70°05’szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 6 marca 1848.
Lekarz przebudził się raptownie, wyrwany ze snu pełnymi przerażenia krzykami.
Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest, potem jednak przypomniał sobie – w kajucie sir Johna, która pełniła teraz funkcję izby chorych Erebusa. Wszystkie lampy olejowe zostały wcześniej zgaszone, światło wpadało jedynie przez otwarte drzwi do zejściówki. Goodsir zasnął na dodatkowej koi – siedmiu pacjentów ciężko chorych na szkorbut i jeden z kamieniami w nerce spali na pozostałych kojach. Pacjent z kamieniami dostał wcześniej porcję opium.
Goodsirowi śniło się, że jego pacjenci umierają, krzycząc przy tym przeraźliwie. Umierali w jego śnie, bo nie wiedział, jak ich uratować. Będąc z wykształcenia anatomem, Goodsir miał mniejsze doświadczenie w sprawowaniu opieki nad chorymi marynarzami – sporządzaniu pigułek, mikstur, napojów i ziół – niż jego zmarli koledzy po fachu. Doktor Peddie tłumaczył mu kiedyś, że ogromna większość lekarstw była bezużyteczna w leczeniu typowych marynarskich przypadłości – zazwyczaj podawano je tylko po to, by oczyścić jelita i żołądek – sami marynarze uważali jednak, że im mocniejszy środek przeczyszczający zażywają, tym szybciej wrócą do zdrowia. To właśnie przekonanie o skuteczności takiego sposobu leczenia, a nie samo leczenie, pozwalało niektórym żeglarzom przezwyciężyć chorobę. W większości tego typu sytuacji, gdy w grę nie wchodziły prawdziwe zabiegi operacyjne, organizm leczył się sam albo pacjent umierał.
Goodsir śnił, że wszyscy jego pacjenci umierają i krzyczą przy tym przeraźliwie.
Lecz te krzyki były prawdziwe. Dochodziły gdzieś spod pokładu.
Do izby chorych wbiegł Henry Lloyd, pomocnik Goodsira. Lloyd trzymał w ręku lampę, dzięki czemu Goodsir zauważył, że nie ma on butów, a spod jego swetra wystają poły koszuli. Musiał przybiec doń prosto ze swojego hamaka.
– Co się dzieje? – spytał szeptem Goodsir. Krzyki nie zbudziły jeszcze żadnego z chorych.
– Komandor chce, żeby przeszedł pan do głównych schodków – odparł Lloyd, nie próbując nawet ściszać głosu. Wyglądał na przerażonego.
– Pst… – upomniał go Goodsir. – Co się dzieje, Henry?
– Potwór jest w środku, doktorze – wyjąkał Lloyd, szczękając zębami ze strachu i zimna. – Na dole. Zabija ludzi na dole.
– Pilnuj pacjentów – rozkazał Goodsir. – Zawołaj mnie, gdyby któryś z nich się obudził albo gdyby stan któregoś nagle się pogorszył. Ale najpierw włóż buty i narzuć coś na siebie.
Goodsir ruszył w stronę dziobu, przeciskając się między podoficerami, którzy wychodzili ze swych kajut i wkładali ubrania. Komandor Fitzjames stał wraz z Le Vescontem przy otwartym włazie prowadzącym na niższe pokłady. W dłoni trzymał pistolet.
– Panie Goodsir, na dole będą ranni ludzie. Pójdzie pan tam z nami. Proszę się lepiej ubrać.
Goodsir skinął w milczeniu głową.
Z górnego pokładu zszedł pierwszy oficer Des Voeux, wpuszczając za sobą podmuch lodowatego powietrza, który na moment pozbawił Goodsira oddechu. Przez ostatni tydzień nad Erebusem szalały śnieżyce, a temperatura spadła nawet do minus stu stopni. Lekarz nie mógł odwiedzać Erebusa zgodnie z ustalonym wcześniej planem. Komunikacja między oboma statkami została całkowicie wstrzymana.
Des Voeux otrzepał ubranie ze śniegu.
– Trzej marynarze na wachcie niczego nie widzieli, komandorze. Kazałem im pozostać na posterunkach.
Fitzjames skinął głową.
– Potrzebujemy broni, Charles.
– Wydaliśmy tylko trzy strzelby, które teraz są na górnym pokładzie – odparł Des Voeux.
Z ciemności pod ich stopami dobiegł kolejny, mrożący krew w żyłach krzyk. Goodsir nie umiał określić, czy dochodzi on z najniższego pokładu, czy też z położonej jeszcze niżej ładowni. Włazy na obu pokładach były otwarte.
– Poruczniku Le Vesconte – przemówił Fitzjames. – Proszę zabrać ze sobą trzech ludzi i zejść przez właz w mesie oficerskiej do magazynu i podać nam tyle muszkietów, strzelb, prochu i naboi, ile tylko pan zdoła. Chcę, żeby wszyscy ludzie na dolnym pokładzie byli uzbrojeni.
– Tak jest, komandorze. – Le Vesconte przywołał do siebie trzech marynarzy, po czym wszyscy ruszyli na rufę.
– Charles – powiedział Fitzjames, zwracając się do Des Voeux.
– Zapal lampy. Idziemy na dół. Collins, ty też. Panie Dunn, panie Brown, także pójdziecie z nami.
– Tak jest – odrzekli jednym głosem uszczelniacz i jego pomocnik. Henry Collins, drugi nawigator, spytał z niedowierzaniem:
– Bez broni, komandorze? Chce pan, żebyśmy tam zeszli bez broni?
– Zabierz swój nóż – odrzekł Fitzjames. – Ja mam to. – Komandor podniósł jednostrzałowy pistolet. – Idźcie za mną. Porucznik le Vesconte dołączy do nas z uzbrojonym oddziałem i przyniesie nam strzelby. Panie Goodsir, proszę trzymać się mnie.
Goodsir znów tylko skinął głową. Wkładał właśnie okrycie wierzchnie i niczym małe dziecko nie mógł trafić lewą ręką do rękawa.
Fitzjames, który nie miał żadnych rękawic i narzucił tylko starą kurtkę, wziął lampę od Des Voeux i ruszył w dół schodów. Z dołu dobiegła seria głośnych trzasków, jakby ktoś łamał deski poszycia lub grodzie. Nie było już słychać żadnych krzyków.
Goodsir przypomniał sobie, że komandor kazał mu iść tuż za nim, i zaczął schodzić, zapomniawszy zabrać ze sobą lampę. Nie miał też swojej torby z narzędziami i bandażami. Brown i Dunn szli tuż za nimi, a pochód zamykał przeklinający głośno Collins.
Najniższy pokład znajdował się zaledwie siedem stóp pod dolnym pokładem, wydawało się jednak, że to zupełnie inny świat. Goodsir prawie nigdy się tutaj nie zapuszczał. Fitzjames i starszy mat stali kilka kroków od schodów, trzymając w uniesionych rękach rozkołysane lampy. Lekarz uświadomił sobie, że na najniższym pokładzie jest co najmniej o czterdzieści stopni zimniej niż na dolnym pokładzie, gdzie wszyscy jedli i spali – a ostatnio i tam temperatura spadła poniżej poziomu zamarzania.
Trzaski ustały. Fitzjames kazał Collinsowi zamilknąć i przez chwilę sześciu mężczyzn stało w ciszy i bezruchu wokół otwartego włazu prowadzącego na pokład ładowni. Wszyscy prócz Goodsira mieli lampy i trzymali je teraz przed sobą, choć ich blade światło rozpraszało ciemności tylko w promieniu kilku stóp. Oddechy marynarzy błyszczały przed ich twarzami niczym złote ornamenty. Goodsir miał wrażenie, że tupot nóg na dolnym pokładzie dobiega doń z odległości kilku mil.
– Kto miał dzisiaj służbę na dole? – spytał szeptem Fitzjames.
– Pan Gregory i któryś palacz – odparł Des Voeux. – Cowie, zdaje się. A może Plater.
– I cieśla Weekes ze swoim pomocnikiem, Watsonem – wyszeptał Collins. – Próbowali zatkać dziurę w poszyciu, w pomieszczeniu na węgiel przy dziobie.
Coś ryknęło nagle pod nimi. Był to dźwięk sto razy głośniejszy i dzikszy niż jakikolwiek odgłos wydawany przez zwierzę, który Goodsir słyszał do tej pory – gorszy nawet niż ryk w hebanowej komnacie w noc karnawału. Przenikał wszystkie deski, grodzie i żelazne wzmocnienia kadłuba. Goodsir był pewien, że marynarze pełniący wachtę na górnym pokładzie słyszeli go tak wyraźnie, jakby bestia stała tuż obok nich.
Ryk dobiegał z ładowni.
– Brown, Dunn, Collins – warknął Fitzjames. – Przejdźcie do przodu i zabezpieczcie właz dziobowy. Des Voeux, Goodsir, chodźcie ze mną.
Fitzjames schował pistolet do kieszeni, przełożył lampę do prawej ręki i zszedł na dół, w ciemność.
Goodsir omal nie zmoczył spodni ze strachu, usłyszawszy ryk potwora. Gdy Des Voeux pospieszył za komandorem, lekarz znalazł w sobie dość sił, by pójść jego śladem tylko dlatego, że inaczej okryłby się wstydem przed wszystkimi marynarzami, a poza tym bał się zostać sam na pustym pokładzie. Jego ręce i nogi wydawały mu się teraz równie nieczułe jak kawałki drewna, wiedział jednak, że wynika to ze strachu, a nie z zimna.
U podnóża schodów – w zimnej ciemności, która wydawała się Harry’emu Goodsirowi gęsta i bardziej przerażająca niż wrogie lody Arktyki na zewnątrz – czekali na niego komandor i pierwszy oficer. Obaj trzymali przed sobą lampy, wyciągając ręce jak najdalej przed siebie. Fitzjames miał odbezpieczony i gotowy do strzału pistolet, Des Voeux trzymał w drżącej dłoni obnażony nóż. Nikt się nie poruszał ani nie oddychał.
Cisza. Trzaski, huki i krzyki ucichły.
Goodsir miał ochotę krzyczeć. Wyczuwał obecność jakiejś innej istoty ukrytej w ciemnościach ładowni. Czegoś olbrzymiego i nieludzkiego. Mogło stać zaledwie kilkanaście stóp dalej, za kręgiem światła rzucanego przez lampy.
Wraz z pewnością, że nie są na pokładzie sami, pojawił się silny metaliczny zapach. Goodsir znał go aż za dobrze. Świeża krew.
– Tędy – wyszeptał komandor i poprowadził ich w stronę rufy, w dół wąskiej zejściówki przy prawej burcie.
Do kotłowni.
Lampa, która zawsze się tam paliła, była teraz zgaszona. Zza otwartych drzwi wypływał jedynie migotliwy, pomarańczowy blask rzucany przez kilka brył węgla płonących w kotle.
– Panie Gregory?! – zawołał komandor. Głos Fitzjamesa, który nieoczekiwanie przerwał pełną grozy ciszę, tak wystraszył Goodsira, że lekarz omal znów się nie zlał. – Panie Gregory?! – zawołał komandor po raz drugi.
Nikt mu nie odpowiedział. Z korytarza lekarz widział tylko kilka stóp kwadratowych podłogi w kotłowni i trochę rozsypanego węgla. W powietrzu unosił się zapach przypominający aromat pieczonej wołowiny. Ślina sama napłynęła do ust lekarza, choć jednocześnie czuł, jak narasta w nim ogromne przerażenie.
– Zostańcie tutaj – rzucił Ftizjames do Des Voeux i Goodsira. Starszy mat rozglądał się na boki, zataczając lampą szerokie kręgi i próbując przebić wzrokiem ciemności zalegające w głębi korytarza. W drugiej ręce trzymał skierowany ostrzem ku górze nóż. Goodsir mógł jedynie stać w bezruchu i zaciskać dłonie w pięści. Niemal już zapomniany zapach pieczonego mięsa przyprawiał go o ślinotok i skurcze żołądka.
Fitzjames wszedł do wnętrza kotłowni i zniknął im z oczu.
Przez wieczność trwającą pięć, dziesięć sekund z kotłowni nie dochodził żaden dźwięk. Potem rozbrzmiał spokojny, cichy głos komandora:
– Panie Goodsir, proszę tu wejść.
W kotłowni leżały dwa martwe ciała. Jedno z nich należało do mechanika Johna Gregory’ego, który został wypatroszony. Jego zwłoki leżały w rogu pomieszczenia, pod grodzią, lecz szare pasma wnętrzności rozrzucone zostały po całej kotłowni niczym serpentyny. Goodsir musiał uważnie patrzeć pod nogi. Drugie ciało, należące do krępego mężczyzny w niebieskim swetrze, leżało na brzuchu z rękami ułożonymi wzdłuż tułowia i zwróconymi wnętrzem dłoni ku górze. Głowa i ramiona trupa tkwiły w palenisku.
– Niech mi pan pomoże wyciągnąć go stamtąd – powiedział Fitzjames.
Lekarz złapał za lewą nogę mężczyzny i jego tlący się sweter, komandor pochwycił drugą nogę i ramię, po czym obaj wyciągnęli go z płomieni. Otwarte usta trupa zawadziły na moment o dolną krawędź paleniska, potem jednak zsunęły się z niej ze zgrzytem.
Goodsir przewrócił ciało mężczyzny na plecy, podczas gdy Fitzjames zdjął kurtkę i ugasił nią płomienie trawiące twarz i włosy.
Harry Goodsir czuł się tak, jakby patrzył na to wszystko z ogromnego dystansu. Starając się korzystać tylko z tej części umysłu, która oceniała sytuację z pozycji wolnego od emocji zawodowca, zauważył, że niewielki ogień płonący w palenisku stopił oczy zmarłego, spalił jego nos i uszy i zamienił twarz w różową pulpę przypominającą powierzchnię świeżo upieczonej tarty malinowej.
– Rozpoznaje go pan, panie Goodsir? – spytał Fitzjames. – Nie.
– To Tommy Plater – dobiegł ich od drzwi drżący głos Des Voeux. – Poznaję go po swetrze i po tym kolczyku, który wtopił mu się w policzek.
– Do diabła, Des Voeux – warknął Fitzjames. – Proszę wrócić na swój posterunek na korytarzu.
– Tak jest, komandorze – odrzekł Des Voeux i wyszedł. Po chwili z korytarza dobiegły odgłosy wymiotowania.
– Będę musiał pana poprosić… – zaczął komandor, zwracając się do Goodsira.
Nagle od strony dziobu dobiegł ich trzask, a potem huk tak głośny, że lekarz był pewien, iż statek złamał się na pół.
Fitzjames natychmiast pochwycił lampkę i wybiegł na korytarz, zostawiając w kotłowni tlącą się kurtkę. Goodsir i Des Voeux pobiegli za nim, mijając po drodze rozrzucone beczki i rozbite skrzynki wciśnięte między pojemniki z resztkami zapasów wody pitnej i worki z węglem.
Kiedy przebiegali obok wejścia do schowka na węgiel, Goodsir spojrzał w prawo i zobaczył nagie ramię wystające zza futryny drzwi. Przystanął na moment i pochylił się, by zobaczyć, kto tam leżał, komandor i starszy mat pobiegli już jednak dalej, zabierając ze sobą lampy. Goodsir został sam w ciemnościach, w towarzystwie kolejnego trupa. Wyprostował się i ruszył za swymi towarzyszami.
Kolejne trzaski. Krzyki z pokładu nad ich głowami. Strzał z pistoletu albo muszkietu. Krzyki. Przerażone głosy kilku ludzi.
Goodsir, który został w tyle i biegł na oślep, kierując się ku światłom lamp, wypadł z wąskiego korytarza na otwartą, mroczną przestrzeń i uderzył z rozpędu w gruby dębowy słup. Upadł na plecy, prosto w osiem cali lodu i zimnej wody. Nie mógł skupić wzroku – lampy nad jego głową zamieniły się w niewyraźne, rozkołysane plamy żółci – a cały świat śmierdział i smakował ściekami, pyłem węglowym i krwią.
– Nie ma schodków! – krzyknął Des Voeux.
Goodsir usiadł prosto i potrząsnął głową, odzyskując w pełni świadomość. Schodki dziobowe, zbudowane z grubych dębowych bali i desek, na które mogło wspiąć się jednocześnie kilku ludzi niosących ze sobą stufuntowe worki z węglem, zostały roztrzaskane na kawałki. Z otwartego włazu zwisały tylko fragmenty wyłamanych desek… – Podsadźcie mnie – rozkazał Fitzjames, który zatknął pistolet za pas, odstawił latarnię i pochwyciwszy się rękami krawędzi włazu, próbował się podciągnąć. Des Voeux pochylił się, by mu pomóc.
Nagle z otwartego włazu buchnęły płomienie.
Fitzjames zaklął i upadł plecami w lodowatą wodę, zaledwie kilka stóp od Goodsira. Wyglądało na to, że płonie cała dziobowa część najniższego pokładu.
Pożar, pomyślał Goodsir. Jego nozdrza wypełnił gryzący dym. Nie mamy dokąd uciec. Na zewnątrz szalała śnieżyca, temperatura sięgała minus stu stopni. Gdyby okręt się teraz spalił, wszyscy by zginęli.
– Główne schody – rzucił krótko Fitzjames, zerwał się na równe nogi, podniósł lampę i ruszył biegiem w stronę rufy. Des Voeux biegł tuż za nim.
Goodsir podparł się rękami, stanął, znów upadł, przeszedł kilka kroków na czworakach, wreszcie zdołał się wyprostować i pobiegł za oddalającymi się lampami.
Coś na najniższym pokładzie ryknęło. Potem rozległ się huk wystrzałów z muszkietów i strzelb.
Goodsir chciał zatrzymać się przy magazynie węgla i sprawdzić, czy mężczyzna, do którego należało nagie ramię, jeszcze żyje – i czy w ogóle to ramię jest połączone z jakimś ciałem – kiedy jednak tam dotarł, było już zbyt ciemno. Lekarz biegł więc dalej, obijając się o grodzie i zbiorniki z wodą.
Lampy przemieszczały się już w górę schodów prowadzących z najniższego pokładu. Z otwartego włazu buchały kłęby dymu.
Goodsir wspiął się pospiesznie na schody, dostał w twarz butem komandora lub pierwszego oficera i stanął na pokładzie.
Nie mógł oddychać. Nic nie widział. W pobliżu kołysały się jakieś lampy, w powietrzu unosił się jednak gęsty dym.
Goodsir miał ochotę odnaleźć jak najszybciej schody prowadzące na dolny pokład i wspiąć się tam, a potem jeszcze wyżej, na zewnątrz, gdzie mógłby odetchnąć czystym powietrzem, jednak po jego prawej stronie – od strony dziobu – krzyczeli jacyś ludzie, opadł więc na kolana i ręce. Tutaj powietrze nadawało się chociaż do oddychania. Ledwie. Z przodu widać było pomarańczowy blask, o wiele za jasny, by mogła to być lampa.
Goodsir przeszedł do przodu na czworakach, odszukał zejściówkę przy lewej burcie, obok magazynu sucharów, i ruszył dalej. Nieco dalej kilku marynarzy próbowało ugasić ogień kocami. Płomienie obejmowały także i te koce.
– Ściągnijcie tu ludzi z wiadrami! – krzyknął Fitzjames gdzieś z kłębów dymu na przodzie. – Niech przyniosą tu wodę!
– Nie ma wody, komandorze! – wrzasnął ktoś z tyłu.
– Weźcie wiadra ze szczynami. – Zdecydowany głos komandora wcinał się jak nóż w dym i krzyki innych ludzi.
– Zamarzły! – odpowiedział mu ten sam głos, należący do dowódcy głównego masztu, Johna Sullivana.
– Weźcie je tak czy inaczej! – krzyczał Fitzjames. -i śnieg. Sullivan, Sinclair, Reddington, Seeley, Pocock, Greater – zbierzcie ludzi i ustawcie ich w szeregu od głównego pokładu aż dotąd, tak żeby mogli podawać sobie wiadra. Nabierajcie tyle śniegu, ile tylko się da. Rzucajcie go na ogień. – Fitzjames przerwał i zakasłał gwałtownie.
Goodsir wstał. Dym wirował wokół niego, jakby ktoś nagle otworzył okno albo drzwi. W jednej chwili widział wyraźnie płonące ściany magazynku bosmana i cieśli, oddalone co najmniej o piętnaście stóp, a w następnej nie sięgał wzrokiem dalej niż na dwie stopy. Wszyscy kasłali głośno, a Goodsir, chcąc nie chcąc, przyłączył się do nich.
Ludzie spieszący do schodów obijali się o niego i odpychali na bok, lekarz przywarł więc całym ciałem do grodzi, zastanawiając się, czy nie powinien wyjść na dolny pokład. Tutaj nie było z niego żadnego pożytku.
Przypomniał sobie nagie ramię wystające z wejścia do magazynu na węgiel. Na myśl o tym, że miałby tam zejść ponownie, zrobiło mu się niedobrze.
Ale potwór jest na tym pokładzie.
Jakby na potwierdzenie tej myśli cztery lub pięć muszkietów wypaliło jednocześnie nie dalej niż dziesięć stóp od Goodsira. Huk był ogłuszający. Goodsir zakrył uszy dłońmi i opadł na kolana, przypominając sobie, jak mówił członkom załogi Terroru, że chorzy na szkorbut mogą umrzeć od takiego właśnie huku. Wiedział, że sam ma już pierwsze objawy szkorbutu.
– Przestańcie strzelać! – krzyknął Fitzjames. – Natychmiast! Tam są ludzie.
– Ale komandorze… – zaczął protestować kapral Alexander Pearson, najwyższy rangą spośród czterech pozostałych przy życiu żołnierzy na pokładzie Erebusa.
– Wstrzymać ogień, powiedziałem!
Goodsir widział ciemne sylwetki porucznika Le Vesconte i żołnierzy na tle płomieni. Le Vesconte stał, podczas gdy żołnierze klęczeli na jednym kolanie i przeładowywali muszkiety, jakby brali udział w jakiejś bitwie. Lekarz zauważył również, że ściany i belki oraz leżące luzem skrzynki i pudła w dziobowej części okrętu ogarnięte były ogniem. Marynarze próbowali zdusić płomienie kocami i płachtami płótna żaglowego. Wszędzie fruwały iskry.
Z płomieni wytoczył się jakiś człowiek, zmierzający chwiejnym krokiem ku żołnierzom i marynarzom.
– Nie strzelać! – krzyknął Fitzjames.
– Nie strzelać! – powtórzył Le Vesconte. Poparzony marynarz wpadł prosto w ręce Fitzjamesa.
– Panie Goodsir! – krzyknął komandor. John Downing, sternik, przestał uderzać kocem w ogień ogarniający ściany korytarza, doskoczył do rannego i zdusił płomienie strzelające z jego ubrania.
Goodsir podbiegł do przodu i przejął od Fitzjamesa słaniającego się na nogach marynarza. Mężczyzna nie miał już praktycznie prawej części twarzy, która nie została jednak spalona, lecz zdarta – z okrwawionej kości zwieszało się oko i luźny płat skóry – a po prawej stronie jego tułowia ciągnęły się głębokie krwawe znaki, przecinające osiem warstw ubrań i ciało. Kamizelka przesiąkła krwią. Mężczyźnie brakowało prawej ręki.
Goodsir uświadomił sobie, że trzyma Henry’ego Fostera Collinsa, drugiego nawigatora, którego Fitzjames wysłał na dziób wraz z Brownem i Dunnem, by pilnowali przedniego włazu.
– Ktoś musi pomóc mi go przenieść – wystękał Goodsir. Collins był dużym i ciężkim mężczyzną, a lekarz tracił już siły. Trzymał go jeszcze w pionie tylko dlatego, że stał oparty plecami o grodź magazynu sucharów.
– Downing! – zawołał Fitzjames w stronę wysokiej sylwetki sternika, który ponownie zajął się gaszeniem ognia za pomocą swego płonącego koca.
Downing odrzucił koc na bok i podbiegł do nich. Nie zadając zbędnych pytań, założył sobie lewą rękę Collinsa na ramię i powiedział:
– Proszę prowadzić, panie Goodsir.
Goodsir ruszył w górę schodów, ale na drodze stanęło mu kilku ludzi z wiadrami, którzy próbowali właśnie przedostać się na dół.
– Z drogi! – ryknął Goodsir. – Niesiemy rannych.
Buty i kolana cofnęły się.
Goodsir dotarł wreszcie na dolny pokład. Marynarze stojący przy włazie wpatrywali się weń ze zdumieniem. Lekarz dopiero teraz uświadomił sobie, że sam wygląda zapewne na ciężko rannego – jego dłonie, twarz i ubranie poplamione były krwią wypływającą z rozbitej głowy, wiedział też, że jest cały osmolony.
– Na rufę, do izby chorych – rzucił do Downinga, kiedy ten stanął obok niego. Sternik musiał obrócić się bokiem, by przenieść Collinsa przez wąską zejściówkę. Tymczasem kilkudziesięciu marynarzy podawało sobie z góry wiadra ze śniegiem, który wyrzucali na parujące, syczące deski pokładu wokół pieca na dolnym pokładzie i przedniego włazu. Goodsir wiedział, że jeśli ten pokład się zapali, statek będzie zgubiony.
Z izby chorych wyszedł blady i przerażony Henry Lloyd.
– Moje narzędzia gotowe? – spytał krótko Goodsir.
– Tak jest.
– Piła do kości?
– Tak.
– Dobrze.
Downing ułożył nieprzytomnego Collinsa na stole operacyjnym pośrodku izby chorych.
– Dziękuję panu, panie Downing. – Goodsir skinął głową. – Czy zechciałby pan sprowadzić tu jeszcze dwóch marynarzy, którzy pomogliby innych chorym przenieść się do jakichś innych łóżek? Mogą być też hamaki.
– Tak jest, doktorze.
– Lloyd, idź do pana Walla i powiedz mu, że potrzebujemy ciepłej wody, ile tylko mogą nam dać. Ale najpierw zapal jeszcze te lampy. A potem wracaj tutaj, będę cię potrzebował.
Przez następną godzinę doktor Harry D.S. Goodsir był tak zajęty, że nie zauważyłby nawet, gdyby izba chorych stanęła w ogniu, co najwyżej ucieszyłby się z mocniejszego światła.
Ściągnął ubrania z górnej części tułowia Collinsa – otwarte rany parowały w lodowatym powietrzu – wylał na nie garnek ciepłej wody, nie tyle nawet, by je oczyścić, ile by choć na chwilę zmyć krew i przekonać się, jakie są głębokie, a uznawszy, że rozcięcia nie zagrażają jego życiu, zajął się ramieniem, szyją i twarzą drugiego nawigatora.
Ramię urwane było zadziwiająco równo, zupełnie jakby ktoś uciął je jakąś wielką gilotyną. Goodsir, przyzwyczajony do wypadków w fabrykach i na statkach, które rozrywały ludzkie ciało na strzępy, przyglądał się ranie ze zdumieniem, by nie rzec – podziwem.
Collins omal nie wykrwawił się na śmierć, lecz płomienie, przed którymi uciekał, częściowo przyżegły otwartą ranę i uratowały mu życie. Na razie.
Ręka urwana została tuż przy samym ramieniu, Goodsir nie musiał więc obcinać żadnych kości. Z pomocą Lloyda, który trzymał lampę w drżącej dłoni i od czasu do czasu przystawiał palec we wskazanym przed Goodsira miejscu, skąd zwykle tryskała krw – lekarz sprawnie zamknął wszystkie żyły i tętnice. Zawsze był dobry w tego rodzaju zabiegach – jego dłonie i palce pracowały niemal same, bez udziału umysłu.
Goodsir stwierdził też ze zdumieniem, że w otwartej ranie nie ma żadnych kawałków tkaniny ani innych obcych ciał. To znacznie zmniejszało ryzyko zakażenia, choć sprawa nie była jeszcze przesądzona. Lekarz oczyścił ranę w miarę możliwości, wykorzystując do tego drugi garnek ciepłej wody. Potem odciął wszelkie luźne kawałki skóry i mięśni. Na szczęście niektóre kawałki skóry były tak długie, że mógł przyłożyć je do rany i przyszyć.
Collins jęknął i poruszył się na stole.
Goodsir pracował jak najszybciej, by skończyć to, co najgorsze, nim pacjent odzyska przytomność.
Prawa część twarzy Collinsa leżała na jego ramieniu jak obluzowana maska karnawałowa. Przypomniało to Goodsirowi liczne sekcje zwłok, które wykonywał jako student i lekarz, kiedy to odcinał twarz zmarłego i zwijał ją na czaszce niczym wilgotną ścierkę.
Kazał Lloydowi podciągnąć luźny płat skóry jak najwyżej i najmocniej – jego pomocnik odwrócił się i zwymiotował na pokład, potem jednak szybko wykonał polecenie lekarza, wytarłszy wpierw lepkie palce w kamizelkę – a sam szybko przyszył ją do grubej warstwy skóry i mięśni uciętej tuż pod linią włosów.
Nie mógł uratować oka drugiego nawigatora. Próbował wcisnąć gałkę na miejsce, ale kość pod oczodołem Collinsa została zmiażdżona. Goodsir oczyścił oczodół z odłamków kości, ale przekonał się szybko, że i sama gałka jest zbyt mocno uszkodzona, by mogła jeszcze pełnić swą funkcję.
Wziął nożyczki z drżącej ręki Lloyda i uciął nerw wzrokowy, po czym wrzucił oko do wiaderka wypełnionego już okrwawionymi szmatami i strzępami ciała Collinsa.
– Przysuń bliżej tę lampę – rozkazał Goodsir. – I przestań się trząść.
Lekarz przyjrzał się uważnie uszkodzonemu oczodołowi i zauważył, że ocalała jeszcze spora część powieki. Naciągnął ją mocno w dół i przyszył do skóry pod okiem. Tym razem użył drobniejszego ściegu, świadom, że te szwy będą służyły Collinsowi przez lata.
Jeśli przeżyje.
Opatrzywszy twarz drugiego nawigatora na tyle, na ile mógł, Goodsir zajął się oparzeniami i ranami pozostawionymi przez pazury potwora. Oparzenia były powierzchowne. Rany po pazurach, choć zasadniczo niegroźne, były na tyle głębokie, że tu i ówdzie Goodsir widział biel odsłoniętych żeber.
Przykazawszy Lloydowi nasmarować wolną ręką oparzenia, Goodsir oczyścił i zsunął rozcięte mięśnie, a potem zszył poszarpaną skórę, gdzie tylko dało się to zrobić. Krew nadal sączyła się z ramienia i szyi Collinsa, jednak już znacznie wolniej. Goodsir wiedział, że jeśli płomienie przyżegły ciało i żyły nawigatora w wystarczającym stopniu, zostało w nim jeszcze dość krwi, by przeżył.
Do izby chorych wnoszono tymczasem nowych pacjentów, wszyscy doznali jednak wyłącznie poparzeń – niektórzy ciężkich, ale nie zagrażających ich życiu. Opatrzywszy najgroźniejsze rany Collinsa, Goodsir zajął się pomniejszymi obrażeniami, przykazawszy wcześniej Lloydowi, by pomógł pacjentom przy smarowaniu i bandażowaniu poparzeń.
Właśnie podawał Collinsowi opium, by wracający do świadomości, krzyczący z bólu marynarz mógł zasnąć, kiedy przy stole operacyjnym stanął komandor Fitzjames.
Komandor był cały osmolony i okrwawiony, podobnie jak lekarz.
– Będzie żył? – spytał Fitzjames.
Goodsir odłożył skalpel i rozłożył szeroko ręce, jakby chciał powiedzieć: Bóg jeden wie. Fitzjames skinął głową.
– Ugasiliśmy ogień – powiedział. – Pomyślałem, że to pana zainteresuje.
Tym razem to Goodsir skinął głową. Przez ostatnią godzinę w ogóle nie myślał o pożarze.
– Lloyd, panie Downing – powiedział. – Zechcielibyście przenieść pana Collinsa na koję przy przedniej grodzi? Tam jest najcieplej.
– Straciliśmy cały magazyn cieśli na najniższym pokładzie – kontynuował Fitzjames – i znaczną część zapasów schowanych w skrzynkach przy przednim włazie, a także sporą część zapasów z magazynu sucharów. Przepadła co najmniej jedna trzecia jedzenia w puszkach i beczkach. Na pewno są też spore straty na pokładzie ładowni, ale jeszcze tam nie byliśmy.
– Jak doszło do pożaru? – spytał lekarz.
– Collins albo któryś z jego ludzi rzucił lampą w potwora, kiedy ten wyszedł przez przedni właz – odparł komandor.
– A co stało się z… potworem? – spytał Goodsir. Nagle ogarnęło go takie zmęczenie, że musiał przytrzymać się krawędzi okrwawionego stołu, by nie upaść.
– Wyszedł zapewne tą samą drogą, którą wszedł – odrzekł Fitzjames. – Przez przedni właz i gdzieś na pokładzie ładowni. Chyba że wciąż czeka tam na dole. Postawiłem uzbrojonych ludzi przy wszystkich włazach. Na najniższym pokładzie jest tyle dymu, że będziemy musieli zmieniać wartę co pół godziny. Collins widział to stworzenie najlepiej. Dlatego tu przyszedłem… żeby sprawdzić, czy można z nim rozmawiać. Inni widzieli tylko jakiś kształt za ścianą ognia – oczy, zęby, pazury, masę futra. Porucznik Le Vesconte kazał żołnierzom strzelać do niego, ale nikt nie wie, czy został trafiony. Wokół spalonego magazynku cieśli jest pełno krwi, ale nie wiemy, czyja to krew. Mogę porozmawiać z Collinsem? Goodsir pokręcił głową.
– Właśnie podałem mu środek znieczulający. Będzie spał przez kilka godzin. Nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek się obudzi. Szanse są niewielkie.
Fitzjames ponownie skinął głową. Wyglądał na równie zmęczonego jak lekarz.
– A co z Dunnem i Brownem? – spytał Goodsir. – Poszli na dziób z Collinsem. Znaleźliście ich?
– Tak. – Fitzjames westchnął. – Są cali i zdrowi. Uciekli na prawą stronę magazynu sucharów, kiedy potwór rzucił się na biednego Collinsa. – Kapitan wziął głęboki oddech. – Dym powoli ustępuje, będę więc musiał zejść z kilkoma ludźmi do ładowni, żeby zabrać stamtąd ciała mechanika Gregory’ego i palacza Tommy’ego Platera.
– O Boże… – Goodsir się zachłysnął. Powiedział Fitzjamesowi o nagim ramieniu wystającym zza drzwi magazynu na węgiel.
– Nie widziałem – odparł komandor. – Tak się spieszyłem do przedniego włazu, że nie patrzyłem na dół ani na boki, tylko przed siebie.
– A ja powinienem był patrzeć przed siebie – rzekł z żalem lekarz.
– Uderzyłem w jakiś słup. Fitzjames uśmiechnął się.
– Właśnie widzę. Lekarzu, ulecz się sam. Ma pan głęboką ranę na czole, od włosów aż po brew, i siny obrzęk wielki jak pięść Magnusa Mansona.
– Naprawdę? – zdziwił się Goodsir. Ostrożnie dotknął czoła. Na jego okrwawionych palcach pojawiły się krople świeżej krwi, choć czuł też, że stłuczenie okryte jest wielkim strupem. – Zaszyję to później przed lustrem albo każę to zrobić Lloydowi – powiedział ze znużeniem.
– Mogę już iść, komandorze.
– Dokąd, panie Goodsir?
– Do ładowni – odrzekł lekarz, choć na samą myśl o tej wyprawie zbierało mu się na wymioty. – Żeby sprawdzić, kto leży w magazynie na węgiel. Może jeszcze żyje.
Fitzjames spojrzał mu prosto w oczy.
– Wciąż nie zgłosił się nasz cieśla, pan Weekes, i jego pomocnik, Watson, doktorze. Pracowali w magazynie na węgiel przy prawej burcie, łatali dziurę w poszyciu. Z pewnością już nie żyją.
Goodsir milczał przez moment. Jego uwagi nie uszedł fakt, że Fitzjames powiedział doń „doktorze”. Franklin i jego komandor prawie nigdy nie zwracali się w ten sposób do lekarzy, nawet do Stanleya i Peddiego, głównych lekarzy okrętowych. Zarówno oni, jak i Goodsir zawsze byli tylko zwykłymi „panami” dla sir Johna i arystokratycznego Fitzjamesa.
Jednak nie tym razem.
– Musimy zejść na dół i sprawdzić – powiedział wreszcie Goodsir. – Ja muszę tam zejść i sprawdzić. Być może któryś z nich jeszcze żyje.
– Równie dobrze może tam na nas czekać potwór z lodu – odrzekł cicho Fitzjames. – Nikt nie widział, by opuścił statek.
Goodsir skinął ze znużeniem głową i podniósł torbę z narzędziami.
– Czy mógłbym zabrać ze sobą pana Downinga? – spytał. – Ktoś będzie mi musiał potrzymać lampę.
– Ja z panem pójdę, doktorze Goodsir – odparł komandor Fitzjames, podnosząc lampę, którą przedtem niósł Downing. – Proszę prowadzić.