22 Sean + 5 × 1010 minut

Czubek włóczni musnął jego pierś. Sean zamarł, prawie przestał oddychać. Spoglądał na ostrze wymierzone w jego serce. A więc stało się, pomyślał. Skończę w Arizonie sprzed dziewięciu tysięcy lat. Archeolodzy będą zaskoczeni, gdy odnajdą kości białego człowieka w tak starej warstwie geologicznej… Musisz coś zrobić, powiedział sobie. Wyciągnąć pistolet? Laser? Nie, przecież obiecał sobie wyciągnąć broń tylko w ostateczności. Poza tym podejrzewał, iż gdyby wykonał najmniejszy ruch w kierunku swego pasa, włócznia przebiłaby go na wylot. Zrób coś, cokolwiek!

Zaczął śpiewać. Nie wiedział, czy mu to pomoże, ale nie miał innych pomysłów. Otworzył usta, a melodia popłynęła sama.

Och, powiedz, czy widzisz

przez jutrzenki blask…

Myśliwy spojrzał zdumiony. Odsunął się w tył jeden krok… Dwa, trzy… Nadal nie spuszczał Seana z oczu.

…ten pozdrawiany tak

gdy brzask rozprasza noc…

Z ust łowcy wyrwał się strumień słów przerywany serią krótkich oddechów.

— Przepraszam — powiedział Sean. — Nie mówię prehistorycznym hopi. Nie znam twojego języka, jakkolwiek by się on nazywał. — Zdobył się na uśmiech, choć nie było to wcale łatwe. Musiało raczej wyglądać jak grymas. Jednak każda kultura rozumie, czym jest uśmiech. Pokaż swoje zęby, a będzie to wyraz twojej dobrej woli. — Jesteś Hopi, czy jak cię tam zwą — mówił dalej. — Zgadza się? No, w każdym razie Indianin. Wczesna wersja Indianina. Przodek. Ja nazywam się Sean. Przybyłem tu z zamiarami zupełnie pokojowymi, z roku dwa tysiące szesnastego. Jak chcesz, to jeszcze coś zaśpiewam. Chcesz?

Bóg wieczny odpoczynek wam da,

niech nic nie mąci waszego spokoju…

Myśliwy odezwał się ponownie. Mówił w ten sam sposób, jak poprzednio, tyle że o wiele szybciej. W uszach Seana jego słowa brzmiały okropnie chropowato.

Sean odpowiedział jeszcze jednym uśmiechem, a raczej niewielkim skrzywieniem kącików ust, i zaśpiewał:

Do Kalifornii mej wróciłem

do miejsca, które niegdyś opuściłem…

Trudno było ocenić zamiary myśliwego. Jego powieki trzepotały niespokojnie, a nozdrza rozszerzyły się. Pochwycił swoją włócznię za oba końce i przycisnął ją drewnem do piersi. Mówił wciąż, ale jego głos stał się spokojniejszy i głębszy. Wyglądało na to, że popadł w rodzaj transu.

Nie mogę przerwać śpiewania, pomyślał Sean.

Jestem kapitan Pinafore

kapitan całkiem dobry

didli didli didli i didli didli di

mam szympanse dla załogi.

Nie były to dokładne słowa tej piosenki, ale Sean wątpił, czy ten myśliwy się połapie. Przynajmniej była w tym jakaś melodia.

W tym momencie podeszli inni myśliwi. Ich twarze były pomazane bizonią krwią. Jeden z nich szturchnął Seana końcem włóczni. Przypuszczalnie w zamyśle myśliwego było to zaledwie muśnięcie, lecz Sean drżał jak osika, gdy kamienne ostrze ukłuło go boleśnie, przebijając skórę. Chciał odśpiewać „Alleluja”, ale zrezygnował. Ta pieśń śpiewana solo nie brzmiałaby zbyt dobrze. Myśliwi tymczasem podeszli bliżej, szczypiąc go i poszturchując. Wybrał „Cichą noc” z nadzieją, że kolęda trochę ich uspokoi. Myśliwy, który wydawał się wpadać w trans, wydał z siebie niski, pohukujący okrzyk.

Chciałbym się stąd wydostać, pomyślał Sean. Wszystko mi jedno w jaki sposób. Żeby się to skończyło…

Uśmiechnął się ponownie. Był to najszerszy grymas, na jaki było go stać.

— Wiem, że nie możecie zrozumieć ani słowa z tego, co mówię. Ale przecież mówię rozsądnie i spokojnie. Nie zjawiłem się tu, by sprawić wam kłopoty. Jestem po prostu gościem. Nazywam się Sean Gabrielson, mam dwadzieścia trzy lata i skończyłem studia fizyczne na Cal Tech. I mam zamiar mówić do was spokojnie i rozsądnie, aż zrozumiecie, że nie jestem żadnym zagrożeniem. Nie mam też nic przeciwko śpiewaniu dla was. Zaśpiewam cokolwiek, o co poprosicie. Mogę wykonać też parę niezłych kawałków rockowych, znam też parę hymnów i pieśni patriotycznych. Jeśli będę musiał śpiewać aż do następnego przeskoku, to nie mam nic przeciw temu. Po prostu stójcie tu spokojnie i słuchajcie, dobra?

Zaczął od „Rock of Agę”. Przodkowie Indian słuchali jak zahipnotyzowani. Wpatrywały się w niego szeroko otwarte oczy. Najwyraźniej myśliwi zupełnie nie wiedzieli, co począć z takim intruzem.

— Mogę wam też coś doradzić. Na przykład, żebyście zaczęli myśleć o emigracji na północ, ponieważ zwierzęta, na które polujecie, opuszczą to terytorium w ciągu następnych paru setek lat. Postąpią tak dlatego, ponieważ tutaj zacznie robić się naprawdę sucho i ciepło, i…

W ich oczach pojawiał się strach. Seanowi przeszła przez głowę myśl, że może wzięli go za boga. Albo po prostu dźwięk jego głosu robi na nich tak kolosalne wrażenie.

— Zrozumcie, na razie to jest późny plejstocen, ale ostatecznie powstanie tu stan Arizona. I mogę wam nawet przepowiedzieć, że przez tę dolinę będzie szła autostrada biegnąca od Flagstaff do Phoenix i Tucson…

Byli już na kolanach. Tak, naprawdę mnie czczą, pomyślał Sean. Uśmiechnął się. Oni chyba rzeczywiście myślą, że jestem bogiem. Chyba że chodzi im o to, żebym przestał gadać i zaczął śpiewać.

Old Mań River, that Old Mań River…

To zaczyna być nawet zabawne, stwierdził i w tym momencie poczuł siłę przemieszczenia wyrywającą go ku nowemu światu. Nie teraz, pomyślał z irytacją. Nie, kiedy zaczynami iść tak dobrze! Lecz nie mógł nic na to poradzić. Siła przemieszczenia oddzieliła go od Quintu-Leeli, a teraz psuła mu dobry początek, który zrobił na drodze do zostania bogiem lub przynajmniej gwiazdą estrady. Jeszcze przez moment patrzył na przerażonych łowców bizonów, a zaraz potem unosił się w blasku zielonego światła gdzieś bardzo, bardzo, bardzo daleko stąd…

To na razie, przyjaciele! A teraz naprzód! Dokąd?

Miał przed sobą przyszłość niezwykle odległą od jego świata. Dziewięćdziesiąt pięć tysięcy sto dwadzieścia dziewięć lat. Ogromny skok. Ostatnie przemieszczenie do przodu przeniosło go o prawie dziewięćset pięćdziesiąt jeden lat. i nawet świat Quintu-Leeli, Anno Domini dwa tysiące dziewięćset sześćdziesiątego siódmego, był nieporównywalny z niczym, co znał do tej pory. Tak kolosalne zmiany zaszły pomiędzy jego własnymi czasami a czasami Quintu-Leeli. Tymczasem teraz przenosił się w przyszłość sto razy dalszą. W rok dziewięćdziesiąt pięć tysięcy sto dwudziesty dziewiąty! Zmiana, jaka nastąpiła w ludzkim życiu przez tak długi czas, musiała być niewyobrażalnie ogromna. Przejście od pierwszych cywilizacji Egiptu i Mezopotamii do wieku podróży w czasie i przestrzeni zabrało wszak tylko pięć tysięcy lat.

Czy w tym świecie będzie jeszcze istnieć ludzka rasa? Lub może wyewoluowała do czegoś nieprawdopodobnie dziwnego? Gdzie znajdował się teraz? Czym była ta kula zielonego światła? Co go tu spotka? Wiele pytań, a odpowiedzi brak.

Wtem odezwał się miły, głęboki głos:

— Cześć, Sean, miło cię znów widzieć. Ileż to już czasu upłynęło, mój chłopcze…

Bardzo znajomy głos, głos jego dziadka, dziadka Gabrielsona, który mieszkał w San Diego!

Sean zamrugał, próbując dojrzeć coś w otaczającym go zielonym świetle.

— To ty, dziadku?

— A któż by inny, chłopcze?

Rzeczywiście, głos dziadka. Głos mądrego, kochanego staruszka, który spędził z nimi tak wiele weekendów, który lubił opowiadać o pierwszych telewizorach, odrzutowcach, o pierwszej podróży na Księżyc i o pierwszych lotach promów kosmicznych. Dziadek Gabrielson, kiedy był młody, pracował jako inżynier dla programu „Apollo”, a później przy realizacji projektu wahadłowców. W czasie swego życia oglądał wszystkie ważne zmiany, które ukształtowały współczesny świat.

Ale co dziadek Gabrielson robił tutaj? Przecież on żył w starych, dobrych czasach lat dziewięćdziesiątych, a umarł na rok przed tym jak Sean i Erik zostali wybrani do udziału w programie „Wahadło”.

— Ja również jestem tutaj, synku. Tak wiele upłynęło czasu! Głos jego babci. Umarła, kiedy miał dziesięć lat. A potem w zielonej kuli pojawił się ojciec. Poklepywał go po plecach, śmiał się i pytał, czy Sean da sobie radę z utrzymaniem swoich wyników w baseballu, skoro tak pochłonięty jest tym przemieszczaniem się w czasie. Była też mama promieniejąca dumą. I rodzice matki, dziadek i babcia Weissowie. Sean słabo ich znał, ponieważ mieszkali stale w Belgii. Erik był tu również.

Dzień Dziękczynienia. Na stole olbrzymi indyk, kompot żurawinowy, stosy marcepanowych cukierków i mnóstwo innych przysmaków. Zebrała się cała rodzina. Ojciec jak zwykle zajął się krojeniem. On i Erik siedzieli ramię przy ramieniu. W tak odległej przyszłości…

Sean spojrzał na brata. Czuł tę braterską więź, która łączyła go przez całe życie z bratem bliźniakiem i której brak odczuł w chwili rozpoczęcia eksperymentu na platformie manewrowej.

— Naprawdę tu jesteś? — zapytał. Erik uśmiechnął się.

— A co? Myślisz, że jestem jakąś zabłąkaną halucynacją?

— Ale to niemożliwe, żeby to wszystko działo się naprawdę — powiedział Sean. — Dzień Dziękczynienia w roku dziewięćdziesiąt pięć tysięcy sto dwudziestym dziewiątym? Babcia i dziadek, tutaj? Mama i tato? Nie. Jestem w jakiejś /ielonej kuli, a to wszystko jest właśnie halucynacją, którą wyciągnięto mi z pamięci. Zrobiły to jakieś istoty. Zgadza się?

Erik spojrzał na niego wzrokiem pełnym współczucia:

— Chyba z tobą jest coś nie tak. A przynajmniej nieźle ci odbiło. Jestem tak samo realny jak i ty, i chyba o wiele bardziej głodny. Lepiej się zamknij i bierz się za indyka!

Загрузка...