Była to noc poprzedzająca dzień rozpoczęcia eksperymentu. W dużym pokoju panował dziwny spokój. Górne oświetlenie zostało wyłączone, jedyne światło dochodziło z zielonych lamp awaryjnych i skupiało się dokładnie w miejscu, w którym siedział.
Przybył tu około drugiej nad ranem. Odniósł wrażenie, że dookoła nie było nikogo. Przeczekał znacznie krótszy od poprzedniego zawrót głowy spowodowany materializacją, po czym uważnie rozejrzał się po pokoju. Czyżby naprawdę nikogo nie było? Przecież wiedzieli, kiedy ma się pojawić. Nawet jeżeli większość obsługi wypoczywała przed wielkim dniem, który mieli przed sobą, to jednak ktoś powinien pozostać, by odebrać relację z dotychczasowego przebiegu eksperymentu.
Wtem spostrzegł jednego z młodszych naukowców, człowieka od światłowodów o nazwisku John Terzunian, pogrążonego w drzemce w ciemnym kącie pokoju.
Erik podszedł do niego i potrząsnął lekko za ramię.
— Johnny? Johnny, zbudź się! To ja, Erik, na przemieszczeniu minus-pięciuset-minut.
— Co? Kto? — wraz z przebudzeniem w jego oczach pojawiła się panika. — O Boże, ale mnie ścięło…
— Zdarza się — odparł Erik.
Naukowiec wyglądał znacznie starzej niż wskazywał na to jego wiek. Mógł mieć dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat i niedawno ukończył doktorat. Jego włosy przerzedziły się, a nabiegłe krwią oczy pałały jak węgielki.
— Nie przejmuj się. Nic nie powiem. Reszta śpi, co? Terzunian skinął głową potakująco.
— Ostatni wyszedł stąd godzinę temu. Ciągnęliśmy losy o to, kto zaczeka tu na ciebie.
— I przegrałeś.
Na twarzy Terzuniana pojawił się głupawy uśmiech zmieszany z zakłopotaniem.
— Przez ostatnie trzy czy cztery noce pod rząd nikt tu oka nie zmrużył. Nawet gdyby mieli mnie teraz wylać z roboty, nie miałbym nic przeciwko temu. No, ale ktoś musiał tu zostać i spotkać się z tobą.
— Jasne — powiedział Erik. — Rozumiem.
Myślał o Seaniel i o Erikul chrapiących teraz w sektorze wypoczynkowym kilkaset metrów stąd. Wiedział, że kres odporności na stres walczył w nich z krańcowym wyczerpaniem i to drugie wreszcie zwyciężyło.
Dobrze, że spali. Być może była to ich ostatnia szansa wyspania się w roku dwa tysiące szesnastym. Za osiem godzin rozpoczną podróż, która doprowadzi obu do punktów plus-minus dziewięćdziesiąt pięć milionów lat po obu stronach Czasu Zero. Zdani na łaskę niosącego ich strumienia czasu przemierzą skokami eony.
Zastanawiające. Myślał o Seaniel i o Erikul jako o n i c h zamiast jako o n a s. Lecz nie mógł myśleć inaczej. Ci dwaj nie byli wcale Erikiem i Seanem Gabrielsonami. Dla niego byli dwójką zupełnie innych ludzi: Seanem l i Erikiem l. Wczorajszymi jaźniami, które jeszcze nie doświadczyły bycia w strumieniu czasu. I nie mają zielonego pojęcia, jak to jest.
Dla nich, jeżeli w ogóle o nim pomyślą, będzie Erikiem2, Krikiem przyszłości, Erikiem jutrzejszym i nierzeczywistym. Nie ma w tym nic dziwnego i trudno wymagać, żeby było inaczej. On sam nie czuł się nierealny. Nie żył w jutrze. Żył teraz, w teraźniejszości. Co prawda było to „teraz”, które oscylowało pomiędzy przeszłością a przyszłością, ale było to jedyne „teraz”, jakie posiadał. Sam sobie w zupełności wystarczał: był prawdziwym i autentycznym lirikiem. A prawdziwy i autentyczny Sean był teraz dokładnie siedemnaście godzin stąd, na poziomie plus-pięciuset-minut po przeciwnej stronie huśtawki, jaką tworzyły ruchy wahadła.
Wszystko w równowadze. Wszystko w absolutnej symetrii.
Klarowny, emocjonujący i ogromnie pociągający sen. Tyle tylko, że dział się on naprawdę i będzie się dziać przez dziewięćdziesiąt pięć milionów lat.
— Może masz ochotę na szklankę wody lub coś do /jedzenia? Przynieść ci coś? — zapytał Terzunian.
— Nie, dziękuję — odrzekł Erik. — Dla mnie, z perspektywy czasu subiektywnego, jest to ciągle początek eksperymentu. Od jego rozpoczęcia upłynęło zaledwie parę minut.
— Dobra — ciągnął Terzunian — więc zabierajmy się do pracy. Mam cię wypytać o stan psychiczny i fizyczny po przybyciu. Tutaj — wskazał — kamera już działa. Testy.
Wydawał się niespokojny, skrępowany, jakby zalękniony, że mógłby coś przegapić. Cóż, pomyślał Erik, ten naukowiec był związany z projektem przez wiele lat. I oto teraz jego plany i nadzieje stawały się rzeczywistością.
Tak, rzeczywistością.
Wiele razy głęboko wątpił w to, czy on i Sean naprawdę /.godzą się uczestniczyć w eksperymencie. Oczywiście obaj wiedzieli o nim od lat. Program „Wahadło” był w trakcie przygotowań, kiedy oni jeszcze studiowali. Przygotowania rozpoczęto już wówczas, gdy rozwój techniki wytwarzania sztucznych miniosobliwości dostarczył bazy technologicznej do poważnych badań nad podróżowaniem w czasie.
Sean przyniósł kiedyś do domu cały plik rozpraw teoretycznych na ten temat. Wyjaśniały one, jak sprzężenie połączenia fazowego małej „czarnej dziury”, identycznej z tymi, które znaleźć można w przestrzeni międzygwiezdnej, z jej matematycznym przeciwieństwem, czyli „białą dziurą”, tworzy niewyobrażalnie wielką siłę łamiącą strukturę czasoprzestrzenną, i jak ta siła może zostać ujarzmiona i kontrolowana tak, by mogła być użyteczna jako kanał tranzytowy dla dwukierunkowego przemieszczania się w czasie.
Przeczytał to wszystko i naraz stanęła mu przed oczami fantastyczna wizja. Zobaczył siebie wędrującego przez całą geologiczną historię Ziemi, jakby oglądał film puszczany od tyłu. Minął czasy historyczne, potem plejstocen i pliocen, aż dotarł do świata dinozaurów, dalej pierwotnych zwierząt ziemnowodnych, trylobitów. A później ukazał mu się świat pierwszych dni, kiedy na powierzchni Ziemi nie było nic poza nagą skorupą granitu oblewaną przez parujące morze. Przerażające! Aż ciarki przeszły go na myśl, że mógłby to wszystko obejrzeć. Nie rekonstrukcje tworzone na bazie nielicznych skamielin, lecz prawdziwy świat w czasach, kiedy istniał.
l nagle pomyślał, że ta wizja jest zupełnym szaleństwem, marzeniem, wytworem wybujałej wyobraźni.
„Mylisz się”, powiedział mu wtedy Sean. „To naprawdę może się sprawdzić. Pozwól, że pokażę ci tylko te równania…”
Zaczął gryzmolić ciągi wzorów, aż w pewnym momencie Erik poprosił go o litość. Matematyka, którą operował Sean, była dla niego tak tajemnicza, odległa i niedostępna, jak język mówiącego przez sen starożytnego Egipcjanina. Im dłużej Sean wyjaśniał mu te zawiłości, tym Erik mniej z tego rozumiał, czy może raczej mniej go to obchodziło. Lecz Sean był przekonany, że teoria wędrówki w czasie jest poprawna i zazwyczaj miał rację w sprawach, którym oddawał się z taką pasją. Na pewno w dziedzinie fizyki.
Niesłychane, pomyślał wówczas Erik, obliczywszy, że w najlepszym razie upłynęłoby co najmniej pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt lat badań, zanim wyprawa w czasie stałaby się czymś więcej niż tylko układem fascynujących równań matematycznych. I zaniechał myślenia o całej tej sprawie. Miał ważniejsze rzeczy na głowie: najpierw dostanie się do college'u, potem napisanie pracy dyplomowej z paleontologii…
I wtedy ogłoszono, że została skonstruowana i przetestowana pierwsza aparatura do przemieszczania w czasie. Erik nie zwrócił na to większej uwagi. Podobno roboty wyposażone w kamery i układ zapisywania danych wyruszyły na safari w czasoprzestrzeni. Zadanie wykonały i wróciły do tego samego momentu, z którego zostały wysłane. Dla obserwujących to naukowców czas eksperymentu równał się zeru. Nie było więc sposobu, żeby udowodnić, że cokolwiek się wydarzyło, z wyjątkiem ubytku mocy zarejestrowanego przez instrumenty pomiarowe — i tego, że wystąpiły paradoksy.
Paradoksy! Mimo że roboty zdawały się w ogóle nie wyruszyć, to zjawiały się w laboratorium na godziny, dni, tygodnie przed eksperymentem. Te fakty przyprawiały wszystkich o ból głowy. Przeszłość wciąż się zmieniała i niczyja pamięć nie była już bezpiecznym miejscem: rzeczy miały się zawsze inaczej niż się o nich myślało i pamiętało.
Roboty zgłaszały się także w jednakowych odstępach czasu po eksperymencie. Pojawiały się nagle w laboratorium, przebywały tam parę minut, a czasem dłużej, i ponownie znikały.
Nie zauważono, aby w wyniku wędrówki w czasie odniosły jakiekolwiek uszkodzenia. Wyglądało na to, że pozostawały wciąż w doskonałym stanie technicznym. Ale kamery okazały się bezwartościowe — filmy były zamazane. Sean tłumaczył, że widocznie emulsja filmowa nie była w stanie wytrzymać sztormu tachionów, na który była narażona podczas przemieszczeń. Układy zapisywania danych podały jedynie jakieś zagmatwane odczyty, o których można było powiedzieć tylko tyle, iż były statystycznie prawdopodobne.
— Burza tachionów… — odparł na to Erik. — Myślisz, że naprawdę tylko to?
Nie miał najmniejszego zamiaru zaprzątać sobie głowy dokładniejszymi wyjaśnieniami. Jeszcze nie wtedy.
Po robotach wysłano również istoty żywe — żółwie morskie, żaby i króliki. Organizacje ochrony zwierząt wnosiły skargi, choć wszystkie zwierzęta wróciły całe i zdrowe. Skąd wróciły, tego nikt nie umiał powiedzieć. Bez wątpienia gdzieś zawędrowały. Zaobserwowano typowe paradoksy przemieszczenia w czasie: króliki wskakiwały znikąd do laboratorium na trzy dni przed i trzy dni po eksperymencie.
Było to doniosłe i interesujące osiągnięcie. Jeśli króliki mogą przebyć trzy dni czasu wstecz lub trzy dni w przód, to równie dobrze mogłyby przewędrować milion lat lub pięćdziesiąt milionów. Co jednak może żółw czy królik powiedzieć ludziom o oglądanej erze mezozoicznej albo świecie w roku milionowym? Można wprawdzie wysłać żółwia na sam koniec czasu i z powrotem, ale nie jest on w stanie przekazać ani jednej użytecznej informacji o tym, co widział.
Tak więc ogłoszono, że poszukiwani są ochotnicy. Tylko wysłanie człowieka mogło dać znaczące rezultaty. Tylko obłąkaniec, pomyślał Erik, poszedłby na to.
Dotarła do nich wzmianka o tym, że naukowcy chcą zaangażować absolutnie identycznych bliźniaków, ponieważ pęd musi być zgodny co do miligrama. Bliźniacy mają tę samą strukturę kości oraz dokładnie ten sam rozkład masy ciała, co sprawi, że znacznie łatwiej będzie uzyskać ową zgodność.
To miłe, pomyślał Erik, a następnie powrócił do swoich arktycznych zwierząt ziemnowodnych żyjących w okresie mezozoiku.
Któregoś dnia ktoś im powiedział, że naukowcy poszukują bliźniaków posiadających wykształcenie naukowe. Erik po prostu wzruszył ramionami. Ktoś inny nadmienił, iż idealnie byłoby, gdyby jeden z bliźniaków był fizykiem, a drugi paleontologiem. Dla zmaksymalizowania wartości obserwacji. Zgoda, był paleontologiem. A jego brat bliźniak był rzeczywiście fizykiem.
To naprawdę ciekawe, stwierdził Erik, wciąż nie wykazując zainteresowania.
— Nie sądzę, żebyśmy byli jedyną parą spełniającą wymogi. Wcześniej czy później znajdą takich, którzy zechcą zaryzykować tę przejażdżkę.
Aż pewnego dnia Sean zapytał z głupia frant:
— A nie sądzisz, że to pomogłoby ci w badaniach? Gdybyś rzucił okiem na żywe, mezozoiczne crittersy? Co, Ricky?
I oto był teraz tutaj, pięćset minut w swojej własnej przeszłości, we władzy niemożliwego do zatrzymania wahadła o wychyleniach rozszerzających się do tyłu i w przód, minuty i godziny, miesiące i lata, wieki i eony. Bardzo dziwny, intensywny sen. Sen jaskrawszy i ostrzejszy niż jakakolwiek rzeczywistość doświadczana do tej pory.
— No to jazda — odezwał się Terzunian. — Mówi John Terzunian. Jest poziom minus-pięćset-minut. Erik Gabrielson przybył właśnie zgodnie z planem: trzeci ruch wsteczny — spojrzał na Erika, dając mu znak. — W porządku. Złóż sprawozdanie.
— Nie mam wiele do powiedzenia. Samo przybycie nie sprawiło trudności. Żadnych sensacji podobnych do tych, jakie czułem przy skoku na poziomie minus-pieciu-minut. Lekki wstrząs, a później wszystko wróciło do normy. Było parę pomniejszych przestrzennych przemieszczeń: wyszedłem o krok na lewo od punktu startu. Jak dotąd nie czuję zmęczenia. Raczej pewne utrudnienia… nie, to za mocno powiedziane, lekkie zawahania, może…
Terzunian wpatrywał się w niego natarczywie. Miał osobliwy wyraz twarzy, który wydawał się mieszaniną fascynacji i zazdrości, lecz mógł być też czymś w rodzaju współczucia.
— Słuchajcie — ciągnął Erik — naprawdę nie ma na razie z czego robić sprawozdania. Dopiero za parę skoków będę miał mnóstwo do powiedzenia. Mnóstwo.
Ale komu ja to powiem, zastanowił się. Kiedy będę dziewięć i pół roku w przeszłości? Lub dziewięćset pięćdziesiąt tysięcy lat w przyszłości?