27 Erik + 5 × 1013 minut

Do przodu…

…niewyobrażalnie daleko w przyszłość…

Unosił się w przestrzeni zawieszony w pół drogi pomiędzy gdzieś a nigdzie, otoczony złocistym światłem. Komety pozostawiały za sobą oślepiające smugi. Słońca drgały i tańczyły. Napełnił swe dłonie ciepłym i miękkim tworzywem przestworzy.

Czuł się jak bóg. Był bogiem.

Dotarł do Czasu Ostatecznego. Moc osobliwości, która napędzała jego wędrówkę, osiągnęła granicę. Czas Zero pozostał dziewięćdziesiąt pięć milionów lat za nim. Tutaj w królestwie światła wszystko było niesamowite. Dryfował między gwiazdami, daleko od Ziemi. Ziemia? Prawie nie mógł jej sobie przypomnieć. Ledwo pamiętał samego siebie: kim był, dlaczego i jak się tu znalazł… Wszystko stało się takie dalekie i niewyraźne. Wszystkie pełne niepokoju przedsięwzięcia, cała zużyta energia i nigdy nie kończąca się gonitwa. Wrzący kocioł, jakim była Ziemia i miliardy jej mieszkańców.

Wiedział, że znaleźli to, do czego dążyli. Ludzie bez wytchnienia szukający odpowiedzi znaleźli ją, czymkolwiek była. Znaleźli dawno temu, kiedy Ziemia jeszcze istniała, i stali się podobni bogom. A teraz Ziemi już nie ma, a oni odeszli wraz z nią. Odeszli we Wszechświat, w to pełne światła królestwo.

Dotknęli gwiazd, a gwiazdy zaakceptowały ich obecność. Tak jak zaakceptowały jego, pielgrzyma spoza czasu.

Jak to możliwe, zastanawiał się, że jestem tu, w międzygwiezdnej przestrzeni i wciąż oddycham? Odpowiedział mu spokojny głos znikąd:

„Dopóki jesteś tu z nami, będziesz taki jak i my. Kiedy odejdziesz, przywrócimy ci twoją postać”.

— Kim jesteście? Gdzie jesteście? Czym jesteście? — pytał. „Jesteśmy wszystkimi, l jesteśmy wszędzie. Jesteśmy

tymi, dla których przygotowujesz drogę. I teraz będziemy się tobą opiekować i dbać o ciebie. Witamy cię pośród nas”.

— Rozumiem — odparł Erik i wydało mu się, że rzeczywiście rozumie.

Jego długa podróż wydawała się snem. Przez jego umysł przepływały fragmenty dziwnych scen: rozgałęziające się w nieskończoność tunele, przez które maszerowały dziwaczne, milczące stwory, i chłopiec wychodzący z małego domku na zniszczoną trzęsieniem ziemi ulicę, pnącza w tropikalnych upałach i przycupnięte przy ognisku kudłate stworzenia, chroniące się w jaskini przed śnieżną burzą. Olbrzymie sekwoje rosnące ku niebu jak kolumny katedry, Anglik w stroju jeździeckim głaszczący człekokształtną małpę, która znikła z powierzchni Ziemi cztery miliony lat wcześniej, i wielbłąd z szyją żyrafy, i dużo, dużo więcej. Potok obrazów. Za nim była niewiarygodnie długa podróż, a wkrótce wahadło zabierze go w drogę powrotną ku nowym przygodom… Ale to miało dopiero nastąpić. Teraz był tutaj, w wielkiej ciszy i bezruchu świata poza światem, przebywając miedzy ludźmi, którzy sięgnęli gwiazd.

I on również mógł dotknąć gwiazd. Mógł je objąć i pochłonąć, i pozwolić, by one pochłonęły jego. Tu blisko iskrzyła się niebieska gwiazda, a tam biała, a tam dalej ogromna czerwona, a on ich wszystkich dosięgał. I czuł w sobie pulsujący ciężar miliardów lat stwarzania. I słyszał unoszącą się w przestworzach pieśń tych, którzy przed nim dostąpili tego królestwa. Dryfował przez samo serce firmamentu przepełniony wdzięcznością i harmonią sfer, w której dane mu było uczestniczyć przez tę jedną chwilę…

Загрузка...