70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 11 stycznia 1848.
To się nigdy nie skończy.
Ból się nigdy nie skończy. Wymioty nigdy się nie skończą. Nie skończą się dreszcze. Nie ustanie strach.
Crozier wije się z bólu na swojej koi i chce umrzeć.
Podczas krótkich przebłysków świadomości żałuje najrozsądniejszej rzeczy, jaką zrobił przed powrotem do swoich demonów; oddał swój pistolet porucznikowi Little’owi i przykazał, by nie oddawał mu go pod żadnym pozorem, aż on, komandor Crozier, wyjdzie w pełnym umundurowaniu na pokład i grzecznie o niego poprosi.
Crozier oddałby teraz wszystko za tę naładowaną broń. Ten poziom bólu po prostu jest nie do zniesienia. Te myśli są nie do zniesienia.
Jego babka ze strony nieodżałowanego zmarłego ojca, Memo Moira, była wyrzutkiem, zapomnianym i niewymienianym członkiem rodziny Crozierów. Jako osiemdziesięciolatka, kiedy Crozier nie był jeszcze nastolatkiem, Memo mieszkała dwie wsie dalej – dla małego chłopca była to odległość ogromna, niewyobrażalna, nie do pokonania – a rodzina jego matki nigdy nie zapraszała jej na rodzinne uroczystości ani nawet nie wspominała ojej istnieniu.
Była papistką. Była wiedźmą.
Crozier zaczął wymykać się do jej wioski, kiedy miał dziesięć lat. Po roku chodził już ze staruszką do tego dziwnego papistycznego kościoła. Jego matka i ciotka umarłyby, gdyby się o tym dowiedziały. Jedyna właściwa, prezbiteriańska część jego rodziny wyrzekłaby się go, wygnała i darzyła taką pogardą, jaką Admiralicja i Rada Arktyczna darzyły go przez wszystkie te lata tylko dlatego, że był Irlandczykiem. I plebejuszem.
Memo Moira uważała go za kogoś wyjątkowego. Powiedziała mu, że ma dar jasnowidzenia.
Ta myśl wcale nie przeraziła młodego Francisa Rawdona Moiry Croziera. Uwielbiał ciemność i misterium katolickiej mszy – księdza kroczącego dumnie niczym czarnowron i wymawiającego magiczne formuły w martwym języku, magię eucharystii przywracającej zmarłych do życia, by wierni mogli spożyć swego Pana i stać się Nim, zapach kadzidła i mistyczne śpiewy. Kiedyś, gdy miał dwanaście lat, na krótko przedtem, nim uciekł na morze, powiedział Memo, że chciałby zostać księdzem. Staruszka roześmiała się tym swoim dzikim, chrapliwym śmiechem i powiedziała mu, żeby wybił sobie tę bzdurę z głowy.
– Księża są równie pospolici i bezużyteczni jak irlandzcy pijacy. Lepiej wykorzystaj swój dar, Francisie – mówiła. – Wykorzystaj moc jasnowidzenia, która jest w naszej rodzinie od wielu pokoleń. Ona pomoże ci dotrzeć do takich miejsc i zobaczyć takie rzeczy, jakich nie widział jeszcze żaden człowiek na tej smutnej ziemi.
Młody Francis nie wierzył w dar jasnowidzenia. Mniej więcej w tym samym czasie zrozumiał też, że nie wierzy również w Boga. Został marynarzem. Wierzył we wszystko, czego się nauczył i co widział na morzu, a niektóre z tych lekcji i widoków były naprawdę niezwykłe.
Crozier unosi się na grzbietach bólu, wieńczących fale nudności. Budzi się tylko po to, by zwymiotować do wiadra, które jego steward, Jopson, wymienia co godzinę. Ból przenika do samego środka jego jestestwa, gdzie, jak sądzi, mieszkała jego dusza, dopóki nie odpłynęła stamtąd niesiona morzem whisky, którą wlewał w siebie przez dziesięciolecia. Przez wszystkie te dni i noce zimnego potu na zamarzniętych prześcieradłach wie, że oddałby swój stopień, swoje honory, swoją matkę, swoje siostry, nazwisko swego ojca i pamięć o samej Memo Moirze za jedną szklaneczkę whisky.
Okręt jęczy, gdy nieustępliwy lód ściska go i kruszy. Crozier jęczy, kiedy nieustępliwe demony gnębią go i rozbijają na drobne kawałki za pomocą dreszczy, gorączki, mdłości i żalu. Trzyma w ustach sześciocalowy kawałek starego paska i by nie jęczeć głośno, zaciska na nim zęby. Jęczy i tak.
Wyobraża sobie to wszystko. Widzi to wszystko.
Lady Jane Franklin w swoim żywiole. Teraz, gdy od ponad dwóch lat jej mąż nie daje znaku życia, jest wreszcie w swoim żywiole. Niezłomna lady Franklin. Wdowa lady Franklin, Która Nie Godzi się na Bycie Wdową. Lady Franklin, patronka i święta Arktyki, która zabiła jej męża… Lady Franklin, która nigdy nie pogodzi się z tym faktem.
Crozier widzi ją tak wyraźnie, jakby rzeczywiście miał dar jasnowidzenia. Lady Franklin nigdy nie wyglądała piękniej niż teraz, gdy jest zdeterminowana, gdy nie godzi się na żałobę, gdy wierzy do końca, że jej mąż żyje i że trzeba odszukać i uratować jego wyprawę.
Minęło ponad dwa i pół roku. Królewska Marynarka Wojenna wie, że sir John zaopatrzył Erebusa i Terror w zapasy na wiele lat, ale spodziewano się, że wypłynie za Alaskę latem 1846 roku, a już z pewnością nie później niż w sierpniu 1847.
Lady Jane na pewno nakłania senną marynarkę i parlament do czynu. Crozier widzi, jak pisze listy do Admiralicji, do Rady Arktycznej, do przyjaciół i byłych zalotników w parlamencie, listy do królowej i oczywiście do swego zmarłego męża, pisze je codziennie, swym idealnym, rzeczowym charakterem pisma, zapewnia swego zmarłego męża, że wie, iż jej ukochany żyje, że nie może się już doczekać ponownego z nim spotkania. Crozier widzi, jak lady Jane opowiada o tym całemu światu. Będzie mu wysyłać całe sterty i pliki listów, oddając je na pokład statków ratunkowych… statków marynarki wojennej, oczywiście, ale zapewne także statków prywatnych, wynajętych za pieniądze samej lady Jane lub jej zatroskanych i bogatych przyjaciół.
Crozier, opuściwszy na moment świat wizji, próbuje usiąść prosto na swojej koi i uśmiechnąć się. Nieustannie wstrząsają nim dreszcze. Wymiotuje do wypełnionego już niemal po brzegi wiadra. Opada z powrotem na przepoconą, śmierdzącą żółcią poduszkę i zamyka oczy, by ponownie oddać się wizjom.
Kogo wyślą na ratunek Erebusowi i Terrorowi? Kogo już wysłali?
Crozier wie, że sir John Ross będzie się rwał do poprowadzenia ekspedycji ratunkowej, widzi jednak, że lady Jane Franklin odrzuci jego pomoc – uważa go za prostaka – i wybierze jego bratanka, Jamesa Clarka Rossa, z którym Crozier podróżował po morzach wokół Antarktydy.
Młodszy Ross obiecał swojej młodej żonie, że nigdy już nie wyruszy na wyprawę badawczą, Crozier widzi jednak, że nie mógł odmówić prośbie lady Franklin. Ross wyruszy dwoma statkami. Crozier widzi, jak wypływają najbliższego lata, 1848 roku, widzi dwa statki płynące na północ od Wyspy Baffina, na zachód przez Cieśninę Lancastera, gdzie trzy lata wcześniej płynęły także Erebus i Terror – widzi niemal nazwy na dziobach okrętów Rossa – ale sir James napotka twardy jak skała lód okrywający morze za Cieśniną Księcia Regenta, a może za wyspą Devon, ten sam lód, który więzi teraz statki Croziera. Następnego lata lód nadal będzie blokował cieśniny i przesmyki, przez które prowadzili ich na południe lodomistrzowie Reid i Blanky. Sir James Clark Ross nigdy nie zbliży się do nich na odległość mniejszą niż trzysta mil.
Crozier widzi, jak zawracają do Anglii zimną, wczesną jesienią 1848 roku.
Szlocha i jęczy, zaciska mocniej zęby na pasku skóry. Mróz przenika jego kości. Ogień pali jego ciało. Po jego skórze chodzą miliony mrówek.
Wizje pokazują mu, że tego samego roku pańskiego 1848 na ratunek ruszą inne statki, inne ekspedycje, wypłyną z portów mniej więcej w tym samym czasie co okręty Rossa, może nawet wcześniej. Crozier wie, że królewska marynarka wojenna działa powoli, że to morski leniwiec, ale kiedy już zmusi się do działania, zwykle przesadza. Zupełny brak umiaru po przedłużającej się w nieskończoność bierności, tak właśnie działała marynarka wojenna, w której komandor służył już od czterdziestu lat.
W swym obolałym umyśle Crozier widzi co najmniej jeszcze jedną ekspedycję marynarki wojennej wypływającą na ratunek okrętom Franklina tego samego lata, a potem także trzecią, która ma opłynąć przylądek Horn i spotkać się z pozostałymi ekspedycjami w pobliżu Cieśniny Beringa, przeprowadziwszy poszukiwania w zachodniej części Arktyki, do której Erebus i Terror nie zbliżyły się nawet na tysiąc mil. Takie same, spóźnione i ociężałe działania podjęte będą także w 1849 roku i później.
A zaczyna się dopiero drugi tydzień 1848 roku. Crozier wątpi, czy jego ludzie dożyją następnego lata.
Czy na ratunek ruszy także wyprawa lądowa, która powędruje wzdłuż rzeki Mackenzie do arktycznego wybrzeża, a potem na wschód do Ziemi Wollaston i Ziemi Wiktorii, by szukać ich okrętów gdzieś wzdłuż legendarnego Przejścia Północno-Zachodniego? Crozier jest pewien, że taka próba zostanie podjęta. Szanse, że wyprawa lądowa znajdzie statki uwięzione w lodzie dwadzieścia pięć mil na północny zachód od Ziemi Króla Williama, są zerowe. Uczestnicy takiej wyprawy nie wiedzieliby nawet, że Ziemia Króla Williama jest wyspą.
Czy pierwszy lord Admiralicji ogłosi w Izbie Gmin, że wyznacza nagrodę za uratowanie sir Johna i jego ludzi? Crozier sądzi, że tak właśnie będzie. Ale ile? Tysiąc funtów? Pięć tysięcy funtów? Dziesięć tysięcy? Crozier zaciska mocno powieki i widzi wyraźnie, jakby na dokumencie, który ktoś podsuwa mu pod oczy, sumę dwudziestu tysięcy funtów oferowaną temu, kto „może w znaczący sposób przyczynić się do uratowania sir Johna Franklina i jego eskadry”.
Crozier ponownie wybucha śmiechem, co prowokuje tylko kolejną porcję wymiotów. Drży z zimna i bólu. Zewsząd dochodzą go jęki statku ściskanego lodem. Komandor nie odróżnia już tych odgłosów od własnych jęków.
Wizje wracają. Widzi osiem statków – sześć brytyjskich, dwa amerykańskie – rozstawionych w kilkumilowych odstępach, na kotwicowiskach w pobliżu czegoś, co wygląda jak wyspa Devon, niedaleko Beechey, a może jak Wyspa Cornwallisa. Jest dzień, późne arktyczne lato, może koniec sierpnia, z pewnością zostało już niewiele czasu do nadejścia lodu, który może uwięzić ich wszystkich. Crozier ma wrażenie, że wizja ta urzeczywistni się za dwa lub trzy lata. Dlaczego osiem statków wysłanych na ratunek zgromadziłoby się na tak małej przestrzeni, zamiast prowadzić poszukiwania na obszarze tysięcy mil morskich, pozostaje dla Croziera niezrozumiałe. To po prostu objaw szaleństwa, pijackie zwidy.
Obraz przenosi się z miejsca na miejsce, najpierw Crozier widzi mały szkuner i stateczek wielkości jachtu, o wiele za mały na taką wyprawę, potem zaś stuczterdziestotonowe i osiemdziesięciojednotonowe statki amerykańskie, następnie zaś dziewięćdziesięciotonowy angielski statek pilotowy przystosowany naprędce do podróży w obszary arktyczne. Jest tam też kilka zwykłych okrętów brytyjskiej marynarki wojennej i krążowników. Obolałe oczy umysłu Croziera widzą nawet nazwy tych okrętów – Advance i Rescue to statki amerykańskie, Prince Albert, tak nazywa się statek pilotowy. Na czele brytyjskiej eskadry stoi Lady Franklin. Crozier widzi także dwa statki, które kojarzy ze starym Johnem Rossem – mały szkuner Felix i zupełnie nieprzystający do tego miejsca jacht Mary. Na samym końcu stoją dwa okręty brytyjskiej marynarki wojennej, Assistance! Intrepid.
Crozier patrzy teraz na wszystkie statki z góry, jakby zamienił się w mewę, i widzi, że wszystkie zgromadzone są na przestrzeni czterdziestu mil – cztery mniejsze brytyjskie jednostki przy wyspie Griffith nad Cieśniną Barrowa, cztery pozostałe w zatoce Assistance przy zachodnim krańcu Wyspy Cornwallisa, a dwa okręty amerykańskie nieco dalej na północ, tuż za wschodnim łukiem Wyspy Cornwallisa, po drugiej stronie Cieśniny Wellingtona, niemal dokładnie naprzeciwko zatoki przy wyspie Beechey, gdzie wyprawa sir Johna spędziła pierwszą zimę. Żaden ze statków nie zbliżył się nawet na dwieście pięćdziesiąt mil do miejsca, w którym tkwią teraz Erebus i Terror.
Minutę później wizja ukazuje Crozierowi sześć spośród tych statków zacumowanych w odległości ćwierć mili jeden od drugiego, tuż przy brzegu jakiejś małej wyspy.
Crozier widzi ludzi biegnących po zamarzniętym żwirze pod czarną ścianą urwiska. Są podekscytowani. Niemal słyszy ich głosy w mroźnym powietrzu.
To wyspa Beechey, teraz jest już tego pewien. Znaleźli drewniane płyty nagrobne i groby palacza Johna Torringtona, marynarza Johna Hartnella i szeregowca Williama Braine’a.
Crozier wie, że bez względu na to, w jak odległej przyszłości zostanie dokonane to odkrycie, nie przyniesie ono żadnego pożytku ani jemu, ani nikomu z załogi Terroru i Erebusa. Sir John opuścił wyspę Beechey w bezmyślnym pośpiechu, wyruszając w drogę pierwszego dnia, gdy tylko to było możliwe. Po dziewięciomiesięcznym pobycie na tej wyspie ekspedycja Franklina nie zostawiła nawet wiadomości na temat przewidywanego kierunku ich dalszej podróży.
Crozier rozumiał wówczas, że sir John nie uważał za konieczne informować Admiralicji o tym, że wypełnia jej rozkazy i płynie na południe. Sir John Franklin zawsze wypełniał rozkazy. Sir John zakładał, że Admiralicja uzna, iż tym razem postąpił podobnie. Jednak po dziewięciomiesięcznym pobycie na wyspie – i po zbudowaniu zwykłego kopca, a nawet kopca ustawionego z wypełnionych żwirem pustych puszek, co miało stanowić swego rodzaju żart – Franklin odpłynął, nie pozostawiwszy na niej żadnej wiadomości, co było sprzeczne z rozkazami, które otrzymał.
Admiralicja i Służba Badawcza wyposażyły ekspedycję Franklina w dwieście szczelnie zamykanych mosiężnych cylindrów, które miały znaczyć drogę, jaką posuwała się wyprawa, i informować ojej dalszych planach i posunięciach. Sir John zużył… jeden taki cylinder, zostawiając bezużyteczną wiadomość na Ziemi Króla Williama, dwadzieścia pięć mil na południowy wschód od ich aktualnej pozycji.
Na wyspie Beechey, nic.
Na wyspie Devon, którą minęli i zbadali, nic.
Na wyspie Griffith, gdzie szukali zatoki, nic.
Na Wyspie Cornwallisa, którą opłynęli, nic.
Na wyspie Somerset, na Wyspie Księcia Walii i na Wyspie Królowej Wiktorii, wzdłuż których płynęli latem 1846 roku, nic.
Crozier widzi teraz w swojej wizji, jak ratownicy na sześciu statkach – sami bliscy zamarznięcia i uwięzienia w lodzie – spoglądają na północ, na fragmenty otwartego morza sięgające w głąb Cieśniny Wellingtona, ku biegunowi północnemu. Na wyspie Beechey nie znaleźli żadnych wskazówek. Crozier widzi też z góry, że cieśnina Peel – którą Erebus i Terror popłynęły na południe półtora roku temu, podczas krótkiego arktycznego lata – jest w tej bliżej nieokreślonej przyszłości pokryta grubą warstwą lodu sięgającego po sam horyzont.
Nigdy nawet nie przyjdzie im do głowy, że Franklin mógłby popłynąć w tę stronę… że mógłby wykonać rozkazy. Ich uwaga – teraz i w najbliższych latach, bo Crozier widzi, że ich okręty stoją zamarznięte w Cieśninie Lancastera – skierowana będzie na północ. Rozkazy sir Johna Franklina mówiły też jasno, że jeśli nie będzie mógł płynąć na południe, powinien skręcić na północ i pożeglować w kierunku Otwartego Morza Polarnego – choć nikt tak naprawdę nie wiedział, czy takie morze w ogóle istnieje.
Crozier wie, że dowódcy i załogi tych statków doszli do wniosku, iż Franklin popłynął na północ – czyli w kierunku przeciwnym do tego, który wybrał w rzeczywistości.
Budzą go własne jęki. W kajucie jest jasno, jednak jego oczy nie mogą teraz znieść światła, próbuje więc zrozumieć, co się dzieje, tylko dzięki słuchowi i dotykowi. Dwaj ludzie – jego steward Jopson i lekarz Goodsir – ściągają z niego brudną i przepoconą koszulę nocną, obmywają go cudownie ciepłą wodą i ubierają w czystą koszulę i skarpety. Jeden z nich próbuje karmić go zupą. Crozier wymiotuje, ale zawartość wiadra jest zamarznięta na kamień – słyszy, jak mężczyźni wycierają podłogę. Wlewają weń trochę wody, wreszcie Crozier opada bezwładnie na zimne posłanie. Jeden z mężczyzn okrywa go ciepłym kocem – ciepłym, suchym, niezamarzniętym kocem – a Crozier ma ochotę płakać z wdzięczności. Chce także coś powiedzieć, ale wpada z powrotem w wir wizji i nie potrafi znaleźć ani wypowiedzieć odpowiednich słów, nim znów traci kontakt z rzeczywistością.
Widzi chłopca o czarnych oczach i zielonkawej skórze skulonego w pozycji embrionalnej pod ceglaną ścianą o kolorze uryny. Crozier wie, że ten chłopiec to epileptyk zamknięty w zakładzie dla obłąkanych. Chłopiec leży w bezruchu, mruga tylko raz za razem. Ten kształt to ja.
Gdy tylko ta myśl pojawia się w jego głowie, Crozier wie, że to nie jego lęk. To koszmar jakiegoś innego człowieka. Na moment znalazł się w umyśle kogoś innego.
Wchodzi w niego Sophia Cracroft. Crozier jęczy i zaciska mocniej zęby na pasku.
Widzi ją nagą, ocierającą się o niego w Stawie Dziobaka. Widzi ją na kamiennej ławce obok domu gubernatora, jej chłodny wzrok i lekceważącą minę. Widzi ją w niebieskiej jedwabnej sukience, gdy stoi i macha – nie do niego – w doku w Greenhithe, tego majowego dnia, kiedy Erebus i Terror wyruszyły w podróż. Wreszcie widzi ją taką, jakiej nie widział jej jeszcze nigdy – Sophię Cracroft z przyszłości, dumną i pogrążoną w żałobie, w głębi duszy szczęśliwą z powodu owej żałoby, odnowioną i odrodzoną jako pomocnik, towarzysz i sekretarz swej ciotki lady Jane Franklin. Podróżuje z nią wszędzie – prasa nazywa je dwiema niezłomnymi kobietami. Sophia, podobnie jak jej ciotka, jest poważna i pełna nadziei, wojownicza, kobieca i ekscentryczna, pochłonięta namawianiem świata do ratowania sir Johna. Nigdy nie wspomni o Francisie Crozierze, nawet w obecności ich wspólnych znajomych. Crozier widzi od razu, że Sophia doskonale czuje się w tej roli: odważna, władcza, przez całe dziesięciolecia umiejętnie odgrywa kokietkę, starannie jednak unikając prawdziwej miłości i zobowiązań. Nigdy nie wyjdzie za mąż. Będzie podróżować po świecie z lady Jane, która nigdy oficjalnie nie straci nadziei na odnalezienie sir Johna – nawet długo po tym, jak wszyscy już tę nadzieję porzucą – i która wciąż będzie cieszyć się wolnością, współczuciem, władzą i pozycją, jaką da jej ów stan niepełnego wdowieństwa.
Crozier próbuje wymiotować, lecz jego żołądek jest już pusty od wielu godzin, albo i dni. Może tylko zwinąć się w kłębek i próbować przetrzymać jakoś skurcze.
Jest w mrocznym pokoju, w ciasnym, wymyślnie umeblowanym i wyposażonym wiejskim domu w Hydesdale, w stanie Nowy Jork, jakieś dwadzieścia mil na zachód od Rochester. Crozier nigdy nie słyszał o Hydesdale ani o Rochester. Wie, że to wiosna tego roku, 1848, przyszłość odległa zaledwie o kilka tygodni. Przez szparę między zasuniętymi zasłonami widać błyskawice. Potężny grzmot trzęsie całym domem.
– Chodź, mamo! – woła jedna z dwóch dziewczynek siedzących przy stole. – Przekonasz się, że to bardzo pouczające.
– Przekonam się, że to przerażające – odpowiada ich mama, nijaka kobieta w średnim wieku, z włosami spiętymi w kok i wiecznie zmarszczonym czołem. – Nie wiem, dlaczego dałam się wam na to namówić.
Crozier nie może się nadziwić brzydocie amerykańskiej angielszczyzny, którą posługuje się farmerka. Większość Amerykanów, jakich poznał do tej pory, to żeglarze, komandorzy amerykańskiej marynarki wojennej lub wielorybnicy.
– Pospiesz się, mamo! – Dziewczynka zwracająca się tak władczym tonem do swej matki to piętnastoletnia Margaret Fox. Jest skromnie ubrana i atrakcyjna w kokieteryjny i niezbyt inteligentny sposób, typowy dla tych nielicznych Amerykanek, które miał kiedyś okazję poznać. Druga dziewczynka to jedenastoletnia siostra Margaret, Catherine. Młodsza dziewczynka, ledwie widoczna w słabym blasku świecy, bardziej przypomina swoją matkę; także ma ciemne brwi, włosy ściągnięte w kok i zmarszczone czoło.
W szparze między zasłonami znów rozpala się na moment błyskawica.
Matka i dwie córki ustawiają się wokół okrągłego dębowego stołu i chwytają za ręce. Crozier zauważa, że papierowa serweta na stole pożółkła ze starości. Wszystkie trzy kobiety mają zamknięte oczy. Grzmot trzęsie szybami w oknach.
– Jest tam kto? – pyta piętnastoletnia Margaret.
Przerażająco głośne stuknięcie. Nie grzmot, ale stuknięcie, jakby ktoś uderzył w blat stołu młotkiem.
– O Boże! – krzyczy matka, chcąc podnieść ręce i zakryć nimi usta w geście przerażenia. Dziewczynki trzymają mocno jej dłonie, nie pozwalając jej przerwać kręgu. Stół kołysze się lekko.
– Jesteś dziś naszym przewodnikiem? – pyta Margaret.
Głośne STUK.
– Przybyłeś, by nas skrzywdzić? – pyta Katy. Dwa jeszcze głośniejsze stuknięcia.
– Widzisz, mamo? – szepcze Maggie. Zamknąwszy ponownie oczy, pyta teatralnym szeptem: – Przewodniku, czy jesteś tym miłym panem Splitfootem, który komunikował się z nami wczoraj wieczorem?
STUK .
– Dziękujemy, że przekonał nas pan wczoraj wieczorem, że naprawdę pan istnieje, panie Splitfoot – kontynuuje Maggie, szepcząc niemal tak, jakby pogrążyła się w jakimś transie. – Dziękujemy, że powiedział pan mamie wszystko o jej dzieciach, podał nasz wiek i przypomniał o szóstym dziecku, które umarło. Odpowiesz dziś na nasze pytania?
STUK .
– Gdzie jest ekspedycja Franklina? – pyta mała Katy.
STUK STUK STUK stuk stuk stuk stuk STUK STUK stuk STUK STUK… stukot trwa przez jakieś pół minuty.
– Czy to jest ten duchowy telegraf, o którym mówiłyście? – szepcze ich matka.
Maggie uciszają. Stukot ustaje. Crozier widzi nagle, jakby jego wzrok mógł przenikać przez wełnę i bawełnę, że obie dziewczynki mają bardzo giętkie kończyny i że na zmianę strzelają palcami u nóg, pocierając paluchem o drugi z rzędu palec. Powstały w ten sposób dźwięk jest zaskakująco głośny jak na tak małe palce.
– Pan Splitfoot mówi, że sir John Franklin, o którym tyle teraz piszą w gazetach, jest cały i zdrowy. Jego ludzie też są cali i zdrowi, ale bardzo wystraszeni. Wszyscy siedzą na swoich statkach, które utknęły w lodzie w pobliżu pewnej wyspy, pięć dni żeglugi na południe od zimnego miejsca, gdzie zatrzymali się na pierwszą zimę – kontynuuje Maggie.
– Jest tam bardzo ciemno – dodaje Katy. Znów słychać głośne stukanie.
– Sir John mówi swojej żonie, Jane, żeby się nie martwiła – tłumaczy serię dźwięków Maggie. – Mówi, że wkrótce znów się zobaczą, jeśli nie na tym, to na drugim świecie.
– O Boże! – powtarza pani Fox. – Musimy wezwać tu Mary Redfield i pana Redfielda, i Leah, oczywiście, i państwa Dueslerów, i panią Hyde, i państwa Jewellów…
– Pst! – syczy Katy.
STUK STUK STUK STUK stukstukstukstukstuk STUK.
– Przewodnik nie chce, żebyś się odzywała, kiedy on nas prowadzi – szepcze Katy.
Crozier jęczy i wbija zęby w pasek. Skurcze, które rozpoczęły się w jego żołądku, teraz ogarniają całe ciało. W jednej chwili trzęsie się z zimna, by w następnej zrzucić z siebie koce.
Widzi mężczyznę ubranego jak Eskimos – w futrzaną kurtkę, wysokie futrzane buty, kaptur podobny do tego, jaki nosi lady Cisza. Mężczyzna stoi na drewnianej scenie, przed światłami rampy. Jest bardzo gorąco. Za plecami mężczyzny widać malowany prospekt przedstawiający lód, góry lodowe, zimowe niebo. Powierzchnię sceny przykrywa sztuczny śnieg. Na scenie leżą także cztery psy podobne do tych, których Eskimosi używają do ciągnięcia sań. Psy są zgrzane, dyszą ciężko.
Brodaty mężczyzna w kurtce przemawia z ośnieżonego podwyższenia.
– Chciałbym więc przemówić dziś do waszych uczuć – mówi mężczyzna. Jego mocny angielski akcent wydaje się Crozierowi równie okropny jak angielszczyzna nastoletnich dziewczynek. – Popłynąłem do Anglii, by porozmawiać osobiście z lady Franklin. Życzy mi powodzenia podczas naszej kolejnej ekspedycji – oczywiście jeśli uda nam się zebrać tutaj, w Filadelfii, oraz w Nowym Jorku i Bostonie dość pieniędzy, by taką ekspedycję przygotować – i mówi, że byłaby zaszczycona, gdyby to właśnie synowie Stanów Zjednoczonych sprowadzili do domu jej męża. Proszę was więc dzisiaj o hojność nie ze względu na siebie, lecz dla dobra ludzkości. Proszę o to w imieniu lady Franklin oraz jej zaginionego męża, pozostając w nadziei, że ta wyprawa przyniesie chwałę Stanom Zjednoczonym Ameryki…
Crozier znów widzi tego samego mężczyznę. Brodaty jegomość jest nagi, leży na łóżku w Union Hotel w Nowym Jorku, z bardzo młodą nagą kobietą. Jest gorąco, więc oboje odrzucili kołdrę. W pobliżu nie widać psów pociągowych.
– Wiele mi pewnie można zarzucić – mówi mężczyzna ściszonym głosem, bo okno pokoju otwarte jest na oścież – ale przynajmniej cię kochałem. Gdybyś nawet była cesarzową, droga Maggie, a nie małą dziewczynką zajmującą się dziwną i zagadkową profesją, zachowałbym się tak samo.
Crozier uświadamia sobie, że młoda naga kobieta to Maggie Fox, tyle że kilka lat starsza. Wciąż jest atrakcyjna w ten swój kokieteryjny, amerykański sposób, nawet kiedy nie ma na sobie ubrań.
Maggie odpowiada głosem znacznie bardziej gardłowym niż ten, którym zwracała się do swej matki jako nastolatka.
– Doktorze Kane, wie pan, że pana kocham.
Mężczyzna kręci głową. Podniósł właśnie fajkę ze stolika nocnego, a teraz wyciąga lewą rękę spod ciała dziewczyny, by nabić fajkę tytoniem i zapalić.
– Maggie, moja droga, słucham tych słów wypływających z twoich ślicznych, kłamliwych ust i chciałbym im wierzyć. Ale nie możesz wznieść się ponad to, kim jesteś. Masz cechy, które pozwolą ci wiele w życiu osiągnąć, Maggie… Jesteś urocza i umiesz się zachować, a gdybyś otrzymała inne wykształcenie, byłabyś niewinna i prostoduszna. Nie jesteś jednak warta tego, bym darzył cię jakimś stałym uczuciem.
– Nie jestem warta – powtarza Maggie. Oczy, chyba najładniejszy element jej urody, prócz krągłych piersi, które jednak zniknęły teraz z pola widzenia Croziera, napełniają się łzami.
– Co innego jest moim przeznaczeniem, moje dziecko – mówi doktor Kane. – Pamiętaj, że ja realizuję własne cele, tak jak ty i twoje siostry realizujecie swoje. Jestem oddany swemu powołaniu, tak jak i ty swojemu, biedne dziecko, jeśli takie teatralne spirytualistyczne bzdury można w ogóle nazwać powołaniem. Możesz więc tylko wspominać, jak wspomina się sen, że doktor Kane z Arktycznych Mórz kochał Maggie Fox Wybrankę Duchów.
Crozier budzi się w ciemności. Nie wie, gdzie jest ani która godzina. W jego kajucie panuje mrok. Wydaje się, że na całym statku jest ciemno. Deski poszycia jęczą – a może to tylko echo jego własnych jęków z ostatnich godzin i dni? Jest bardzo zimno. Ciepły koc, który położył na nim Jopson lub Goodsir, jest teraz równie wilgotny i zimny jak cała pościel. Lód jęczy wokół okrętu. Okręt odpowiada własnymi jękami ściskanego bezlitośnie drewna i żelaza.
Crozier chce usiąść prosto, przekonuje się jednak szybko, że jest na to za słaby. Ledwie porusza rękami. Znów zanurza się w odmęcie bólu i wizji.
Twarze ludzi, których poznał lub tylko widział w Służbie Badawczej. Robert McClure, jeden z najbardziej przebiegłych i ambitnych ludzi, jakich Francis kiedykolwiek znał – kolejny Irlandczyk, który chciałby coś osiągnąć w angielskim świecie. McClure stoi na pokładzie statku uwięzionego w lodzie. Dokoła wznoszą się urwiska ze skał i lodu, niektóre mają nawet sześćset lub siedemset stóp wysokości. Crozier nigdy nie widział czegoś podobnego.
Stary sir John Ross stoi na rufie małego statku – właściwie jachtu – który płynie na wschód. Do domu.
Jest i James Clark Ross, starszy, grubszy i posępniejszy od tego, jakiego zapamiętał Crozier. Promienie wschodzącego słońca przenikają przez oblodzony kliwer, gdy statek Rossa opuszcza lód i wypływa na otwarte morze. Wraca do domu.
Oto Francis Leopold M’Clintock – Crozier dzięki swemu darowi wie, że to człowiek, który szukał Franklina pod komendą Jamesa Rossa, a kilka lat później powróci z własną wyprawą. Ile lat później? W jak odległej przyszłości?
Crozier widzi jakieś obrazy przepływające przed oczami jego umysłu, nie otrzymuje jednak odpowiedzi na swoje pytania.
Znów pojawia się M’Clintock, tym razem ciągnie sanie, porusza się przy tym znacznie szybciej i sprawniej niż porucznik Gore lub którykolwiek inny spośród ludzi sir Johna i Croziera.
M’Clintock stoi przy kopcu i czyta wiadomość, którą wyjął przed momentem z mosiężnego cylindra. Crozier zastanawia się, czy jest to wiadomość, którą siedem miesięcy temu Gore zostawił na Ziemi Króla Williama. Zamarznięty żwir i szare niebo za plecami M’Clintocka wyglądają tak samo.
Nagle obraz przenosi się gdzie indziej, M’Clintock stoi sam na lodzie i żwirze, w oddali widać jego ludzi, którzy zostali kilkaset jardów z tyłu. M’Clintock patrzy na dużą łódź przywiązaną do wielkich sań z dębowego drewna i żelaza.
Sanie wyglądają jak dzieło okrętowego cieśli Croziera, pana Honeya. Zostały zbudowane tak, jakby miały przetrwać cały wiek. Każde łączenie zostało starannie dopracowane. Sanie są potężne – muszą ważyć co najmniej sześćset pięćdziesiąt funtów. Na saniach leży łódź, która waży kolejne osiemset funtów.
Crozier rozpoznaje łódź. To dwudziestoośmiostopowa szalupa z Terroru. Widzi, że została przygotowana do podróży po rzece. Starannie zwinięte żagle pokrywa gruba warstwa lodu.
Crozier unosi się nieco, jakby wspiął się na kamień, i zagląda do wnętrza łodzi. Widzi dwa szkielety. Zęby obu czaszek lśnią, jakby uśmiechały się drwiąco do M’Clintocka i Croziera. Jeden ze szkieletów to właściwie garść pogryzionych kości, rzuconych niedbale na stertę na dziobie i przykrytych częściowo śniegiem.
Drugi szkielet jest nietknięty, wciąż ma na sobie strzępy czegoś, co wygląda jak resztki oficerskiego płaszcza i wierzchniego okrycia. Na czaszce tkwią pozostałości czapki. Ten szkielet siedzi na rufie, na ławce wioślarza, i wyciąga kościste ręce ku dwóm strzelbom opartym o burtę. U stóp szkieletu leżą sterty wełnianych koców i ubrań oraz przysypana częściowo śniegiem torba z grubego płótna, wypełniona nabojami do strzelby. Na dnie łodzi, między nogami szkieletu leży pięć złotych zegarków i coś, co wygląda jak trzydzieści do czterdziestu oddzielnie zawiniętych kawałków czekolady. W pobliżu leży także dwadzieścia sześć srebrnych sztućców – Crozier i M’Clintock widzą na nich znaki i inicjały sir Johna Franklina, komandora Fitzjamesa, sześciu innych oficerów i samego Croziera. Spod śniegu i lodu wystają fragmenty podobnie oznaczonych naczyń i dwóch srebrnych tac.
Na całej długości dna między dwoma szkieletami leżą przeróżne przedmioty przykryte częściowo warstwą zamarzniętego śniegu: dwie rolki blachy, płócienne nakrycie na łódź, osiem par butów, dwie piły, cztery pilniki, sterta gwoździ, dwa noże i torba z nabojami, którą Crozier zauważył już wcześniej.
Crozier widzi także wiosła, zwinięte żagle oraz kłębki szpagatu leżące obok szkieletu w ubraniach. Obok częściowo pożartego ciała na dziobie dostrzega stertę ręczników, kostki mydła, kilka grzebieni i szczoteczkę do zębów, parę ręcznie szytych pantofli, które niemal dotykają białych stóp szkieletu, oraz sześć książek – pięć egzemplarzy Biblii i Pastora z Wakefield, który teraz stoi na półce w Wielkiej Kajucie Terroru.
Crozier chce zamknąć oczy, ale nie może. Chce uciec przed tą wizją – przed wszystkimi wizjami – ale nie ma nad nimi żadnej władzy.
Nagle twarz Francisa Leopolda M’Clintocka jakby rozmywa się, roztapia i zamienia w twarz jakiegoś młodszego mężczyzny, którego Francis Crozier nie zna. Poza tym obraz się nie zmienia. Młody mężczyzna – niejaki porucznik William Hobson, którego Crozier już zna, nawet o tym nie wiedząc – stoi w tym samym miejscu co przed chwilą M’Clintock i zagląda do łodzi z tym samym niedowierzaniem, które przed chwilą Crozier widział na twarzy M’Clintocka.
Nieoczekiwanie obraz łodzi i szkieletów znika, a Crozier leży w lodowej jaskini obok nagiej Sophii Cracroft.
Nie, to nie jest Sophia. Crozier mruga oczami, czując, jak dar jasnowidzenia Memo Moiry przenika jego obolały umysł niczym ognista pięść, i widzi po chwili, że leży zupełnie nagi obok nagiej lady Ciszy. Okrywają ich futra rozłożone na śniegu lub lodowej półce. Wnętrze jaskini rozświetla płomień lampki. Kopulasty sufit ułożony jest z lodowych bloków. Piersi Ciszy są brązowe, jej włosy długie i czarne. Leży na futrach, podpierając głowę ręką i patrzy na Croziera z powagą.
Śnisz moje sny?- pyta, nie poruszając wargami ani nie otwierając ust. Nie mówi po angielsku. – Czy to ja śnię twoje?
Crozier czuje ją we wnętrzu swego umysłu i serca. To niesamowite uczucie, zupełnie jak łyk najlepszej whisky, jaką pił w życiu.
I wtedy zaczyna się najgorszy koszmar.
Ten nieznajomy, połączenie M’Clintocka i kogoś o nazwisku Hobson, nie zagląda do łodzi z dwoma szkieletami, ale patrzy, jak młody Francis Rawdon Moira Crozier potajemnie uczestniczy w papieskiej mszy wraz z papistyczną wiedźmą, swoją babką Memo Moirą.
To była jedna z największych tajemnic w życiu Croziera – fakt, że nie tylko chodził z Memo Moirą na zakazane msze, ale także brał udział w herezji katolickiej eucharystii, wyszydzanej i zabronionej komunii świętej.
M’Clintock-Hobson stoi z boku niczym ministrant i przypatruje się, jak drżący Crozier – czasem chłopiec, czasem pięćdziesięcioletni mężczyzna – podchodzi do balustrady przed ołtarzem, klęka, odchyla głowę do tyłu, otwiera usta i wystawia język, czekając na Zakazany Opłatek – Ciało Chrystusa – co dla wszystkich pozostałych dorosłych we wsi Croziera i jego rodziny jest swoistą formą kanibalizmu.
Nagle dzieje się coś dziwnego. Siwowłosy ksiądz w białych szatach, który się nad nim pochyla, polewa wodą podłogę, balustrady i samego Croziera. Ksiądz wydaje się przy tym za duży, nawet z punktu widzenia dziecka – jest ogromny i potężnie umięśniony, jego cień zakrywa klęczącego chłopca. To nie człowiek.
Crozier, który wciąż klęczy z głową odchyloną do tyłu i wysuniętym językiem, jest nagi.
Jednak ksiądz nie ma żadnego opłatka w ręce. Nie ma rąk. Pochyla się nad balustradą, nad Crozierem, i rozchyla ogromną paszczę, jakby to Crozier był chlebem czekającym na pożarcie.
– Jezu Chryste, Boże Wszechmogący – szepce przyglądający się temu M’Clintock-Hobson.
– Jezu Chryste, Boże Wszechmogący – szepce komandor Francis Crozier.
– Jest z nami – mówi doktor Goodsir do pana Jopsona. Crozier jęczy.
– Komandorze – zwraca się Goodsir do Croziera – może pan usiąść? Może pan otworzyć oczy i usiąść prosto? Doskonale.
– Jaki dziś dzień? – chrypi Crozier. Słabe światło wpadające przez otwarte drzwi i jeszcze słabsze światło lampki rażą jego wrażliwe oczy niczym eksplozja słonecznego blasku.
– Jest wtorek, jedenasty stycznia, komandorze – odpowiada Jopson, jego steward, a potem dodaje: – Roku pańskiego tysiąc osiemset czterdziestego ósmego.
– Chorował pan cały tydzień – mówi lekarz. – Kilka razy w ciągu tych ostatnich dni byłem pewien, że pana straciliśmy. – Goodsir podaje mu wodę do picia.
– Śniłem – odpowiada w końcu Crozier, wypiwszy kilka łyków lodowato zimnej wody. Czuje smród własnego ciała wypełniający wnętrze maleńkiej kajuty.
– Przez ostatnich kilka godzin jęczał pan bardzo głośno – mówi Goodsir. – Pamięta pan swoje malaryczne sny?
Crozier pamięta tylko poczucie niezwykłej lekkości, oderwania od ziemi, którego doświadczał w snach, a jednocześnie grozę i przewrotny humor wizji, które rozpierzchły się już niczym smugi mgły przegnane silnym wiatrem.
– Nie – odpowiada. – Panie Jopson, proszę mi przynieść ciepłą wodę do mycia, jeśli pan łaskaw. Poproszę też, żeby pomógł mi pan przy goleniu. Doktorze Goodsir…
– Tak, komandorze?
– Czy zechciałby pan przejść do przodu i powiedzieć panu Diggle’owi, że jego dowódca chce dziś zjeść bardzo duże śniadanie?
– Jest już wieczór, komandorze – odpowiada lekarz.
– Nieważne, chcę zjeść bardzo duże śniadanie. Suchary. Ziemniaki. Kawa. Jakaś wieprzowina, najlepiej bekon, jeśli jeszcze jest.
– Tak jest, komandorze.
– Jeszcze jedno, doktorze Goodsir – mówi Crozier do wychodzącego lekarza. – Proszę łaskawie przekazać porucznikowi Little’owi, by przyszedł do mnie i złożył mi raport z całego tygodnia oraz przyniósł mi moją… własność.