Zachłysnął się podmuchem rześkiego, słodkiego powietrza. Po wilgotnej, gęstej zawiesinie, jaką było powietrze w Santa Barbara z roku dwa tysiące sto jedenastego, to miało smak świeżego wina. Erik stał w lesie wyniosłych sekwoi. Drzewa były tak wysokie, że ich wierzchołki niknęły gdzieś we mgle ponad głową. Sięgnął ręką, by wyciągnąć z ust rurkę powietrznika.
Ale powietrznik zniknął. No tak. Z wyjątkiem rzeczy, które miał przy sobie, rozpoczynając podróż, nie mógł przenieść żadnego przedmiotu fizycznego z jednego etapu na drugi. W tej kwestii prawa zachowania energii były nieubłagane. Nie było mowy o powrocie z przeszłości z zagubionym dziełem Leonarda da Vinci pod pachą ani też o powrocie z przyszłości z rękami pełnymi fantastycznych urządzeń, które mogłyby zmienić świat.
Na szczęście tutaj nie potrzebował przyrządów do oddychania. To powietrze było nieskazitelnie czyste i nie wyobrażał sobie, żeby gdziekolwiek mogło istnieć lepsze. Pierwszy raz w życiu oddychał takim powietrzem.
Był najwyższy czas by użyć elektronicznego kompasu. Długość geograficzna zachodnia, sto dwudziesty pierwszy stopień. Był więc wciąż w Kalifornii. Szerokość geograficzna północna, trochę ponad trzydzieści sześć stopni. Ze środka drogi pomiędzy Los Angeles a San Francisco zniosło go na północ, przypuszczalnie znajdował się w okolicach Monterey. Pomyślał, że to całkiem spore przemieszczenie. Był pięćset milionów minut w przeszłości, co stanowiło 951,3 roku. I jeżeli obliczenia były poprawne, witał go właśnie łagodny i mglisty, styczniowy poranek Anno Domini tysiąc sześćdziesiątego piątego.
Las był przepiękny. Najcudowniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widział. Potężne, czekoladowoczerwone pnie sekwoi wznosiły się niby kolumny ogromnej katedry. Nad głową, na wysokości przeszło stu metrów, wierzchołki stykały się z sobą, tworząc liściasty dach. Przezierające przez niego promienie słońca oświetlały las perłowym blaskiem. Erik stał po pas w morzu wielkich, połyskujących paproci, zatopiony w niesamowitym spokoju i ciszy. Ciszy mąconej jedynie delikatnym szelestem kropelek skondensowanej mgły, która opadała na wysłaną igliwiem podściółkę, i odległym szmerem strumyka.
Tysiąc sześćdziesiąty piąty rok! W Europie człowiek zwany później Wilhelmem Zdobywcą układał dopiero plany podboju Anglii. Wkrótce rozpoczną się krucjaty, a w Meksyku i w Peru powstaną wielkie imperia. A ileż dzieje się teraz w chińskich pałacach? W Afryce? Czym żyją noce arabskiego Bagdadu…?
Przez moment poczuł coś w rodzaju żalu, że znalazł się właśnie w tym miejscu. Gdyby przemieszczenie przestrzenne było większe, znalazłby się być może w wirze wielkich wydarzeń historii, na przykład w Rzymie lub Konstantynopolu, albo w Wenecji, czy choćby w jednym z kamiennych miast Majów. Lecz tutaj, w tym pełnym spokoju sekwojowym lesie na kalifornijskim wybrzeżu poczuł się ogromnie samotny. Zupełnie jakby dotarł już do samego zarania dziejów. Nie było śladu Indian, których nieliczna i rozproszona populacja żyła teraz w Kalifornii. Była tylko wszechogarniająca cisza i spokój.
Bolesne ukłucie żalu zniknęło tak samo nagle, jak się pojawiło. Wszak to, że oglądał to piękno, było niezwykłym przywilejem. Jak mógł tęsknić za jakimkolwiek innym miejscem?
Powoli, ogarnięty zachwytem Erik wędrował przez lasy i gaje. Pomyślał o Kalifornii. Tej, którą zostawił za sobą, z jej wrzaskliwymi autostradami, samolotami buczącymi nad głową, nadmiernie rozrośniętymi miastami. Uratowano tylko małe fragmenty sekwojowych lasów. Rosły za San Francisco jak eksponaty muzealne, chociaż i tam ręka człowieka pozostawiła swoje ślady.
A tak wyglądało to wszystko, zanim przyszliśmy my, pomyślał.
Tutaj, w owej przeszywającej na wskroś samotności, w tym miejscu, w którym nie postała jeszcze ludzka noga, Erikiem targnęły uczucia dotąd zupełnie mu obce. Zapragnął upaść na kolana i oddać hołd… Komu?… Czemu?… Sam nie bardzo wiedział. Może temu pięknu, jakie miał przed oczami. Nigdy nie przyszła mu do głowy podobna myśl. Nawet teraz, zmieszany i zażenowany, wahał się.
No, dalej, myślał. Nikt nie patrzy. A nawet jeżeli ktoś patrzy, to co z tego?
Ale było już za późno. Moment uniesienia minął. Gdyby /.robił to teraz, byłoby to sztuczne, nieprawdziwe. Stał więc tylko na brzegu małego potoku, oparłszy rękę o potężny pień drzewa. Czuł jego moc i zawartą w nim ponad-czasowość. To drzewo przecież, podobnie jak on, też podróżuje poprzez czas. Musiało istnieć, kiedy narodził się Chrystus. Nawet wcześniej. I prawdopodobnie będzie tu jeszcze w tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym i tysiąc osiemset siedemdziesiątym piątym, i będzie żyć, aż zjawią się ludzie z piłami i siekierami. Mogłoby doczekać dwudziestego pierwszego, drugiego, a może i trzeciego wieku, gdyby pozwolono mu przejść całą swą drogę przez czas.
Po chwili ruszył naprzód. Nie żałował już, że ruch wahadła przywiódł go tutaj. Nie tęsknił za żadną ze stolic średniowiecznego świata. Ten moment poza czasem, spokojne interludium w fantastycznej wędrówce, wart był tysiąca Konstantynopoli.
Uśmiechnął się. I wtedy nagle padł na kolana i pochylił głowę. Modlił się, nie wiedząc do kogo, do czego… Dziękował za to piękno. Za tę chwilę ciszy. Gorące dzięki. Gorące dzięki…