochę, a potem zjadł kilka tabletek żywnościowych.

Dotarł do następnego rozwidlenia. Tym razem tunel rozgałęział się na siedemnaście korytarzy. Wybrał pierwszy z prawej, niczym nie różniący się od innych. Spotkał tu kolejne tajemnicze istoty. Najwyraźniej unosiły się w powietrzu. Miały podłużne, przezroczyste ciała wypełnione bezkształtnymi organami. Coś takiego widział już kiedyś pod mikroskopem, w kropelce wody, tylko że te stworzenia były bez porównania większe. Przed sobą miał ogromne pierwotniaki, całą kolonię kolosalnych pantofelków.

— Cześć! — zaryzykował. — Czy ktoś z was orientuje się, co to jest istota ludzka? Lub co to była istota ludzka?

Ale olbrzymie pantofelki również nie sprawiały wrażenia zainteresowanych konwersacją. Następne napotkane stwory także nie, ani jeszcze następne, ani te spotkane później. Rozwidlenia następowały po sobie, tunel za tunelem i zawsze było to samo: cisza, błyszczące ciągnące się w dal ściany i sporadyczne grupy groteskowych istot przemierzających te korytarze w sobie tylko wiadomym celu… Gdyby Erik stał się nagle niewidzialny, niczego by nie stracił.

Stwory czasem zdawały się znikać w ścianach, a czasem wyłaniały się z nich w równie niewytłumaczalny sposób.

To, co na początku było fascynującą przygodą, teraz stawało się denerwujące i zaczynało doprowadzać Erika do wściekłości. Przyłapał się na tęsknym wyczekiwaniu na moment, w którym siła przemieszczenia wyrwie go stąd i przeniesie dziewięćdziesiąt pięć tysięcy lat w przeszłość, do miejsca, które — jak sądził — przynajmniej zrozumie.

Pod koniec trzeciego dnia tułaczki, w odległości pięciu metrów przed nim wyłoniły się nagle dwie istoty, które chyba były ludźmi!… Kiedy jednak moment zaskoczenia minął, Erik spostrzegł, że daleko im do tego. Miały niesamowicie długie i wąskie ciała, ręce i nogi cienkie jak biczyki. Dłonie kończyło więcej niż pięć palców, a usta były jedynie szczeliną. Zielonożółta skóra sprawiała wrażenie nawoskowanej, a złociste oczy przypominały długie szparki.

Oczywiście, gatunek ludzki mógł ulec ewolucyjnym zmianom, lecz dziewięćdziesiąt pięć wieków nie było w stanie wyprodukować takiej transformacji. Ci nieznajomi musieli być przybyszami spoza Ziemi. Pomimo całej swej dziwaczności stworzenia te były jednak humanoidami. Żadne pantofelki ani rozgwiazdy, czy wielkie i ociężałe niebiesko-pomarańczowe monstra, l w przeciwieństwie do tamtych nie przeszły obok Erika obojętnie. Zatrzymały się i zaczęły mu się przypatrywać z wyraźnym zainteresowaniem. W Eriku zabłysł promyk nadziei.

— Proszę was — powiedział. — Jestem zagubiony. Nie mam pojęcia, gdzie jestem. Czy moglibyście mi pomóc?

Dwa niezwykłe humanoidy wymieniły szybkie spojrzenia. Erik zamarł w oczekiwaniu. Ale odpowiedzi nie było.

— Powiedzcie coś — prosił. — Odezwijcie się jakoś. Powinna być przecież jakaś możliwość porozumienia. Musi być.

Jeszcze przez chwilę stały w bezruchu, a potem jeden z nich wykonał szybki gest swoimi licznymi palcami. Dla Erika oznaczał on „podejdź bliżej”, ale dla nich? Nie miał pojęcia, co chciały mu powiedzieć, lecz zdecydował się wypróbować własne rozumienie gestu.

Dzieliły go od nich jeszcze dobre trzy kroki, kiedy humanoidy wysunęły swoje długie, lepkie palce i dotknęły go. Poczuł na głowie coś zimnego i miękkiego, a potem nagłe mrowienie. Jego ciało przeszył wstrząs, jakby przyłożono mu do skroni elektrody pod wysokim napięciem.

— Nie… zaczekajcie…

Próbował się wyrwać z wywołującego grozę uścisku, lecz nie był w stanie się uwolnić.

I wówczas, ku swemu zaskoczeniu, usłyszał w głowie zrozumiałe słowa:

„Nie ma powodu, żebyś się nas bał. Dlaczego mielibyśmy zrobić ci coś złego?”

— Nie wiedziałem, co się dzieje i czego się spodziewać. Ja… ja… — wziął głęboki oddech. — Ja jestem Erik Gabrielson. Przybywam z dwudziestego pierwszego wieku. To był ten eksperyment, wiecie, z przemieszczeniem w czasie i…

„Wiemy o tym. My jesteśmy anterstrin thelerimane”. Powiedziały to tak, jakby ta nazwa miała mu wszystko wyjaśnić.

— Aha… — odparł. — I jestem na Ziemi, prawda? Anno Domini jedenaście tysięcy pięćset dwudziesty dziewiąty?

„To jest Ziemia. Jesteś w sekcji kwarantanny”.

— Kwarantanny?

„Wszyscy nowi przybysze przebywają tutaj, aż się zupełnie oczyszczą. Takie jest prawo. Goście z czasu muszą przejść kwarantannę, tak samo goście z kosmosu. Kiedy oczyszczanie się zakończy, wówczas można otrzymać przepustkę na Ziemię Wyższą”.

— Rozumiem — odrzekł Erik. — A jak długo trwa to oczyszczanie?

„W niektórych przypadkach nie dłużej niż dziesięć czy dwadzieścia dni. W niektórych od pięćdziesięciu do stu lat albo nawet i dłużej. Czasem wieki”.

Erik pomyślał o sile przemieszczenia zbierającej teraz energię i szykującej się już do przeniesienia go w inne miejsce.

— Czy nie można by przyśpieszyć tego procesu? — zapytał.

„Jest wiele warunków do spełnienia, zanim obcy wpuszczony zostanie na Ziemię Wyższą. My sami jesteśmy tu szesnaście lat i nasza sytuacja nie jest jednoznaczna. Ty możesz czekać tutaj tak samo długo”.

— Ale ja nie mogę — zaprotestował Erik. — Ja przenoszę się w czasie kierowany przez ruch wahadła. Rozumiecie mnie? Następny ruch może przemieścić mnie stąd za godzinę albo za minutę, l wtedy już nigdy nie zobaczę, jak wygląda Ziemia w tych czasach.

„O, nie” — powiedział spokojnie telepatyczny głos anterstrina thelerimane. — „Zapewniamy cię, że nie zostaniesz stąd nagle przeniesiony. Prawo nigdy nie jest łamane. Nikt nie opuszcza kwarantanny, zanim nie dostanie przyzwolenia od galithismonu. Zostaniesz tu tak długo, jak długo będzie trwać twoje oczyszczenie. Nawet jeżeli musiałbyś pozostać w tunelach kwarantanny przez następne pięćset lat. Masz na to nasze słowo”.

Загрузка...