8

CROZIER

70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 11 listopada 1847.

Minął rok, dwa miesiące i osiem dni od czasu pamiętnej narady w kajucie sir Johna, a oba okręty nadal tkwią w lodzie, mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie zatrzymały się tamtego wrześniowego dnia 1846 roku. Choć prąd z północnego zachodu przesuwa lodową masę, krąży on wkoło, niosąc ze sobą lód, góry lodowe, grzbiety i oba okręty, więc ich pozycja pozostaje mniej więcej taka sama: HMS Erebusi HMS Terror stoją uwięzione w lodzie około dwudziestu pięciu mil od północno-zachodniego brzegu Ziemi Króla Williama i krążą powoli niczym plamka rdzy na jednym z muzycznych dysków w Wielkiej Kajucie.

Komandor Crozier spędził ten listopadowy dzień – a raczej te godziny ciemności, w których niegdyś pojawiał się blask słońca – na poszukiwaniach brakujących członków załogi, Williama Stronga i Thomasa Evansa. Oczywiście nie ma już żadnej nadziei na uratowanie któregokolwiek z nich i istnieje duże ryzyko, że monstrum z lodu zabierze innych, ale poszukiwania trwają nadal. Ani komandor, ani żaden z członków załogi nie wyobrażają sobie innego rozwiązania.

Cztery zespoły złożone z pięciu członków – jeden marynarz w zespole trzyma dwie lampy, a pozostali czterej gotowe do strzału strzelby śrutowe lub muszkiety – prowadzą jednocześnie poszukiwania, pracując w systemie czterogodzinnych zmian. Gdy jeden zespół wraca, przemarznięty i drżący, kolejny czeka już na pokładzie, z lampami wypełnionymi olejem i załadowaną bronią, po czym podejmuje poszukiwania w kwadrancie, który opuścił poprzedni zespół. Pięcioosobowe grupy zataczają coraz szersze koła wokół statków, przedzierając się przez labirynt lodowych formacji. Strażnicy na pokładzie czasem dostrzegają ich lampy przebłysku)ące spomiędzy lodowych głazów i wałów. Komandor Crozier i marynarz z czerwoną lampą przechodzą z kwadrantu do kwadrantu, sprawdzając poszczególne zespoły, a potem wracają na Terror, by sprawdzić, jak wygląda sytuacja na pokładzie i pod nim.

Trwa to dwanaście godzin.

Po wybiciu dwóch szklanek na psiej wachcie – o szóstej wieczorem – wracają ostatnie zespoły poszukiwawcze. Żaden z nich nie znalazł zaginionych towarzyszy, a kilku marynarzy czerwieni się ze wstydu, wypaliwszy z muszkietu do lodowych głazów i seraków, które wzięli za białe niedźwiedzie. Crozier ostatni schodzi za nimi pod pokład.

Nim Crozier zamknie za sobą właz, większość załogantów ma dość czasu, by zdjąć okrycia wierzchnie i przejść do spuszczonych spod sufitu stolików, gdzie czeka już na nich posiłek. Steward komandora, Jopson, i porucznik Little pomagają mu zdjąć okryte warstwą lodu ubrania.

– Przemarzł pan, komandorze – mówi Jopson. – Pańska skóra jest biała. Proszę przejść do mesy oficerskiej, podano kolację. Crozier kręci głową.

– Muszę porozmawiać z komandorem Fitzjamesem. Edwardzie, czy podczas mojej nieobecności dotarł tu jakiś posłaniec z jego okrętu?

– Nie, panie komandorze – odpowiada porucznik Little.

– Proszę coś zjeść, komandorze – nalega Jopson. Jak na stewarda jest dość dużym mężczyzną, a jego głęboki głos przybiera raczej gniewne niż błagalne tony, kiedy próbuje namówić swego komandora do zjedzenia kolacji.

Crozier ponownie kręci głową.

– Bądź tak miły, Thomasie, i przygotuj mi kilka sucharów. Zjem je po drodze do Erebusa.

Jopson nie kryje swego niezadowolenia z tej niemądrej decyzji, idzie jednak do pana Diggle’a, który jak zawsze stoi przy ogromnym piecu. O tej porze, w godzinie kolacji, dolny pokład jest wyjątkowo ciepły – temperatura wzrasta do ponad czterdziestu stopni. Przez resztę doby będzie tu znacznie chłodniej – ostatnio znacznie ograniczyli ilość węgla przeznaczonego na ogrzewanie statku.

– Ilu ludzi pójdzie z panem, panie komandorze? – pyta Little.

– Żaden, Edwardzie. Kiedy już wszyscy się najedzą, wyprowadź na lód co najmniej osiem zespołów i kontynuuj poszukiwania jeszcze przez cztery godziny.

– Ale, panie komandorze, lepiej byłoby dla pana… – zaczyna Little, potem jednak milknie.

Crozier wie, co chciał powiedzieć porucznik. Terror i Erebus są od siebie oddalone zaledwie o milę, jednak pokonanie tego dystansu trwa czasem kilka godzin. Jeśli nadejdzie śnieżyca albo po prostu zacznie wiać wiatr unoszący ze sobą śnieg, nieostrożny wędrowiec może się zgubić albo utknąć w miejscu. Crozier osobiście zabronił swym podwładnym przechodzić na Erebus w pojedynkę, a gdy trzeba przekazać tam jakąś wiadomość, wysyła co najmniej dwóch ludzi i każe im zawracać przy najmniejszych oznakach załamania pogody. Poza tym oba statki oddziela nie tylko wysoka na dwieście stóp góra lodowa, która Często zasłania flary i światła, ale i prawdziwy labirynt zmieniających SlC nieustannie seraków, wałów lodowych i odwróconych lodowych krył, przez które prowadzi wytyczona rękami marynarzy ścieżka.

– Nie obawiaj się, Edwardzie – mówi Crozier. – Zabiorę kompas. Little uśmiecha się, choć po trzech latach pobytu w tym miejscu żart ów nieco już spowszedniał. Według tego, co pokazują instrumenty pokładowe, oba okręty zatrzymały się niemal dokładnie nad północnym biegunem magnetycznym. Kompas jest tutaj równie przydatny jak czarodziejska różdżka.

Do komandora podchodzi porucznik Irving. Policzki młodzieńca błyszczą balsamem nałożonym w miejscach, gdzie odmrożenia pozostawiły po sobie białe plamy i obszary łuszczącej się, martwej skóry.

– Komandorze – zaczyna Irving pośpiesznie. – Widział pan gdzieś na zewnątrz Ciszę?

Crozier zdjął przed chwilą czapkę i szalik i zajęty jest teraz wycieraniem lodu z mokrych od potu i pary włosów.

– Chcesz powiedzieć, że nie ma jej w tej małej kryjówce za izbą chorych?

– Nie, komandorze.

– Szukałeś jej na całym dolnym pokładzie? – Crozier martwi się głównie, że podczas gdy większość marynarzy była na zewnątrz, zajęta poszukiwaniami, młoda Eskimoska zrobiła coś, czego dla własnego dobra nie powinna była robić.

– Tak jest, komandorze. Ani śladu. Wypytywałem o nią, ale nikt nie widział jej od wczorajszego wieczora. Od wieczora poprzedzającego… atak.

– Była na pokładzie, kiedy to coś zaatakowało szeregowca Heathera i marynarza Stronga?

– Nikt tego nie wie, komandorze. Być może. Tylko Heather i Strong byli wtedy na pokładzie.

Crozier wzdycha przeciągle. Myśli, że byłaby to prawdziwa ironia losu, gdyby ich tajemniczy gość, który pojawił się przed sześcioma miesiącami, dokładnie w dniu, gdy zaczął się ten koszmar, został teraz zabrany przez to stworzenie.

– Przeszukajcie cały statek, poruczniku – mówi. – Wszystkie schowki i szafki, wszystkie zakamarki. Zastosujemy brzytwę Okhama i założymy, że jeśli nie ma jej na statku, to… została porwana.

– Tak jest, komandorze. Czy mogę dobrać sobie kilku ludzi do pomocy?

Crozier kręci głową.

– Nie, musisz robić to sam, John. Chcę, żeby wszyscy pozostali wyszli ponownie na lód i szukali Stronga i Evansa do wygaszenia świateł. Jeśli nie znajdziesz Ciszy, przyłącz się do którejś z grup.

– Tak jest, komandorze.

Przypomniawszy sobie o rannej ofierze monstrum, Crozier przechodzi przez mesę marynarską do izby chorych. Zwykle w porze kolacji, nawet w tych mrocznych dniach, przy stołach słychać gwar rozmów i śmiechy, dziś jednak ciszę przerywa tylko skrobanie łyżek o metal i czkanie. Ludzie są wyczerpani, siedzą nieruchomo na skrzyniach służących im za krzesła, niektórzy tylko podnoszą głowy, by spojrzeć obojętnie na przeciskającego się między nimi komandora.

Crozier puka w drewnianą belkę przy wejściu do izby chorych i odsuwa zasłonę.

Doktor Peddie siedzi przy stole na środku pokoju i zszywa lewe przedramię starszego marynarza George’a Canna.

– Dobry wieczór, komandorze – mówi lekarz, podnosząc nań wzrok. Cann przykłada zdrową rękę do czoła, salutując.

– Co się stało, Cann?

Młody marynarz krzywi się ze złością.

– Pierdolona strzelba ześlizgnęła mi się do rękawa i przykleiła się do skóry, kiedy wchodziliśmy na ten jebany wał, komandorze… przepraszam za wyrażenie. Pociągnąłem strzelbę, a razem z nią zszedł mi płat skóry.

Crozier kiwa głową i rozgląda się dokoła. Izba chorych jest mała, ale stoi w niej teraz sześć łóżek. Jedno jest puste. Trzech chorych na szkorbut, jak podejrzewają Peddie i McDonald, śpi. Czwarty, Davey Leys, wpatruje się w sufit – jest przytomny, ale niemal od tygodnia dziwnie milczący i obojętny. Na piątym leży szeregowiec William Heather.

Crozier zdejmuje z haczyka lampkę i oświetla nią twarz Heathera. Światło odbija się w jego otwartych oczach, nie mruga jednak, gdy Crozier przysuwa lampkę bliżej. Jego źrenice wydają się na stałe rozszerzone. Głowa rannego jest owinięta bandażem, przez który sączy się krew i szara substancja.

– Żyje? – pyta cicho Crozier.

Peddie podchodzi do niego, wycierając ręce w zakrwawioną szmatę.

– Dziwne, ale żyje.

– Widzieliśmy jego mózg na pokładzie. Widzę go nawet teraz. Peddie kiwa ze znużeniem głową.

– To się zdarza. W innych okolicznościach mógłby nawet wyzdrowieć. Oczywiście do końca życia byłby idiotą, ale moglibyśmy uzupełnić brakujący fragment czaszki metalową płytką, a jego rodzina, jeśli ma rodzinę, mogłaby się nim opiekować. Ale tutaj… – Peddie wzrusza ramionami. – Wcześniej czy później wykończy go zapalenie płuc albo szkorbut.

– Jak długo to potrwa? – pyta Crozier. Marynarz Cann opuścił już izbę chorych.

– Bóg jeden wie – odpowiada Peddie. – Będziecie jeszcze szukać Evansa i Stronga, komandorze?

– Tak. – Crozier odwiesza lampkę na swoje miejsce przy wejściu.

– Z pewnością zdaje pan sobie sprawę – mówi ze znużeniem lekarz – że ani młody Evans, ani Strong nie mają już żadnych szans na przeżycie, istnieje za to duże prawdopodobieństwo, że każda wyprawa na lód przyniesie więcej ran i więcej odmrożeń, które mogą zakończyć się amputacją – wielu ludzi straciło już co najmniej jeden palec u nogi – i Ze prędzej czy później ktoś postrzeli kogoś innego przez pomyłkę.

Crozier przez chwilę patrzy w milczeniu na lekarza. Gdyby to któryś z oficerów lub marynarzy przemówił do niego w ten sposób, kazałby go wychłostać. Komandor bierze jednak pod uwagę cywilny status lekarza i jego zmęczenie. Doktor McDonald od trzech dni leży w hamaku, złożony grypą, Peddie ma więc mnóstwo pracy.

– Pan pozwoli, że to ja będę się martwił zagrożeniami związanymi z prowadzeniem dalszych poszukiwań, panie Peddie, a pan niech się martwi zszywaniem ludzi, którzy są na tyle głupi, by przy temperaturze sześćdziesięciu stopni poniżej zera przystawiać metal do gołej skóry. Poza tym, gdyby to monstrum zabrało pana, nie chciałby pan, żebyśmy pana szukali?

Peddie śmieje się głucho.

– Mam tylko nadzieję, komandorze, że jeśli porwie mnie ten okaz gatunku Ursus mańtimus, będę miał ze sobą swój skalpel. I że uda mi się wbić go we własne oko.

– Więc proszę nosić skalpel przy sobie, panie Peddie – odpowiada Crozier, odsuwa zasłonę i wchodzi w dziwną ciszę marynarskiej mesy.

Jopson czeka nań już z zawiniętymi w chustę gorącymi sucharami.


***

Spacer przez lodową pustynię sprawia Crozierowi przyjemność, choć dojmujący mróz dosięga jego twarzy, palców i stóp, które pieką go teraz tak, jakby wypełniał je płynny ogień. Wie, że to lepsze, niż gdyby nie czuł ich wcale. Spacer sprawia mu też przyjemność pomimo faktu, że pomiędzy przeciągłymi jękami i nagłymi krzykami lodu, który przemieszcza się pod nim i wokół niego, oraz nieustającym wyciem wiatru nabiera coraz większej pewności, iż ktoś go śledzi.

Podczas dwugodzinnego marszu – a właściwie wspinaczki i zjazdów po wałach lodowych, które bez ustanku stają mu na drodze – może też cieszyć się niecodziennym widokiem, gdy chmury rozstępują się na jakieś dwadzieścia minut, a trzy ćwierci księżyca oświetlają fantas-magoryczny krajobraz. Księżyc jest na tyle jasny, że otacza go halo światła odbitego w kryształkach lodu, a właściwie dwa koncentrycznie ułożone halo, z których większe zajmuje niemal jedną trzecią nieba. Nie widać gwiazd. Crozier przykręca lampę, by zaoszczędzić na oleju, i idzie dalej, badając za pomocą tyczki, którą zabrał ze sobą ze statku, każdą plamę czerni na swej drodze i upewniając się w ten sposób, że jest to tylko cień, a nie szczelina lub rozpadlina w lodzie. Dotarł już do obszaru po wschodniej stronie góry lodowej, gdzie nie dociera blask I księżyca’ a lód przykrywa poszarpany cień góry. Jopson i Little namawiali go, by wziął ze sobą strzelbę, odpowiedział im jednak, że nie chce dodatkowego obciążenia. W rzeczywistości nie wierzył, by śrutówka mogłaby przydać mu się do czegokolwiek w starciu z wrogiem, którego wszyscy mieli na myśli.

W krótkiej chwili spokoju, gdy nad lodową pustynią zapada nagle cisza przerywana jedynie jego chrapliwym oddechem, Crozier przypomina sobie nagle pewien obraz z czasów, gdy był jeszcze chłopcem. Pewnego zimowego wieczora wracał wtedy do domu, spędziwszy z kolegami całe popołudnie wśród wzgórz. Początkowo pędził co sił w nogach przez oszronione wrzosowisko, potem jednak zatrzymał się raptownie jakieś pół mili od domu. Pamięta, jak stał tam, spoglądając na rozświetlone okna w wiosce, podczas gdy nad światem zapadał zmierzch, a otaczające go wzgórza zamieniały się w niewyraźne, czarne kształty, aż w końcu nawet jego dom widoczny na obrzeżach wioski zatracił wyraźne kształty i trójwymiarowość w dogasającym świetle. Crozier pamięta, że zaczął wówczas padać śnieg, przypomina sobie, jak stał samotnie w ciemności, za kamiennymi zagrodami dla owiec. Wiedział, że oberwie mu się za spóźnienie, że im później przyjdzie, tym większe czeka go lanie, nie chciał jednak jeszcze iść w stronę świateł domu. Radością napełniał go szum nocnego wiatru i świadomość, że jest jedynym chłopcem – być może jedyną ludzką istotą – na tych ciemnych, zamarzniętych łąkach, w noc pachnącą nadciągającym śniegiem, odizolowanym od oświetlonych okien i ciepłych palenisk, narodzonym w tej wiosce, ale niebędącym jej częścią w tym konkretnym momencie. Było to ekscytujące, niemal erotyczne doznanie – potajemne odkrycie własnej jaźni oddzielonej od wszystkiego i wszystkich innych w tej ciemności i zimnie. Później wiele razy ponownie doświadczał tego uczucia podczas długich lat służby na przeciwległych biegunach kuli ziemskiej, a teraz doświadcza go po raz kolejny.

Coś schodzi z wysokiego wału lodowego za jego plecami.

Crozier podkręca płomień lampki i stawia ją na ziemi. Krąg złotego światła sięga zaledwie na odległość piętnastu stóp i sprawia, że rozciągające się za nim ciemności stają się jeszcze głębsze. Pomagając sobie zębami, ściąga grubą rękawicę i pozwala, by spadła na lód. Przekłada tyczkę do lewej ręki i wyciąga z kieszeni pistolet. Crozier odbezpiecza broń, wsłuchany w coraz głośniejsze szelesty i skrzypienie śniegu dochodzące z wału lodowego. Cień góry przesłania księżyc, a w migotliwym blasku lampy komandor widzi tylko niewyraźne zarysy ogromnych lodowych bloków.

Na skalnej półce, z której przed chwilą zszedł, pojawia się jakaś futrzana postać, jakieś dziesięć stóp nad nim i niecałe piętnaście stóp na zachód.

– Stój – mówi Crozier, podnosząc ciężki pistolet. – Ktoś ty?

Postać nie odpowiada. Znów się porusza.

Crozier nie strzela. Rzuca długą tyczkę na ziemię, podnosi lampkę i wysuwają przed siebie.

Widzi marszczące się futro i omal nie strzela, powstrzymuje się jednak w ostatniej chwili. Postać zsuwa się niżej, schodząc szybko i sprawnie na lód. Crozier opuszcza pistolet i chowa go do kieszeni Wciąż trzymając przed sobą lampę, przykuca i podnosi rękawicę.

Lady Cisza wchodzi w krąg światła, odziana jak zawsze w futrzaną kurtkę i spodnie z foczej skóry, które upodabniają ją do zwierzęcia. Głęboko naciągnięty kaptur skrywa jej twarz przed wzrokiem Croziera.

– Do diabła, kobieto – mówi cicho. – Niewiele brakowało, a byłbym cię zastrzelił. Gdzieś ty się podziewała, do cholery?

Kobieta podchodzi bliżej, niemal na wyciągnięcie ręki, jej twarz nadal jednak kryje się w cieniu kaptura.

Przeszyty zimnym dreszczem, który wędruje wzdłuż jego kręgosłupa – Crozier przypomina sobie opowieść babki Moiry, opis ukrytej pod kapturem trupiej twarzy upiora – podnosi wyżej lampę.

Widzi twarz młodej kobiety, a nie upiora, światło odbija się w jej dużych ciemnych oczach. Trudno cokolwiek z nich wyczytać. Crozier uświadamia sobie, że nigdy nie widział, by twarz tej Eskimoski wyrażała jakiekolwiek uczucia, może prócz lekkiego zainteresowania. Nie okazała żadnych uczuć nawet tego dnia, gdy zastrzelili jej męża czy brata, czy ojca, a ona przyglądała się jego śmierci.

– Nic dziwnego, że ludzie uważają cię za czarownicę i Jonasza – mówi Crozier. Na statku, w obecności innych ludzi, zawsze jest grzeczny dla eskimoskiej wiedźmy, teraz jednak nie jest ani na statku, ani w obecności swych ludzi. To pierwszy i jedyny raz, kiedy on i ta przeklęta kobieta w tym samym czasie znajdują się poza statkiem. A on jest przemarznięty i zmęczony.

Lady Cisza wpatruje się w niego. Potem wyciąga rękę. Crozier obniża lampę i widzi, że podaje mu coś szarego i bezwładnego, przypominającego wypatroszoną rybę.

Crozier uświadamia sobie, że to wełniana marynarska skarpeta.

Bierze ją do ręki i wyczuwa pod palcami jakąś bezkształtną bryłę. – Przez sekundę jest pewien, że to część ludzkiej stopy, może podbicie i palce, wciąż różowe i ciepłe.

Crozier bywał we Francji i zna ludzi, którzy pracowali w Indiach – Słyszał opowieści o wilkołakach i ludziach-tygrysach. W Ziemi van Diemena Sophia Cracroft mówiła mu, że zdaniem mieszkających tam białych ludzi tubylcy potrafili zamienić się w potworne stworzenie zwane diabłem tasmańskim, które mogło rozerwać człowieka na strzępy-

Crozier potrząsa skarpetą i patrzy w oczy lady Ciszy. Są czarne jak dziury w lodzie, do których marynarze Terroru składali swych zmarłych, dopóki i one nie zamarzły na kamień.

To bryłka lodu, a nie część stopy. Sama skarpeta nie jest jednak zamarznięta. Wełna nie leżała zbyt długo na mrozie. Logika podpowiada, ze kobieta przyniosła ją ze sobą ze statku, jednak z jakiegoś nieokreślonego powodu Crozier w to nie wierzy.

– Strong? – mówi komandor. – Evans?

Cisza nie reaguje na żadne z tych nazwisk.

Crozier wzdycha, chowa skarpetę do kieszeni i podnosi tyczkę.

– Jesteśmy bliżej Erebusa niż Terroru – mówi. – Będziesz musiała pójść ze mną.

Crozier odwraca się do niej plecami, choć gdy to robi, znów przeszywa go zimny dreszcz, i rusza w stronę widocznej już w oddali sylwetki siostrzanego statku Terroru. Po chwili słyszy jej kroki na lodzie.

Pokonują ostatni wał lodowy. Crozier widzi teraz, że Erebus jest oświetlony jaśniej niż kiedykolwiek. Co najmniej dwanaście lamp wisi tylko na lewej burcie wyniesionego ponad lód i przechylonego statku. To marnotrawstwo oleju.

Crozier wie, że Erebus ucierpiał bardziej niż jego Terror. Ostatniego lata wygięty został długi wał okrętu – wał był tak skonstruowany, by w razie potrzeby chował się częściowo do statku, nie zdążył jednak zrobić tego, nim trafił na warstwę twardego jak skała lodu – zniszczeniu uległa też sama śruba, a do tego w ciągu ostatnich dwóch lat Erebus został w znacznie większym stopniu poturbowany przez lód niż Terror. Lodowiec wygiął, połamał i poluzował deski w poszyciu Erebusa; ster okrętu flagowego został uszkodzony, kiedy ostatniego lata próbowali dotrzeć do Przejścia; mróz wysadził więcej sworzni, nitów i metalowych obejm niż na Terrorze, wzmocniona powłoka przystosowana do rozbijania lodu, okrywająca dziób Erebusa, była oderwana lub wygięta. I choć Terror także został podniesiony przez lód, w ciągu ostatnich dwóch miesięcy trzeciej zimy HMS Erebus znalazł się na prawdziwym lodowym piedestale, pod którego naporem pękła znaczna część dolnej części kadłuba z prawej burty.

Okręt flagowy sir Johna, o czym dobrze wiedzą Crozier, Fitzjames jego załoga, nigdzie już nie popłynie.

Crozier nie wchodzi od razu w krąg światła rzucanego przez lampy na okręcie, lecz chowa się za wysoki na dziesięć stóp serak i przyciąga do siebie lady Ciszę.

– Ahoj, statek! – krzyczy najgłośniej, jak potrafi.

Odpowiada mu huk wystrzału, a sąsiedni serak zamienia się w fontannę śniegu i odłamków lodu.

– Nie strzelajcie, ślepi idioci, mróz wam pozamieniał mózgi w gówno czy co! – ryczy Crozier.

Na pokładzie słychać podniesione głosy, oficer wyrywa strzelbę z rąk Kretyna stojącego na wachcie.

– W porządku – mówi Crozier do skulonej Eskimoski. – Teraz możemy już iść.

Zastyga w bezruchu, nie tylko dlatego, że lady Cisza wcale nie idzie jego śladem. W świetle lamp widzi jej twarz – Eskimoska się uśmiecha. Te pełne usta, które prawie nigdy się nie poruszają, teraz wygięte są w uśmiechu. Jakby zrozumiała jego wybuch i uznała go za zabawny.

Crozier jeszcze nie może uwierzyć, że widział ją uśmiechniętą, gdy Cisza cofa się nagle w mroczny lodowy labirynt i znika.

Crozier kręci głową. Jeśli ta kobieta chce tam zamarznąć na śmierć, nie będzie jej w tym przeszkadzał. Czeka go jeszcze rozmowa z komandorem Fitzjamesem i długa droga powrotna do domu.

Uświadomiwszy sobie nagle, że co najmniej od pół godziny nie czuje już stóp, Crozier wchodzi powoli na śnieżne zbocze, prowadzące na pokład zniszczonego okrętu flagowego.

Загрузка...