32

CROZIER

70°05’szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 22 kwietnia 1848.

– Poruczniku Little – powiedział komandor Crozier. – Proszę wydać rozkaz opuszczenia okrętu.

– Tak jest, komandorze! – Little odwrócił się i wykrzyczał komendę w stronę zatłoczonego pokładu. Inni oficerowie i pozostały przy życiu drugi oficer byli nieobecni, więc John Lane, bosman, przekazał rozkaz dalej, w stronę dziobu. Thomas Johnson, bosmanmat i człowiek, który wychłostał w styczniu Hickeya oraz dwóch pozostałych winowajców, wykrzyczał rozkaz do otwartego włazu, po czym zamknął klapę i zabił wejście gwoździami.

Oczywiście nikt nie został pod pokładem. Crozier i porucznik Little przeszli przez wszystkie pokłady, od dziobu do rufy, zajrzeli do każdego pomieszczenia – od zimnej kotłowni z wygaszonymi paleniskami na pokładzie ładowni, przez puste magazyny na węgiel, do schowka na liny kotwiczne. Na najniższym pokładzie sprawdzili, czy w magazynie z bronią nie zostały jakieś muszkiety, naboje lub proch – nie zabrali ze sobą tylko kordów i bagnetów, ułożonych w równych rzędach na górnych półkach. Obaj oficerowie upewnili się, czy przez ostatnie półtora miesiąca wyniesiono z magazynu ubrań wszystkie potrzebne okrycia, a potem przeszli do pustego magazynku komandora i równie pustego magazynu sucharów. Na dolnym pokładzie Little i Crozier zajrzeli do każdej kajuty po kolei; ich uwagi nie uszedł fakt, że oficerowie zostawili po sobie idealny porządek. Później przeszli do sali zajmowanej przez marynarzy; wszystkie hamaki były zwinięte, puste skrzynie stały na swoich miejscach, jakby w oczekiwaniu na kolację. Następnie sprawdzili Wielką Kajutę, spoglądając mimowolnie na przetrzebioną bibliotekę, z której marynarze za ich pozwoleniem zabrali tyle książek, ile tylko chcieli. Wreszcie, stojąc obok wielkiego pieca, który po raz pierwszy od trzech lat był całkiem zimny, porucznik Little i komandor Crozier ponownie pochylili się nad włazem, wzywając ludzi, którzy mogli pozostać na dole, do wyjścia. Oczywiście zamierzali potem policzyć wszystkich, którzy zgromadzili się na zewnątrz, ale tak zgodnie z przepisami wyglądała procedura opuszczania statku.

Uczyniwszy zadość wszystkim wymogom regulaminu, wyszli na pokład, zostawiając za sobą otwarty właz.

Ludzie stojący na pokładzie nie byli zaskoczeni rozkazem opuszczenia statku. Właśnie po to się tutaj zebrali. Było ich niewiele ponad dwudziestu; pozostali członkowie załogi Terroru znajdowali się już w Obozie Terror, dwie mile na południe od Victory Point, albo w drodze do obozu, dokąd ciągnęli sanie z żywnością i sprzętem, albo też na polowaniu lub zwiadzie w okolicy obozu. Obok Terroru, na lodzie, czekało kolejnych dwudziestu kilku załogantów Erebusa, stojących obok sań, w miejscu gdzie od pierwszego kwietnia, czyli od czasu opuszczenia przez nich okrętu, rozbito namioty z zapasami i sprzętem.

Crozier przyglądał się w milczeniu, jak jego ludzie schodzą po pochylni Terroru, opuszczając swój statek na zawsze. W końcu na przechylonym pokładzie został tylko on i porucznik Little. Niemal pół setki ludzi stojących na lodzie spoglądało na nich spod naciągniętych mocno czapek, mrużąc oczy w ostrym, porannym słońcu.

– Idź, Edwardzie – powiedział cicho Crozier. – Zaraz do ciebie dołączę.

Porucznik zasalutował, podniósł paczkę ze swoimi rzeczami osobistymi, zszedł po drabince i ruszył w dół lodowej pochylni.

Crozier rozejrzał się dokoła. Blade kwietniowe słońce rozświetlało świat pomarszczonego lodu, wysokich wałów lodowych, niezliczonych seraków i wszechobecnego śniegu. Naciągnąwszy mocniej czapkę na oczy i spoglądając na wschód, Crozier starał się zanotować w pamięci uczucia, jakich doświadczał w tej chwili.

Porzucenie własnego okrętu było najgorszą rzeczą, jaka mogła przydarzyć się komandorowi. Było przyznaniem się do całkowitej klęski.

Na ogół oznaczało też koniec kariery w marynarce wojennej. Dla większości komandorów, których Crozier znał osobiście, był to też cios, po którym nigdy się już nie podnieśli.

Crozier nie odczuwał jednak smutku. Jeszcze nie. W tej chwili ważniejszy był dla niego płomień determinacji, który wciąż płonął w jego piersiach – będę żył.

Chciał, by przeżyli także jego ludzie – a przynajmniej tylu z nich, ile tylko możliwe. Jeśli istniał choćby cień nadziei, by którykolwiek z jego podwładnych z HMS Erebusi HMS Terror przeżył i wrócił do swego domu, do Anglii, Francis Rawdon Moira Crozier gotów był iść za głosem tej nadziei, nie oglądając się za siebie.

Musiał wyprowadzić swoich ludzi ze statku. A potem z lodu.

Uświadomiwszy sobie, że patrzy nań niemal pięćdziesiąt par oczu, Crozier po raz ostatni poklepał nadburcie, zszedł po drabince, którą przymocowali do prawej burty przed kilkoma tygodniami, gdy okręt zaczął się mocniej przechylać na bok, i ruszył w dół pochylni, do czekających na niego ludzi.

Dotarłszy do ostatnich sań w szeregu i ułożywszy na nich paczkę ze swoimi rzeczami, Crozier spojrzał po raz ostatni na statek i powiedział:

– Wygląda nieźle, prawda, Harry?

– Tak jest, komandorze – odrzekł dowódca przedniego masztu, Harry Peglar. Zgodnie z tym, co obiecał podczas zebrania, w ciągu ostatnich dwóch tygodni wraz ze swymi ludźmi założył wszystkie maszty, takielunek i żagle, i to pomimo śnieżyc, niskiej temperatury, burz i porywistego wiatru. Teraz na wszystkich żaglach, linach i masztach lśniła warstwa lodu. Wydawało się, że cały statek przystrojony jest klejnotami.

Po zatonięciu HMS Erebus, co stało się w ostatni dzień marca, Crozier i Fitzjames uznali, że przywrócą Terror do stanu używalności, choć obaj byli świadomi, że powinni jak najszybciej opuścić także ten statek i wyruszyć w długą wędrówkę przez lód. Gdyby utknęli w Obozie Terror na Ziemi Króla Williama aż do lata, a lód jakimś cudem stopniał, teoretycznie mogli wrócić w łodziach do Terroru i pożeglować ku wolności.

Teoretycznie.

– Panie Thomas – zawołał Crozier do Roberta Thomasa, który po śmierci Hornby’ego przejął obowiązki pierwszego oficera, a teraz przewodził zaprzęgowi pierwszych sań. – Niech pan rusza, kiedy będzie pan gotowy.

– Tak jest, komandorze! – odkrzyknął Thomas i naparł z całych sił na uprząż. Mimo że przyłączyło się do niego pozostałych sześciu mężczyzn zapiętych w uprzęży, sanie nie drgnęły. Ich płozy przymarzły do lodu.

– Razem, chłopcy! – zawołał ze śmiechem Edwin Lawrence, jeden z towarzyszy Thomasa. Ludzie stęknęli, zaskrzypiały rzemienie i obciążone sanie ruszyły w końcu naprzód.

Porucznik Little dał rozkaz do wymarszu załodze drugich sań, którą prowadził Magnus Manson. To właśnie dzięki jego zwierzęcej sile drugie sanie – choć obładowane cięższym bagażem niż sanie Thomasa – natychmiast poderwały się do przodu.

I tak w drogę wyruszały kolejne załogi, w sumie trzydziestu pięciu ludzi w zaprzęgach, pięciu w rezerwie, która stanowiła jednocześnie zbrojną eskortę pochodu, czterech matów z obu okrętów i dwóch oficerów – porucznik Little i komandor Crozier – którzy od czasu do czasu popychali sanie, a czasem, choć nieco rzadziej, sami zakładali uprząż.

Komandor przypomniał sobie, że kilka dni wcześniej, kiedy porucznik Hodgson i porucznik Irving przygotowali swoją grupę do wyprawy do Obozu Terror – obaj oficerowie po dotarciu do obozu wysłali część ludzi na zwiady i polowanie – Irving zaskoczył go niecodzienną prośbą; chciał, by jeden z dwóch ludzi przydzielonych do jego zespołu został na Terrorze. Crozier był zdumiony, wcześniej wydawało mu się bowiem, że młody oficer doskonale radzi sobie z marynarzami i bez problemu wypełnia wszystkie powierzone mu zadania, kiedy jednak usłyszał nazwiska ludzi, o których chodziło Irvingowi, zrozumiał. Porucznik Little przydzielił do sań Irvinga zarówno Corneliusa Hickeya, jak i Magnusa Mansona, a Irving prosił komandora, nie podając przy tym żadnych konkretnych powodów, by któryś z nich został włączony do innego zespołu. Crozier natychmiast przystał na tę prośbę, wcielając Mansona do załogi, która jako jedna z ostatnich miała opuścić statek, i zostawiając mata uszczelniacza w grupie Irvinga. Crozier także nie ufał Hickeyowi, szczególnie po wydarzeniach sprzed kilku tygodni, kiedy to za jego sprawą omal nie doszło do buntu na pokładzie, wiedział też, że mat jest szczególnie groźny, gdy ma u boku wielkiego idiotę Magnusa Mansona.

Teraz Crozier oddalał się z każdym krokiem od swego statku, świadom, że prawdopodobnie nigdy go już nie zobaczy. Choć patrząc prosto przed siebie, widział głównie Magnusa Mansona, nie odwracał głowy. Obiecał sobie, że nie spojrzy w stronę Terroru co najmniej przez pierwsze dwie godziny wędrówki.

Przyglądając się ludziom maszerującym w długim pochodzie, myślał o tych, których wśród nich nie było.

Fitzjames pełnił funkcję oficera dowodzącego w Obozie Terror na Ziemi Króla Williama, w rzeczywistości jednak jego nieobecność wynikała z innych powodów. Żaden komandor nie chciał opuszczać swego statku w obecności innego dowódcy. Crozier, który od czasu pożaru odwiedzał Erebusa niemal codziennie, obserwując, jak napór lodu powoli przełamuje okaleczony statek na pół, celowo nie pojawił się tam 31 marca, kiedy Fitzjames musiał w końcu opuścić swoją jednostkę. Fitzjames w ramach rewanżu podjął się dowodzenia Obozem Terror na tydzień przed tym, jak Crozier musiał w końcu zejść z pokładu swojego okrętu.

Nieobecność większości pozostałych miała znacznie bardziej tragiczne i przygnębiające przyczyny. Crozier przywoływał w pamięci ich twarze, maszerując powoli obok ostatnich sań.

Terror miał więcej szczęścia niż Erebus nie tylko dlatego, że wciąż był cały i nadawał się do podróży, ale także dlatego, że stracił znacznie mniej oficerów. Należeli do nich pierwszy oficer Fred Hornby, zabity przez potwora w noc karnawału, drugi nawigator Giles MacBean, który padł ofiarą potwora minionego lata, podczas podróży do Ziemi Króla Williama, oraz obaj lekarze, Peddie i McDonald, kolejne ofiary nieszczęsnego karnawału. Jednak wszyscy porucznicy Croziera nadal żyli i mieli się w miarę dobrze, podobnie jak jego drugi oficer Thomas, lodomistrz Blanky oraz niezastąpiony pan Helpman, główny klark.

Fitzjames stracił swojego dowódcę, sir Johna, porucznika Grahama Gore’a, porucznika Jamesa Waltera oraz pierwszego oficera Roberta Orme Sergeanta; wszyscy padli ofiarą potwora. Zginął również główny lekarz, pan Stanley, oraz drugi nawigator, Henry Foster Collins. Z oficerów Erebusa zostali tylko porucznik H.T.D. Le Vesconte, drugi oficer Charles Des Voeux, lodomistrz Reid, lekarz Goodsir oraz intendent Charles Hamilton Osmer. Podczas gdy przed dwoma laty mesa oficerska była pełna ludzi – sir John, Ftizjames, Gore, Le Vesconte, Fairholme, Stanley, Goodsir i Osmer jedli posiłki razem – w ostatnich tygodniach pojawiał się w niej tylko komandor, jego jedyny porucznik, lekarz i intendent. W ostatnich dniach, gdy lód przechylił Erebusa o trzydzieści stopni, owe wspólne posiłki wyglądały wyjątkowo absurdalnie. Oficerowie zmuszeni byli siedzieć na pokładzie i trzymać talerze na kolanach, opierając się stopami o burtę.

Hoar, steward Fitzjamesa, był ciężko chory na szkorbut, więc biedny stary Bridgens musiał wypełniać jego obowiązki i usługiwać oficerom, biegając niczym krab po przechylonym pokładzie.

Załoga Terroru miała więcej szczęścia także ze względu na to, że wciąż żyli wszyscy jej podoficerowie. Mechanik Croziera, jego bosman i cieśla nadal pełnili swe obowiązki. Mechanik Erebusa, John Gregory, i główny cieśla, zostali wypatroszeni przez potwora, kiedy ten wtargnął na główny pokład okrętu, na początku marca. Bosman Erebusa, Thomas Terry, padł ofiarą monstrum kilka miesięcy wcześniej, w listopadzie. Fitzjames nie miał już do dyspozycji żadnego podoficera.

Spośród dwudziestu jeden podoficerów Terroru – matów, sterników, dowódców przedniego masztu, ładowni, głównego masztu i grotmasztu, stewardów, uszczelniaczy i palaczy – Crozier stracił tylko jednego człowieka: palacza Johna Torringtona, który zmarł jako pierwszy z członków wyprawy, i stycznia 1846 roku, na wyspie Beechey. Crozier pamiętał, że przyczyną śmierci były suchoty, na które Torrington zapadł jeszcze w Anglii.

Fitzjames stracił kolejnego spośród swoich ludzi, palacza Tommy’ego Platera, owej pamiętnej marcowej nocy, gdy potwór szalał na pokładzie Erebusa, Spośród wszystkich obecnych wówczas w ładowni atak monstrum przeżył tylko pomocnik cieśli, Thomas Watson, który stracił jednak lewą rękę.

Ponieważ Thomas Burt, zbrojmistrz, został odesłany do Anglii, nim jeszcze ich statki wpłynęły w lód, na Erebusie zostało już tylko dwudziestu podoficerów. Niektórzy z nich, tacy jak stary żaglomistrz, John Murray, i steward Fitzjamesa, Edmund Hoar, byli zbyt ciężko chorzy, by mogli się do czegokolwiek przydać, inni, jak Thomas Watson, byli zbyt mocno okaleczeni, a jeszcze inni, jak wychłostany w styczniu Richard Aylmore, zbyt przygnębieni i niezadowoleni, by służyć Fitzjamesowi jakąkolwiek pomocą.

Crozier kazał jednemu z marynarzy, który wyglądał na wyczerpanego, by zrobił sobie przerwę i szedł obok sań, podczas gdy on, komandor, zajął jego miejsce w uprzęży. Mimo że wraz z nim pracowało w niej sześciu mężczyzn, straszliwy wysiłek potrzebny do przeciągania po lodzie ponad tysiąca pięciuset funtów jedzenia, broni i namiotów stanowił dla jego osłabionego organizmu ogromne obciążenie. Nawet gdy udało mu się już wpaść w rytm – brał udział w wyprawach z saniami od marca, kiedy zaczęli transportować łodzie i sprzęt na Ziemię Króla Williama, i dobrze wiedział, jaka to ciężka praca – bolesny ucisk rzemieni na klatkę piersiową, ogromna masa ciągniętego ładunku i dokuczliwy pot, który zamarzał, topniał i znów zamarzał w wilgotnych ubraniach, były dlań prawdziwym szokiem.

Crozier żałował, że nie mają więcej marynarzy i żołnierzy. Terror stracił dwóch dobrych żeglarzy – Billy’ego Stronga, rozerwanego na pół przez potwora z lodu, i Jamesa Walkera, najlepszego przyjaciela Magnusa Mansona, nim ten idiota dał się całkowicie omotać Hickeyowi. Crozier pamiętał, że to właśnie ze strachu przed duchem Jimmy’ego Walkera Manson odmówił niegdyś wykonania rozkazu.

Pod jednym tylko względem Erebus miał więcej szczęścia niż jego siostrzana jednostka. Jedynym dobrym marynarzem, którego stracił Fitzjames podczas tej ekspedycji, był John Hartnell, który także zmarł na gruźlicę i został pogrzebany zimą 1846 roku na wyspie Beechey.

Crozier naparł mocniej na uprząż, myśląc o twarzach i nazwiskach – zginęło tylu oficerów i tak niewielu zwykłych marynarzy – i zastanawiając się, czy potwór z lodu celowo wybierał na swe ofiary niemal wyłącznie przywódców ekspedycji.

Nie myśl tak, przykazał sobie Crozier. Przypisujesz tej bestii zdolność rozumowania, której przecież nie ma.

Czyżby? – spytała inna, bardziej strachliwa część jego umysłu.

Obok Croziera przeszedł jeden z żołnierzy eskorty, który niósł pod pachą naładowany muszkiet. Twarz mężczyzny ukryta była pod czapkami i szalikami, Crozier rozpoznał jednak po charakterystycznym chodzie Roberta Hopcrafta. Szeregowiec Hopcraft został ciężko raniony przez potwora rok wcześniej, gdy zginął sir John. Choć wrócił w końcu do zdrowia, ze względu na rozbity obojczyk, którego nie dało się już przywrócić do dawnego stanu, przy każdym kroku przechylał się lekko na lewo, jakby nie mógł utrzymać się w linii prostej. Towarzyszył im także William Pilkington, szeregowiec, który został postrzelony w ramię tego samego dnia. Crozier zauważył, że Pilkington oszczędza to ramię i rękę.

Sierżant David Bryant, dowódca oddziału piechoty morskiej na Erebusie, został pozbawiony głowy tuż przed tym, jak potwór wrzucił sir Johna pod lód. Szeregowiec William Braine zmarł na wyspie Beechey w 1846 roku, a szeregowiec William Reed zniknął na lodzie 9 listopada minionej zimy, kiedy niósł wiadomość na Terror – Crozier pamiętał dobrze tę datę, sam bowiem wybrał się wtedy na Erebusa, gdzie potem zastała go wieść o śmierci jego dwóch ludzi – co oznaczało, że pod komendą Fitzjamesa zostało tylko czterech żołnierzy: dowodzący oddziałem kapral Alexander Pearson, kaleki szeregowiec Hopcraft, szeregowiec Pilkington i szeregowiec Joseph Healey.

Oddział żołnierzy pod komendą Croziera stracił tylko szeregowca Williama Heathera, który został zaatakowany przez potwora w listopadzie minionego roku. Choć potężny cios monstrum pozbawił go sporej części czaszki i mózgu, Haether wciąż żył. Przez kilka tygodni leżał w izbie chorych, pogrążony w śpiączce, balansując cały czas na granicy życia i śmierci. Potem jego towarzysze z oddziału przenieśli go do hamaka we wspólnej sali, gdzie codziennie go karmili, przebierali, nosili do ubikacji i myli. Wyglądało to tak, jakby bezrozumny, śliniący się mężczyzna był ich pupilem. Został przewieziony do Obozu Terror w zeszłym tygodniu; żołnierze opatulili go szczelnie i usadzili w specjalnym jednoosobowym toboganie, przygotowanym specjalnie dla niego przez pomocnika cieśli, Grubego Wilsona. Marynarze nie mieli nic przeciwko dodatkowemu ładunkowi; sami zadeklarowali się, że będą na zmianę ciągnęli sanie z żywym trupem przez lód i wały lodowe do samego Obozu Terror.

Crozier miał więc do dyspozycji pięciu żołnierzy piechoty morskiej – Daly’ego, Hammonda, Wilkesa, Hedgesa i trzydziestosiedmioletniego sierżanta Solomona Tozera, niewykształconego głupca, który teraz jednak dowodził całą dziewiątką żołnierzy czynnie uczestniczących w wyprawie sir Johna Franklina.

Po pierwszej godzinie pracy w uprzęży Crozier odniósł wrażenie, że sanie ślizgają się nieco łatwiej, lepiej też dopasował się do rytmu ciężkiego dyszenia, które w tych warunkach zastępowało zwykłe oddychanie.

Wymienił już w myślach chyba wszystkie kategorie podwładnych, których stracił do tej pory podczas tej wyprawy. Oprócz chłopców, oczywiście, tych młodych ochotników, którzy przyłączyli się do wyprawy w ostatniej chwili i zostali wpisani do rubryki „Chłopcy”, choć trzech spośród nich miało już wtedy osiemnaście lat, a czwarty, Robert Golding, nawet dziewiętnaście.

Trzech „chłopców” wciąż żyło, choć Crozier osobiście wyniósł nieprzytomnego George’a Chambersa z płonącego namiotu podczas karnawałowej nocy. Jedyną ofiarą śmiertelną spośród całej czwórki był Tom Evans, najmłodszy z nich wszystkich; potwór porwał go dosłownie sprzed nosa komandora Croziera, kiedy wyszli na lód w poszukiwaniu Williama Stronga.

George Chambers, choć odzyskał przytomność dwa dni po karnawale, nigdy już nie był taki sam. Wcześniej uchodził za bystrego i wesołego chłopaka, jednak po spotkaniu z potworem, które zakończyło się dlań wstrząśnieniem mózgu, inteligencją nie dorównywał już nawet Magnusowi Mansonowi. George nie był żywym trupem jak szeregowiec Heather – wykonywał proste polecenia i rozkazy – jednak od czasu owej straszliwej noworocznej nocy prawie w ogóle się nie odzywał.

David Leys, jeden z najbardziej doświadczonych uczestników wyprawy, był kolejnym człowiekiem, który przeżył dwa spotkania z potworem, lecz był równie bezużyteczny jak bezmózgi – dosłownie – szeregowiec Heather. Od pamiętnej nocy, kiedy to potwór spotkał Leysa i Johna Hadforda na pokładzie, a potem ścigał lodomistrza Blanky’ego w lodowym lesie, Leys ponownie popadł w stan całkowitego odrętwienia psychicznego, z którego już się nie wydobył. Przeniesiono go do Obozu Terror wraz z ciężko rannymi i chorymi, którzy nie byli w stanie chodzić o własnych siłach, jak steward Fitzjamesa, Hoar. Coraz więcej ludzi ranionych przez potwora, ciężko chorych lub pogrążonych w depresji zamieniało się w bezużyteczny ciężar; coraz więcej ust do wykarmienia i ciał do przeciągnięcia, a coraz mniej marynarzy zdolnych do wykonywania ciężkiej pracy.

Zmęczony i niewyspany – zajęty przygotowaniami do opuszczenia statku nie spał przez ostatnie dwie noce – Crozier spróbował policzyć zmarłych.

Wyszło mu dwudziestu zmarłych, nie licząc trzech żołnierzy i Evansa. Dwadzieścia cztery ofiary śmiertelne. Przerażająca liczba – Crozier nie przypominał sobie, by jakakolwiek inna wyprawa arktyczna w historii brytyjskiej marynarki wojennej poniosła równie duże straty.

Pozostawała jednak jeszcze jedna, znacznie ważniejsza liczba, na której skupiała się uwaga Francisa Rawdona Moiry Croziera: stu pięciu żywych ludzi pozostających pod jego opieką.

Stu pięciu ludzi, łącznie z nim, musiało porzucić swe statki i wyruszyć na lód.

Crozier pochylił głowę i naparł mocniej na uprząż. Podniósł się wiatr, który niósł ze sobą gęsty śnieg, ograniczający widoczność zaledwie do kilku stóp.

Czy dobrze wszystko policzył? Dwudziestu zmarłych, nie licząc żołnierzy i chłopca? Tak, porucznik Little z pewnością sprawdził rano listę i upewnił się, że nikogo nie brakuje, że wszyscy są albo w obozie, albo w drodze do obozu, albo na pokładzie HMS Terror… ale czy na pewno? Czy nie zapomniał o kimś? Czy nie omylił się w rachunku? Crozier był bardzo, bardzo zmęczony.

Francis Crozier mógł mieć chwilowe kłopoty z dodawaniem i odejmowaniem – nie spał przecież od dwóch, nie, nawet trzech nocy – ale nie zapomniał twarzy ani nazwiska żadnego ze swoich ludzi. I wiedział, że nie zapomni ich do końca życia.


***

– Komandorze!

Crozier ocknął się z transu, w który zapadł, ciągnąc sanie. W tej chwili nie umiałby powiedzieć, czy tkwi w uprzęży od godziny, czy od sześciu godzin. Świat wypełniony był oślepiającym blaskiem zimnego słońca, kryształkami lodu, które siekły go po twarzy, bólem całego ciała, jego ciężkim oddechem, ciężarem złożonym na saniach, oporem lodu i świeżego śniegu, a przede wszystkim dziwnie niebieskim niebem ze smugami białych chmur, które oplatały ich ze wszystkich stron, jakby maszerowali we wnętrzu ogromnej, biało-niebieskiej misy.

– Komandorze! – krzyczał porucznik Little.

Crozier uświadomił sobie nagle, że ludzie w jego zaprzęgu przystanęli. Wszystkie sanie stały nieruchomo na lodzie.

Na wprost ich kolumny, na południowym wschodzie, jakąś milę za następnym wałem lodowym, przez morze lodu płynął trójmasztowiec. Miał zwinięte żagle, ale i tak się poruszał, jakby niesiony silnym prądem. Sunął powoli i majestatycznie przez pas otwartej wody, który musiał otwierać się tuż za tym wałem.

Ratunek. Ocalenie.

Błękitny płomień w piersiach Croziera rozpalił się mocniej na kilka sekund.

Lodomistrz Thomas Blanky, który poruszał się na drewnianej protezie przygotowanej dlań przez cieślę Honeya, przystąpił do komandora i rzekł krótko:

– Miraż.

– Oczywiście – odparł komandor.

Niemal od razu rozpoznał charakterystyczne maszty i takielunek HMS Terror, nawet w drżącym, roziskrzonym świetie. Przez kilka sekund oszołomienia zastanawiał się nawet, czy nie zgubili drogi, nie skręcili na północny zachód i nie wrócili do okrętu, który zostawili za sobą kilka godzin wcześniej.

Nie. Przed nimi ciągnęły się stare ślady płóz, wyżłobione głęboko w lodzie przez niezliczone wyprawy kursujące między statkiem i Ziemią Króla Williama. Słońce wciąż wisiało na niebie przed nimi, nieco na prawo od kierunku ich marszu, na południu. Trzy maszty wystające zza wału lodowego rozbłysły jaśniej, na moment zniknęły, a potem ukazały się jeszcze wyraźniej niż po poprzednio, tyle że do góry nogami; uwięziony w lodzie kadłub dotykał nieba i zlewał się z białymi chmurami.

Crozier, Blanky i wielu innych uczestników wyprawy wielokrotnie już widziało podobne zjawisko – iluzoryczne obrazy na niebie. Pewnego słonecznego zimowego poranka przed wielu laty, gdy jego statek tkwił uwięziony w lodzie przy lądzie, który nazywali Antarktydą, Crozier widział, jak dymiący wulkan – noszący tę samą nazwę co statek – oderwał się od zamarzniętej powierzchni morza i poszybował na północ. Innym razem, podczas tej samej wyprawy, wiosną 1847 roku, Crozier wyszedł na pokład i ujrzał czarne kule unoszące się na południowym niebie. Kule przybrały kształt ósemek, podzieliły się na kolejne, mniejsze kule, a potem, w ciągu niecałego kwadransa, zniknęły bez śladu.

Dwaj marynarze przy trzecich saniach opadli na kolana, w warstwę świeżego śniegu. Jeden z nich szlochał głośno, a drugi wyrzucał z siebie wiązkę najwymyślniejszych przekleństw, jakie Crozier słyszał w swojej karierze – a słyszał już sporo.

– Do diabła! – ryknął komandor. – Widzieliście już wcześniej arktyczne miraże. Przestańcie się mazgaić i kląć albo sami będziecie ciągnąć te sanie, a ja na nich usiądę i będę was kopał po tyłkach. Wstawać, do jasnej cholery! Jesteście marynarzami, a nie panienkami z dobrego domu. Ruszać się, kurwa mać!

Dwaj marynarze podnieśli się i otrzepali niezdarnie z drobin śniegu i lodu. Crozier nie widział ich twarzy ukrytych pod grubą warstwą szalików i nie chciał ich widzieć.

Pochód ruszył ponownie przy akompaniamencie sapań i postękiwań, ale nie przekleństw. Wszyscy wiedzieli, że pokonanie ciągnącego się przed nimi wału będzie ich kosztowało mnóstwo wysiłku, mimo że poprzednie wyprawy wyciosały w nim już nieco wygodniejsze przejście. Musieli podnieść ciężkie sanie i przenieść je w górę stromego zbocza, między urwiskami wysokości sześćdziesięciu stóp, z których w każdej chwili mógł im spaść na głowy jakiś lodowy blok.

– Zupełnie jakby jakiś okrutny bóg chciał nas trochę podręczyć – rzekł Thomas Blanky niemal radosnym tonem. Lodomistrz, który nie musiał ciągnąć żadnych sań, wciąż szedł obok Croziera.

Komandor nie odpowiedział na jego uwagę i po minucie Blanky został nieco z tyłu, dołączając do jednego z żołnierzy zamykającego pochód.

Crozier kazał jednemu z wolnych marynarzy zająć jego miejsce w zaprzęgu – wcześniej uczyli się, jak to robić, by nie zatrzymywać sań i całego pochodu – a kiedy już zamiana dobiegła końca, stanął z boku i spojrzał na zegarek. Szli już pięć godzin. Spojrzawszy do tyłu, przekonał się, że Terror zniknął im już z oczu, oddzielony od nich dystansem co najmniej pięciu mil i kilkoma wałami lodowymi. Iluzoryczny obraz statku był ostatnim prezentem jakiegoś okrutnego arktycznego boga, który cieszył się ich udręką.

Francis Rawdon Moira Crozier, przywódca tej nieszczęsnej ekspedycji, po raz pierwszy uzmysłowił sobie, że nie jest już komandorem okrętu należącego do Służby Badawczej Królewskiej Marynarki Wojennej. Ta część jego życia – a służba w marynarce była całym jego życiem, odkąd ukończył dwanaście lat – stanowiła już zamknięty rozdział. Wiedział, że po tym, jak stracił dwa okręty i sporą część załogi, Admiralicja nigdy już nie powierzy mu dowództwa nad innym statkiem. Crozier wiedział, że jeśli chodzi o jego karierę w marynarce wojennej, był żywym trupem.

Czekały ich jeszcze dwa dni trudnej wędrówki do Obozu Terror. Crozier wbił wzrok w wysoki wał lodowy i ruszył naprzód.

Загрузка...