Prawie już uwierzył, że to rzeczywistość. Delikatne, soczyste mięso indyka, słodki kompot żurawinowy, gorące, parujące bułeczki — wszystko to tak bardzo przypominało Seanowi rodzinne święta z jego chłopięcych lat, że po chwili dał się przekonać złudzeniu i pozwolił, by ono go porwało. Mama, tata, dziadkowie, Erik…
I kiedy już uwierzył, wszystko zaczęło stawać się mgliste i niematerialne. Spojrzał wówczas na otaczające wszystko zielone światło i wydało mu się, że widzi za nim rząd twarzy, które mogły być ludzkimi twarzami, ale równie dobrze mogły należeć do zupełnie innych istot… Potem wszystko pochłonęła ciemność i siła przemieszczenia poniosła go dalej. .
Znalazł się w dżungli. Powietrze było ciężkie i parne. Wysokie, smukłe drzewa rosły blisko siebie, a ich korony tworzyły zwarty baldachim. Tu i ówdzie w prześwitach listowia widział na horyzoncie blade stożki gór. Był to świat roku dziewięćset pięćdziesiąt jeden tysięcy dwieście dziewięćdziesiątego trzeciego przed Czasem Zero.
I stał tu największy goryl, jakiego kiedykolwiek w życiu widział. Niecałe pięć metrów przed Seanem…
Zresztą nie był pewien, czy to na pewno jest goryl. Może raczej orangutan o krótkiej szyi i wklęśniętej klatce piersiowej. Lub coś pośredniego pomiędzy orangutanem a gorylem. W każdym razie olbrzym. Stał na czterech łapach i Sean podejrzewał, iż w pozycji pionowej ten stwór miałby około trzech metrów wysokości.
Stworzenie obserwowało przybysza, a jego oczy zdawały się pytać: Kim, u diabła, jesteś? Wydało basowy, złowieszczy pomruk i nadal bacznie obserwował Seana paciorkami żółtych oczu. Goryle czy orangutany jedzą owoce i rośliny, powiedział do siebie Sean. Ten gość nie wygląda na takiego, co by miał ochotę mnie upolować. Ale jest duży, nawet bardzo duży. I nie robi wrażenia przyjaźnie nastawionego. Znalazłem się na jego prywatnym terenie, a on pewnie tego nie lubi.
— Posłuchaj no — odezwał się Sean. — Nie chcę ci się naprzykrzać, ani przeszkadzać ci w czymkolwiek, rozumiesz? Tak jak powiedziałem to już tym Indianom, w najmniejszym stopniu nie mam zamiaru cię niepokoić. Jestem tu tylko gościem. I nie zamierzam zostać tu długo, uwierz mi.
Wydawało się, że gigantyczna małpa marszczy brwi, jakby rozważała jego argumenty. Lecz nie wyglądało na to, by spodobało jej się to, co usłyszała.
Zaczęła parskać i pomrukiwać. Stanęła na dwóch łapach, wznosząc się do swych niewiarygodnych rozmiarów, i zaczęła walić w piersi jak King Kong. Wydawała przy tym agresywne pomruki. Sean zastanawiał się, czy ta bestia go zaatakuje. Nie miał pewności. A małpa również nie była zdecydowana. Przez dłuższą chwilę kołysała się w miejscu to w przód, to w tył, sapiąc przy tym, mierząc intruza wzrokiem i tłukąc się w pierś. Potem oparła się na kłykciach i ryknęła nisko i złowieszczo. Tak, pomyślał Sean, chce mnie atakować. Ona zupełnie poważnie myśli o upolowaniu mnie.
Więc mam tu zginąć? Prawie milion lat przed narodzeniem Chrystusa? A może uda mi się stąd wymknąć, a za to Erik trafi na tę rąbniętą małpę. Mało pocieszająca możliwość…
Cholera! Cholera! Cholera!
25
Erik
— 5 x 10^12 minut
Przemieszczenia następowały zbyt szybko, bez chwili oddechu, jedno za drugim. Wizyta u śpiewających neandertalczyków podczas zawiei śnieżnej, a zaraz potem krótkie odwiedziny w odległej przyszłości, gdzie australopiteki, pitekantropy, Rzymianie, Grecy i dziewiętnastowieczni Anglicy żyli razem w dziwacznym zoo. Siła przemieszczenia zabrała go stamtąd o wiele za szybko, nie zdążył nawet wypytać o wszystko, co pragnął wiedzieć….
A teraz to. Dziewięć i pół miliona lat wstecz. Prawdziwy raj dla marzycieli, którzy w dzieciństwie lubowali się w budowaniu dinozaurów z papier-mache. Oczywiście tutaj nie było dinozaurów. To był okres plejstocenu, dinozaury zaś żyły dużo wcześniej. Ten świat był światem ssaków. Ale dinozaury czy nie, były tu takie zoologiczne dziwy, że Erik z chęcią zostałby tu rok, pięć lat, a nawet dziesięć. Było tyle do obejrzenia! Mimo że paleozoologia nie była jego dziedziną — ledwo był w stanie nazwać zaledwie połowę oglądanych tu stworzeń — dałby wiele, by móc pozostać w tym świecie dłużej. Choćby jeszcze miesiąc… tydzień choćby… Wiedział jednak, że niepowstrzymany ruch wahadła wkrótce wyrzuci go stąd ku nowej przygodzie.
Olbrzymi stwór podobny do świni ze szczeciniastą mordą i przerażającymi zębami, stwór większy niż jakikolwiek nosorożec, sapiący i ryjący w gąszczu roślin…
Owłosiony słoń o krótkim tułowiu i długiej, wydatnej szczęce, z dwiema parami kłów…
Płochliwe, żółte zwierzę z głupawą miną wielbłąda i zwinnym ciałem gazeli. Całe ich stado biegło w szalonym tempie i tratując wszelką roślinność…
Było i takie, które miało ciało i głowę wielbłąda, ale szyję żyrafy i pasło się spokojnie, wyciągnąwszy szyję ku szczytom drzew na wysokość przeszło siedmiu metrów…
I jeleniopodobne zwierzę z rogami umieszczonymi na nosie, i jedno z tygrysimi kłami, inne z głową całą w dziwnych guzach i grzebieniach, i całe mnóstwo innych dziwolągów…
Gigantyczny ziemny leniwiec z długim, obwisłym ryjem, niewiele różniący się od zwalonego pnia…
Wielki jak czołg armadillo łomoczący wściekle o ziemię swym kolczastym ogonem…
Zwierzęta jak ze snu. Jak z mary sennej. Były wszędzie — pasąc się, pełzając, czołgając, wspinając się, polując lub śpiąc. Erik chciał zobaczyć każde z nich, zakodować ich obraz w pamięci i wrócić z tą Plejstoceńską Krainą Czarów zmagazynowaną w głowie. Paleozoolodzy mieliby co robić przez następne dziesięć lat. Unikatowe okazy, zwierzęta nie znane nauce… Ale czuł już wzbieranie siły przemieszczenia.
Nie… Zaczekaj!… Jeszcze dzień, błagał w myślach. Pół dnia. Choć ze trzy godzinki!
Nie miał szans. Siła wahadła była nieubłagana. Równowaga musiała zostać zachowana.
Więc teraz… do przodu…