20 Sean – 5 × 109 minut

Rozpoczął wędrówkę o świcie, ale kiedy dotarł wreszcie do wschodniego krańca płaskowyżu, dochodziło już południe. Nachylił się nad krawędzią. To, co zobaczył poniżej, w dolinie, zaparło mu dech w piersiach.

Bizony. Setki tysięcy bizonów, a może nawet miliony. Potężne, kudłate, brązowe, o ciężkich, pochylonych ku ziemi głowach. Wierzgały i skakały po gęstej, soczystej trawie, jakby próbowały w ciągu jednego dnia zamienić dolinę w jałową pustynię. Ruchomy dywan bizonów rozciągał się aż po horyzont. Zimny, szczypiący wiatr przynosił ze wschodu ich cuchnący, piżmowy i ostry odór.

Nareszcie. Przez trzy dni wędrówki po tym mokrym i chłodnym terenie, który przypuszczalnie był Arizoną, Sean nie widział żadnego zwierzęcia większego niż ziemna wiewiórka. Po trzech dniach wzrastającego napięcia i poczucia osamotnienia nareszcie ujrzał te bizony. Nigdy nie widział takiej ich liczby zebranej w jednym miejscu. To stado, któremu miał okazję się przyglądać, było prawdopodobnie jedynym, które przetrwało czasy epoki lodowcowej. I teraz wędrowało po południowym zachodzie w tej paleolitycznej przeszłości.

— Hej! — zawołał. — Hej! Wy, bizony! Wiecie o tym, że uważano was już za wymarłe? Słyszycie, co do was mówię? Jazda, kłaść się i wyciągać kopyta! Już wymarłyście!

Sean nie liczył na to, że bizony zwrócą na niego uwagę, i nie pomylił się. Pasły się dalej, wyrywając wielkie kępy trawy, wstrząsając ogromnymi łbami to w jedną, to w drugą stronę, prawie ze złością. Sean po prostu pragnął usłyszeć swój głos. Te trzy dni, które spędził na długiej i ciężkiej wędrówce przez daleki świat, były najbardziej samotnymi dniami, jakie przeżył w swoim życiu. Był 5 x 10^9 minut w przeszłości, a ciągle jeszcze wspominał poprzedni skok w przyszłość. Cudowna Quintu-Leela, kobieta o srebrzystych oczach… Jak mu jej teraz brakowało! Gdy obraz dziewczyny zacierał się i siła przemieszczenia wciągała go w następny przeskok, odczuwał rozpacz. Teraz Quintu-Leela stała się na pół pamiętanym, lecz intensywnym snem. Została tam, w przyszłości, w oszałamiającym, niepojętym roku dwa tysiące dziewięćset sześćdziesiątym siódmym. A on pojawił się tu, pięć miliardów minut wstecz od Czasu Zero.

Pięć miliardów minut! Dziewięć tysięcy pięćset trzynaście lat. Był to świat siedem tysięcy pięćsetnego roku przed Chrystusem, świat tych bizonów, w którym on, Sean, czuł się jedynie intruzem. Tutaj wszystko było inne i obce. Powietrze — jeżeli nie wypełniała go woń bizoniej sierści — miało dziwną, szorstką rześkość, zupełnie inną od tej metalicznej, którą znał. Nigdy dotąd nie oddychał tak świeżym powietrzem. Niebo zaś wydawało się bardziej błękitne i rozległe, horyzont zdawał się być dalej niż zazwyczaj, a słońce świeciło intensywniej. Woda ze strumieni przecinających równinę wywoływała osobliwe, jakby elektryczne mrowienie w przełyku. Była po prostu czysta.

Oto świat bez samochodów, samolotów, zakładów chemicznych i tego wszystkiego, co truje powietrze gryzącym w oczy dymem. Dziwne, wielkie zwierzęta przemierzały ten świat wszerz i wzdłuż, a istoty ludzkie egzystowały tu z trudem. Po drugiej stronie kuli ziemskiej, na Bliskim Wschodzie i może w Chinach, zakładano teraz pierwsze miasta, ale i tam ziemia zachowywała nadal swoje pierwotne piękno. Sean z trudem wyobrażał sobie, jak duża odległość dzieli go od jego własnych czasów. Jeszcze przez następne pięć tysięcy lat nie zostanie zbudowana żadna egipska piramida!

Poza tym miał świadomość, że to dopiero początek podróży poprzez eony. Kiedy już dotrze do granic czasu, ten świat, który ma teraz przed oczami, wyda mu się zaledwie przedwczorajszym dniem.

Sean spojrzał na morze bizonów. Dopiero teraz zauważył inne zwierzęta kręcące się na obrzeżach stada. Po lewej stronie zobaczył sforę wielkich długonogich stworzeń podobnych do wilków, z szerokimi masywnymi łbami i gęstą granatowoczarną sierścią. Wyglądały przerażająco, lecz w ich zachowaniu nie było śladu okrucieństwa, po prostu myszkowały, obwąchując wszystko dookoła jak padlinożercy w nadziei znalezienia łatwego pokarmu. Nie zwróciły nawet uwagi na zagubionego bizoniego cielaka kręcącego się tuż przy nich. Dalej, na lewo znajdowały się trzy osobliwie wyglądające, masywne stwory, które przycupnęły na zadach pod smukłą sosną. Powoli i dokładnie zdzierały korę z konarów, a następnie napełniały nią swoje paszcze. Sean przypomniał sobie, że oglądał je na rysunkach z materiałów informacyjnych do tego okresu. Były to ogromne leniwce ziemne. Głębiej w oddali majaczyły sylwetki mastodontów. Rozpoznał je po charakterystycznych, słoniowatych kształtach. Były też zwierzęta przypominające wielbłądy, a bliżej, tuż przed nim, znajdowała się para ociężałych stworzeń stanowiących połączenie słonia i świni. Mogły to być gigantycznych rozmiarów tapiry. Eksperci sądzili, że te zwierzęta typowe dla końca epoki lodowcowej mogły wymrzeć około siedmiu tysięcy pięciuset lat przed naszą erą. Nie mieli jednak co do tego pewności i prosili Seana, by zwrócił szczególną uwagę na faunę tego okresu.

Znalazł je. Ich czas świetności przeminął, jednakże gatunki, które przetrwały, radziły sobie całkiem dobrze.

Mastodonty! Bizony! Olbrzymie ziemne leniwce! Co za fantastyczny widok!

Kiedy przepatrywał dalekie zakątki doliny, jego uwagę odwrócił nagle niepokojący ruch w zaroślach. Spostrzegł najpierw bizonie cielę beztrosko buszujące z dala od stada, a chwilę później długie, niskie zwierzę o sprężystym ciele kota. W jego pysku zabłysły dwa potężne kły.

Młody bizon nie miał szansy na ratunek. Drapieżnik wyrósł przed nim jak duch. Ciężkie łapy zacisnęły się na kudłatym garbie, a zęby wbiły głęboko w ciało. Cielę zadrżało i opadło na kolana. Po chwili zaczęło się miotać, desperacko wierzgając kopytami, jakby chciało odegnać dokuczliwą muchę. Po minucie było po wszystkim.

Sean obserwował posępnie szablozębego tygrysa. Zanim kot zdążył zakończyć posiłek, pojawiły się wilki. Podeszły blisko, warcząc z furią i domagając się swego udziału w łupie. Tygrys przeszył je zimnym, nienawistnym wzrokiem, jakby gotów był przyjąć wyzwanie całej hordy. Wreszcie poruszył ciężkim łbem w geście znakomicie przypominającym wzruszenie ramion i powoli wycofał się, pozostawiając resztki pokarmu głodnym wilkom. Rzeczywiście były padlinożercami.

Wkrótce wilki również znikły w zaroślach, zostawiając zakrwawiony szkielet mniejszym zwierzętom.

Sean zaczął przygotowywać się do zejścia w dolinę po wschodniej stronie płaskowyżu. Chciał przyjrzeć się z bliska wszystkim tym zwierzętom. Teraz, kiedy najbardziej niebezpieczny drapieżnik zjadł swój lunch, przebywanie w dolinie nie wiązało się z większym niebezpieczeństwem. W razie czego miał przy sobie pistolet pneumatyczny z pociskami usypiającymi i laser. Do uporania się z ewentualnymi problemami powinien wystarczyć pistolet. Sean nie przypuszczał, by w tej podróży przydał mu się laser. Zdecydowany był użyć go tylko w ostateczności. Zabijanie mogłoby spowodować znaczące zmiany w strukturze czasu. Jednakże jego przeżycie do końca misji było równie ważne. Tak więc, wyciągając laser, musiałby dobrze rozważyć wszystkie za i przeciw.

Gleba była wilgotna i grząska po minionej deszczowej nocy. Schodził, ślizgając się na zabłoconych podeszwach. Błoto zupełnie nie kojarzyło mu się z Arizoną. Doliny porośnięte gęstą i soczystą trawą również nie. Arizona, którą znał, była obszarem wysuszonej, jałowej ziemi, suchej i kruchej gleby oraz powykręcanej, ciernistej, skarłowaciałej roślinności. Ale odczyt na jego kompasie wskazywał, iż znajduje się na północ od miejsca, w którym za jakieś dziewięć tysięcy lat powstanie miasto Phoenix.

Startował z okolic Los Angeles, z Czasu Zero, Anno Domini dwa tysiące szesnastego. Wahadło przeniosło go więc nie tylko w czasie, ale też siedemset kilometrów w przestrzeni. Nie było w tym nic dziwnego, wcześniejsze obliczenia uwzględniały taką możliwość i Sean o tym wiedział. Im dłuższy przeskok w czasie, tym większe przemieszczenie w przestrzeni.

Był więc w Arizonie. Ale Arizonie epoki lodowcowej, w końcu plejstocenu. Wielkie chłody, które przyniosły ze sobą wilgoć, zaczynały się już cofać. Jeziora i łąki wysychały, a gruba zwierzyna stawała się coraz rzadsza. Podczas swego samotnego marszu przez wszechogarniającą ciszę tej krainy, wędrówki, która o mało nie skończyła się psychicznym załamaniem, Sean zaczynał się już obawiać, że zwierzęta te rzeczywiście już wymarły. Teraz wiedział, że jego obawy były płonne.

Ślizgając się i zsuwając po zboczu, potykając co krok, dotarł na wysokość pięciu metrów nad dnem doliny. Znalazł się w odległości około stu metrów od najbliższego bizona. Dopiero teraz zauważył, że bizony te znacznie różnią się od swoich dalekich potomków z ogrodów zoologicznych. Wspólna dla wszystkich była jedynie gruba, kudłata sierść. Tutejsze bizony były wielkie jak półciężarówki. Po prostu kolosy. Ich rogi nie były zakrzywione, lecz sterczały na przeszło metr, a ich ryk przypominał niosący się z daleka grzmot leśnego pożaru.

Szedł bokiem, zwrócony plecami do ściany płaskowyżu. Niektóre bizony znajdujące się bliżej chwilami mierzyły go wzrokiem, inne nie zadały sobie nawet trudu zwrócenia na przybysza najmniejszej uwagi. Po cóż miałyby to robić? Nie musiały się bać. Może nawet nigdy jeszcze nie widziały człowieka? Cała ludzka populacja Ameryki Północnej prawdopodobnie nie liczyła w owych czasach więcej niż dwadzieścia, trzydzieści tysięcy ludzi. I były to rozproszone plemiona koczowników. W każdym razie Sean musiał wydać się bizonom absolutnie nieszkodliwy. Był dla nich jakimś małym i kruchym dwunogiem, pozbawionym zębów i pazurów z prawdziwego zdarzenia oraz obdarzonym muskułami nie wartymi najmniejszej uwagi.

Widząc, że bizony ignorują go, ośmielił się wejść głębiej w dolinę. I wówczas rozmiary tych zwierząt napełniły go zgrozą. Nawet cielęta wydawały się gigantyczne! Omijał je z pełnym rezerwy szacunkiem. Mógł teraz przyjrzeć się mniejszym zwierzętom. Nie umiał ich nazwać, chociaż do pewnego stopnia były mu znane; coś, co prawie mogło być borsukiem; dalej opierzone ptactwo podobne do indyków; małe gryzonie niezbyt różniące się od świnek morskich. Wszystkie te stwory w mniejszym lub większym stopniu różniły się od swych, współczesnych Seanowi, odpowiec ników.

Żałował, że nie ma większej wiedzy z zakresu zoologii prehistorycznej. Bardzo by mu się przydała w tym zdumiewającym miejscu! Najwyraźniej dolina ta służyła jako pastwisko małej i dużej zwierzynie z całej środkowej Arizony. I właśnie Seanowi dane było oglądać to wspaniałe zbiorowisko!

Wtem spostrzegł, że nie jest tu jedynym człowiekiem.

Okrzyki dobiegały z położonego w dolinie zagłębienia oddalonego o kilkaset metrów. Około dziesięciu smukłych, wysokich ludzi, których jedyne okrycie stanowiły opaski na biodrach, zajętych było obrzucaniem bizoniego cielaka kamieniami i prowokowaniem go, by wszedł w mały kanion. Mieli zakończone kamiennymi ostrzami włócznie i raz po raz dźgali nimi przerażone cielę, nie raniąc go jednak poważnie. Dla nich zabicie nawet młodego bizona nie było sprawą prostą.

Sean cofnął się, schował za drzewo i z ciekawością obserwował polowanie. Łowcy poruszali się z niezwykłą lekkością. Biegnąc za zwierzęciem, zdawali się prawie unosić nad ziemią. Chociaż ich skóra była ciemna i miała miedziany odcień, w niewielkim stopniu przypominali Indian. Ich głowy zwężały się ku górze, ramiona były spadziste, a rysy twarzy drobne, niemal delikatne. Mimo że odziani byli bardzo skąpo, zimne powietrze zdawało się im nie przeszkadzać.

Sean zafascynowany widokiem prehistorycznych myśliwych wychylił się do przodu, by lepiej widzieć. Naraz poczuł bolesne szturchnięcie między łopatkami. Odwrócił się. Stał twarzą w twarz z myśliwym, który podszedł go niepostrzeżenie. Ciemne, błyszczące oczy uważnie wpatrywały się w Seana. Łowca trzymał włócznię w lewej ręce. Zapewne użył drewnianego końca, uderzając w plecy obcego, lecz teraz obrócił narzędzie drugą stroną. Posługiwał się nim z niezwykłą swobodą. Długi, ostry, starannie obrobiony kamienny koniec włóczni zbliżył się do ciała przybysza.

Sean gapił się szeroko otwartymi oczami. Ostrze wycelowane w samo serce zbliżyło się na kilka centymetrów do jego piersi.

Загрузка...