19

CROZIER

70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 5 grudnia 1847.

W trzecim tygodniu listopada, we wtorek, podczas psiej wachty potwór z lodu wszedł na pokład Erebusa i porwał powszechnie lubianego bosmana Thomasa Terry’ego, zostawiając tylko jego głowę na relingu. Na rufie, gdzie bosman Terry pełnił straż, nie znaleziono żadnych śladów krwi, co oznaczało, że potwór najprawdopodobniej zabrał Terry’ego z okrętu, odszedł z nim kilkaset jardów dalej, gdzie w ciemnościach wznosił się las lodowych iglic i seraków, tam go zabił i rozczłonkował – być może zjadł, choć marynarze coraz mocniej wątpili w to, że biały potwór zabijał ich towarzyszy i oficerów z głodu – a potem odniósł głowę pana Terry’ego na rufę, nim strażnicy z prawej i lewej burty zauważyli nieobecność.

Ludzie, którzy znaleźli głowę Terry’ego pod koniec swojej wachty, przez cały tydzień opowiadali innym, jak wyglądało oblicze tego nieszczęśnika – usta otwarte szeroko, jakby zastygłe w krzyku przerażenia, wargi odciągnięte do tyłu, wybałuszone oczy. Na jego głowie i twarzy nie widniały żadne ślady pazurów lub zębów – z urwanej szyi wystawała tylko okrwawiona rurka przełyku, przypominająca szczurzy ogon, widać też było biały kikut kręgosłupa.

Nagle ponad stu pozostałych przy życiu marynarzy zaczęło szukać pociechy w religii. Większość ludzi z Erebusa przez dwa lata narzekała po kryjomu na ciągnące się godzinami msze święte sir Johna Franklina, lecz teraz nawet ci z nich, którzy Biblię widzieli tylko na ołtarzu i to z bardzo daleka, odczuwali potrzebę wsparcia duchowego. Gdy rozeszła się wieść o okrutnej śmierci Thomasa Terry’ego – komandor Fitzjames osobiście złożył owiniętą w płótno paczkę w Kajucie Zmarłych Erebusa – marynarze zaczęli się dopraszać o coniedzielną mszę dla załóg obu statków. Z taką właśnie prośbą przyszedł do Croziera w pewien piątkowy wieczór Cornelius Hickey. Hickey pracował wcześniej przy naprawie kopców lodowych znaczących drogę między dwoma statkami i rozmawiał z załogą Erebusa.

– To jednomyślna decyzja, komandorze – mówił mat uszczelniacz, stojąc w drzwiach maleńkiej kajuty Croziera. – Wszyscy marynarze chcieliby uczestniczyć w połączonej mszy świętej. Z obu okrętów, komandorze.

– Mówi pan w imieniu wszystkich marynarzy z obu okrętów? – upewnił się Crozier.

– Tak jest, sir, zgadza się – odparł Hickey, odsłaniając w uśmiechu cztery spośród sześciu zębów, które zostały mu do tej pory. Drobny uszczelniacz był bardzo pewny siebie.

– Wątpię – mruknął Crozier. – Ale porozmawiam z komandorem Fitzjamesem i powiem wam, co postanowiliśmy w tej kwestii. Bez względu na to, jaka to będzie decyzja, wy przekażecie ją wszystkim marynarzom. – Crozier właśnie pił, kiedy Hickey zapukał do jego drzwi. Komandor nigdy nie lubił tego nadgorliwca. Każda załoga miała swoich adwokatów – podobnie jak szczury stanowili oni nieodłączny element życia w marynarce wojennej – a Hickey, pomimo braku wykształcenia i fatalnej wymowy od razu wydał się Crozierowi typem adwokata, który podczas trudnej podróży podburza innych do buntu.

– Chcielibyśmy uczestniczyć w takiej mszy świętej, jaką odprawiał sir John – niech Bóg ma go w swej opiece – dlatego, że…

– Może pan odejść, panie Hickey.


***

Crozier pił tego tygodnia wyjątkowo dużo. Melancholia, która zazwyczaj unosiła się nad nim jak opar mgły, teraz opadła nań niczym ciężki koc. Znał Terry’ego i uważał go za świetnego bosmana. Zginął straszliwą śmiercią, ale w Arktyce można było umrzeć na setki straszliwych sposobów, podobnie jak w marynarce wojennej, zarówno w czasie wojny, jak i pokoju. W ciągu swej długiej kariery Crozier wiele razy oglądał śmierć z bliska i choć pan Terry zginął w sposób wyjątkowo osobliwy, a plaga gwałtownych zgonów, która dotknęła ostatnio oba statki, była bardziej przerażająca niż prawdziwa zaraza, powodem głębokiej melancholii Croziera nie były te smutne wypadki, lecz reakcja pozostałych przy życiu członków ekspedycji.

James Fitzjames wyraźnie podupadał na duchu. Prasa zrobiła z niego bohatera, nim jeszcze jego pierwszy statek wypłynął z Liverpoolu – młody Fitzjames wyskoczył wtedy za burtę, by ratować tonącego celnika, choć jak ujął to „Times”, „krępował go płaszcz, kapelusz i kosztowny zegarek”. Kupcy z Liverpoolu, którzy podobnie jak Crozier znali wartość kupionego i opłaconego już celnika, nagrodzili młodego Fitzjamesa grawerowanym srebrnym talerzem. Admiralicja zwróciła uwagę najpierw na srebrny talerz, potem na heroiczny czyn Fitzjamesa – choć sytuacja, w której oficer ratował tonącego człowieka, nie była w marynarce czymś nadzwyczajnym, gdyż tylko nieliczni marynarze umieli pływać – a w końcu na fakt, że Fitzjames był „najprzystojniejszym mężczyzną w marynarce wojennej”, a do tego dobrze wychowanym dżentelmenem.

Reputacji młodego oficera nie zaszkodził oczywiście fakt, że dwukrotnie podjął się dowodzenia oddziałami wojskowymi skierowanymi do walki z beduińskimi rozbójnikami. Crozier przeczytał potem w oficjalnych raportach, że podczas jednego z wypadów Fitzjames złamał nogę, później zaś został przez bandytów wzięty do niewoli. Jednak najprzystojniejszy mężczyzna w marynarce wojennej zdołał uciec, co w oczach prasy i Admiralicji uczyniło zeń jeszcze większego bohatera.

Później nadeszły wojny opiumowe, a w 1841 roku Fitzjames udowodnił, że jest prawdziwym bohaterem, i aż pięciokrotnie otrzymał pochwałę z rąk swego komandora i Admiralicji. Ten młody śmiałek – miał wówczas dwadzieścia dziewięć lat – za pomocą rakiet przepędził Chińczyków ze wzgórz Tsekee i Segoan, ponownie użył rakiet, by przegnać ich z Chapoo, walczył na lądzie podczas bitwy nad rzeką Woosung, a później znów umiejętnie wykorzystał rakiety podczas oblężenia Ching-Kiang-Fo. Ciężko ranny porucznik Fitzjames, spowity bandażami i poruszający się o kulach, był obecny przy kapitulacji Chińczyków i podpisaniu traktatu z Nankingu. Awansowany do stopnia komandora porucznika w wieku zaledwie trzydziestu lat, najprzystojniejszy mężczyzna w marynarce wojennej dostał pod komendę okręt wojenny HMS Clio – wydawało się, że jego przyszłość maluje się w jasnych barwach.

Jednak w 1844 roku skończyły się wojny opiumowe, a Fitzjames został bez statku, na suchym lądzie i z połową swej dotychczasowej pensji – podobny los spotykał wielu dobrze rokujących oficerów Królewskiej Marynarki Wojennej, kiedy nagle zapadł zdradziecki pokój. Francis Crozier wiedział, że podobnie jak oferta dowodzenia wyprawą, złożona sir Franklinowi przez Służbę Badawczą, była dla tego skompromitowanego człowieka darem niebios, tak oferta dowodzenia HMS Erebus stanowiła dla Fitzjamesa szansę, której nie mógł przegapić.

Teraz jednak „najprzystojniejszy mężczyzna w marynarce wojennej” stracił zarówno na urodzie, jak i na humorze. Podczas gdy większość oficerów i marynarzy mimo zmniejszonych o jedną trzecią racji utrzymywała stałą wagę – członkowie Służby Badawczej odżywiali się lepiej niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent Anglików żyjących na lądzie – komandor James Fitzjames schudł o trzydzieści funtów. Mundur wisiał na nim luźno jak na strachu na wróble, chłopięce loki zwiotczały i wypadały bezwładną masą spod czapki. Twarz Fitzjamesa, zawsze nieco pucołowata, teraz była blada i wymizerowana, różowe niegdyś policzki zapadły się i straciły kolory.

Zachowanie komandora w stosunku do podwładnych, które zawsze było mieszanką dobrego humoru i stanowczości, nie zmieniło się widocznie; kiedy jednak Fitzjames zostawał sam na sam z Crozierem, mówił mniej, uśmiechał się rzadziej i zbyt często wydawał się roztargniony i przybity. Dla Croziera, melancholika z natury, objawy były aż nazbyt oczywiste. Czasami czuł się tak, jakby patrzył w lustro, tyle że widział w nim oblicze prawdziwego angielskiego dżentelmena, a nie irlandzkiego zera.

W piątek trzeciego grudnia Crozier załadował strzelbę i wybrał się na samotny spacer w zimną ciemność dzielącą Terror od Erebusa, Uznał, że jeśli potwór z lodu zechce go dopaść, dodatkowa eskorta z pewnością nie uchroni go przed śmiercią, tak jak nie uchroniła sir Johna.

Crozier dotarł na Erebusabez przeszkód. Przedyskutował z Fitzjamesem kilka bieżących problemów – morale marynarzy, prośbę o mszę świętą, brak zapasów i potrzebę zmniejszenia racji żywnościowych po Bożym Narodzeniu – i obaj uznali, że odprawienie w przyszłą niedzielę mszy świętej dla marynarzy z obu statków może okazać się niezłym pomysłem. Ponieważ nie było wśród nich żadnego kapelana ani samozwańczego pastora – sir John pełnił obie te funkcje aż do zeszłego czerwca – komandorzy postanowili, że obaj wygłoszą kazania. Crozier nienawidził tego bardziej niż wizyt u dentysty, wiedział jednak, że musi się poświęcić.

Nastroje panujące wśród marynarzy pogarszały się z dnia na dzień. Porucznik Edward Little, członek kadry dowódczej Croziera, donosił, że załoganci z Terroru zaczęli sporządzać naszyjniki i inne fetysze z pazurów i kłów białych niedźwiedzi, które zabili latem. Kilka tygodni wcześniej porucznik Irving zameldował Crozierowi, że lady Cisza urządziła sobie kryjówkę w dziobowym schowku na linę kotwiczną, a jakiś czas później ludzie zaczęli zostawiać w ładowni swoje porcje rumu i żywności, jakby składali ofiarę eskimoskiej wiedźmie lub świętej w nadziei na wstawiennictwo.

– Myślałem o pańskim balu – oświadczył nieoczekiwanie Fitzjames, kiedy Crozier zaczął się już zbierać do wyjścia.

– O moim balu?

– Wielkim Karnawale Weneckim zorganizowanym przez Hoppnera, kiedy utknęliście w lodzie z Parrym – kontynuował Fitzjames. – Kiedy przebrał się pan za czarnego lokaja.

– I co z tym balem? – spytał Crozier, owijając szalem szyję i twarz.

– Sir John miał trzy wielkie skrzynie z maskami i kostiumami – odparł Fitzjames. – Znalazłem je w jego prywatnym magazynie.

– Naprawdę? – Crozier był zaskoczony. Nigdy nie przypuszczał, że ten starzejący się gaduła, który odprawiałby mszę sześć razy w tygodniu, gdyby tylko mógł, i który nigdy nie rozumiał żartów wypowiadanych w jego obecności, choć na wszelki wypadek głośno się z nich śmiał, zabrał ze sobą w podróż cały zapas kostiumów karnawałowych.

– Są stare – dodał Fitzjames. – Niektóre należały pewnie jeszcze do Parry’ego i Hoppnera – może nawet to te same ubrania, w których bawiliście się dwadzieścia cztery lata temu w Zatoce Baffina – ale jest ich tutaj ponad setka.

Okryty grubą warstwą ubrań Crozier stał w drzwiach dawnej kajuty sir Johna, gdzie odbyło się spotkanie z Fitzjamesem, i czekał niecierpliwie, aż jego rozmówca przejdzie do sedna rzeczy.

– Pomyślałem, że wkrótce moglibyśmy urządzić taki bal – powiedział niepewnie Fitzjames. – Oczywiście nie z takim rozmachem jak wasz wenecki karnawał, choćby ze względu na obecność tego… monstrum… na lodzie, ale z pewnością byłaby to dla marynarzy jakaś rozrywka.

– Być może – odparł Crozier, pozwalając, by jego głos wyraził jednoznacznie brak entuzjazmu, z jakim odnosił się do tego projektu. – Porozmawiamy o tym po tej przeklętej mszy w niedzielę.

– Tak, oczywiście – przytaknął pospiesznie Fitzjames. Kiedy się denerwował, charakterystyczne seplenienie, obecne w arystokratycznej angielszczyźnie, jeszcze się uwydatniało. – Czy mam panu przydzielić eskortę na drogę powrotną do Terroru, komandorze Crozier?

– Nie, dziękuję. Połóż się dziś wcześniej spać, James. Wyglądasz na zmęczonego. Obaj będziemy potrzebowali sporo energii, żeby w niedzielę wygłosić jakieś sensowne kazania.

Fitzjames uśmiechnął się posłusznie, w oczach Croziera uśmiech ów wyglądał jednak jak blady i dziwnie niepokojący grymas pozbawiony choćby cienia radości.


***

W niedzielę piątego grudnia 1847 roku Crozier zostawił na Terrorze okrojoną do minimum, sześcioosobową załogę pod dowództwem porucznika Edwarda Little’a – który, podobnie jak Crozier, wolałby raczej poddać się operacji usunięcia kamieni żółciowych, niż słuchać kazań – oraz pomocnika lekarza, McDonalda, i mechanika Jamesa Thompsona. Pozostałych pięćdziesięciu kilku marynarzy maszerowało przez lód w długim pochodzie, prowadzonym przez komandora Croziera, porucznika Hodgsona, porucznika Irvinga, pierwszego oficera Hornby’ego oraz pozostałych oficerów i podoficerów. Dochodziła dziesiąta rano, jednak pod rozgwieżdżonym niebem byłoby całkiem ciemno, gdyby nie powrót zorzy polarnej, która pulsowała, tańczyła i mieniła się nad ich głowami, rzucając na lód długie cienie uczestników pochodu. Sierżant Soloman Tozer – w barwnym świetle zorzy znamię na jego twarzy było szczególnie widoczne – prowadził oddział uzbrojonych w muszkiety żołnierzy brytyjskiej piechoty morskiej, którzy osłaniali kolumnę z przodu, z boków i z tyłu, jednak potwór z lodu tym razem zostawił ich w spokoju.

Ostatnia msza, w której uczestniczyły załogi obu okrętów – odprawiona przez sir Johna niedługo przed tym, jak potwór zabrał jego okaleczone ciało w ciemność pod lodem – odbyła się na górnym pokładzie, w blasku zimnego czerwcowego słońca. Ponieważ jednak teraz temperatura na zewnątrz sięgała co najmniej pięćdziesięciu stopni poniżej zera, Fitzjames przygotował na mszę miejsce na dolnym pokładzie. Ogromnego pieca nie dało się przestawić, marynarze podnieśli jednak zwieszane stoły pod sam sufit, rozebrali ścianki wytyczające izbę chorych oraz ścianki, które tworzyły sypialnię podoficerów, kajuty stewardów oraz kabiny matów i nawigatorów. Usunęli również ściany mesy podoficerskiej i sypialni pomocnika lekarza. W powstałym dzięki temu pomieszczeniu wciąż było tłoczno, wszyscy jednak mogli się pomieścić.

Cieśla Fitzjamesa, pan Weekes, zbudował specjalnie na tę okazję niewielki podest i pulpit. Ze względu na brak miejsca pod niskim sufitem podest miał tylko sześć cali wysokości, to jednak wystarczało, by wszyscy zebrani na sali widzieli Croziera i Fitzjamesa.

– Przynajmniej będzie nam ciepło – wyszeptał Crozier do Fitzjamesa, kiedy Charles Hamilton Osmer, łysy intendent z Erebusa, zaintonował pierwsze słowa hymnu otwierającego nabożeństwo.

Rzeczywiście zbity tłum podniósł temperaturę powietrza na dolnym pokładzie do poziomu, jakiego nie doświadczono tutaj od sześciu miesięcy, kiedy to Erebus zużywał ogromne ilości węgla, a przez rury niemal bez ustanku płynęła gorąca woda. Fitzjames starał się także rozświetlić mroczną i zadymioną salę, zawieszając pod sufitem aż dziesięć lamp, a te rzucały blask porównywalny niemal do światła słonecznego, które ponad dwa lata wcześniej wpadało do okrętu przez umocowane w pokładzie iluminatory.

Marynarze ochoczo podjęli pieśń, śpiewając z mocą, od której drżały deski poszycia. Crozier wiedział dzięki swemu czterdziestokilkuletniemu doświadczeniu, że żeglarze uwielbiają śpiewać niemal w każdych okolicznościach – nawet podczas nabożeństwa, jeśli nie mają innego wyboru. Crozier widział w tłumie czubek głowy uszczelniacza Corneliusa Hickeya; stojący obok niego Magnus Manson musiał się garbić, by nie uderzyć ciemieniem o sufit. Przygłupi olbrzym śpiewał basem, tak przy tym fałszując, że zgrzytanie lodu dochodzące z zewnątrz brzmiało przy tym jak najczystsza muzyka. Hickey i Magnus trzymali wspólnie jeden ze zbiorów hymnów, które wcześniej rozdał marynarzom Osmer.

Wreszcie śpiewy dobiegły końca, a na pokładzie zapadła cisza przerywana pokasływaniem, odchrząkiwaniem i szuraniem. W powietrzu unosił się zapach świeżo upieczonego chleba, gdyż pan Diggle przybył na Erebusa kilka godzin wcześniej, by pomóc kukowi z Erebusa, Richardowi Wallowi, w pieczeniu. Crozier i Fitzjames uznali, że warto poświęcić na ten dzień dodatkowe porcje węgla, mąki i oleju do lamp, jeśli tylko podniesie to morale marynarzy. Wciąż mieli przed sobą dwa najciemniejsze miesiące arktycznej zimy.

Nadszedł czas na dwa kazania. Fitzjames ogolił się starannie i upudrował, pozwolił też, by jego steward, pan Hoar, zwęził jego workowatą kamizelkę, spodnie i marynarkę, wyglądał więc teraz dostojnie i całkiem przystojnie w odświętnym mundurze i epoletach. Tylko Crozier, który stał za jego plecami, widział, jak Fitzjames zaciska nerwowo palce, układając na pulpicie Biblię i otwierając ją na właściwej stronie.

– Wysłuchamy dziś psalmu czterdziestego szóstego – przemówił komandor Fitzjames. Crozier skrzywił się lekko, słysząc arystokratyczne seplenienie, które w chwili zdenerwowania brzmiało jeszcze wyraźniej niż zwykle.

Bóg jest dla nas ucieczką i mocą,

łatwo znaleźć u Niego pomoc w trudnościach.

Przeto się nie boimy, choćby waliła się ziemia

i góry zapadały w otchłań morza.

Niech wody jego burzą się i kipią,

niech góry się chwieją pod jego naporem.

Odnogi rzeki rozweselają miasto Boże –

uświęcony przybytek Najwyższego.

Bóg jest w jego wnętrzu, więc się nie zachwieje;

Bóg mu pomoże o brzasku poranka.

Zaszemrały narody, wzburzyły się królestwa.

Głos Jego zagrzmiał – rozpłynęła się ziemia.

Pan Zastępów jest z nami,

Bóg Jakuba jest dla nas obroną.

Przyjdźcie, zobaczcie dzieła Pana,

dzieła zdumiewające, których dokonuje na ziemi.

On uśmierza wojny aż po kratkę ziemi,

On kruszy łuki, łamie włócznie,

tarcze pali w ogniu,

„Zatrzymajcie się, i we Mnie uznajcie Boga

wzniosłego wśród narodów, wzniosłego na ziemi!”

Pan Zastępów jest z nami,

Bóg Jakuba jest dla nas obroną.

Marynarze ryknęli chórem „Amen” i zaszurali nogami z uznaniem. Nadeszła kolej Francisa Croziera.

Marynarze ucichli, zarówno z szacunku, jak i z ciekawości. Załoganci Terroru wiedzieli, że ich komandor najchętniej czyta podczas mszy fragmenty regulaminu: Jeśli marynarz odmówi wykonywania rozkazów oficera, zostanie wychłostany lub zgładzony, zgodnie z decyzją komandora. Jeśli marynarz dopuszcza się czynów nieczystych z innym członkiem załogi lub zwierzęciem żyjącym na statku, zostanie zgładzony…” i tak dalej. Kolejne punkty regulaminu brzmiały równie surowo i dostojnie jak czytania biblijne, a jednocześnie przypominały załodze ojej obowiązkach.

Tego dnia było jednak inaczej. Crozier sięgnął pod pulpit i wyjął stamtąd ciężki, oprawny w skórę tom. Ułożył go z hukiem na pulpicie i powiódł po zebranych surowym wzrokiem.

– Dziś – zaczął – wysłuchamy czytania z Księgi Lewiatana, część pierwsza, rozdział dwunasty.

W tłumie marynarzy podniósł się szmer zdumienia. Crozier słyszał, jak jakiś bezzębny załogant Erebusa z trzeciego rzędu mruczy:

– Znam, kurwa, Biblię, ale nie ma tam żadnej Księgi Lewiatana. Crozier poczekał, aż tłum ponownie się uciszy, i zaczął czytać z powagą i naciskiem należnym tekstom biblijnym:

– „Co zaś się tyczy tej strony religii, którą tworzą poglądy na naturę potęg niewidzialnych, to nie ma chyba rzeczy, która by przez pogan nie była uważana tu czy tam za boga czy za diabła i której by poeci pogańscy nie przedstawiali jako ożywionej, zamieszkanej lub owładniętej przez takiego czy innego diabła.

Nieukształtowana materia świata była bogiem pod nazwą Chaosu.

Niebo, ocean, planety, ogień, ziemia, wiatry były również bogami.

Za bogów uważano mężczyzn, kobiety, ptaka, krokodyla, cielę, psa, węża, cebulę, pory. Poza tym poganie zapełniali niemal wszystkie miejsca duchami, które nazywali demonami: doliny duchami, które oznaczali mianem «Pan» albo «Satyr»; lasy faunami i nimfami; morze trytonami i innymi nimfami; każdą rzekę i każde źródło zamieszkiwał duch tegoż imienia i nimfy; każdy dom miał swoje lary, czyli duchy domowe; każdy człowiek miał swojego geniusza; piekło było pełne duchów, które miały swe funkcje, jak Charon, Cerber i Furie; nocą zaś na każdym miejscu były larwy, lemury, duchy ludzi zmarłych oraz całe królestwo rusałek i straszydła. Przypisywali też poganie boskość i budowali świątynie akcydensom i jakościom, takim jak czas, noc, dzień, pokój, zgoda, miłość, walka, cnota, cześć, zdrowie, rdza, gorączka i rzeczy temu podobne. I gdy modlili się o to, ażeby osiągnąć taką rzecz lub ją odwrócić od siebie, to modlili się tak, jakby duchy tego imienia unosiły się nad ich głowami i spuszczały na nich albo nie spuszczały to dobro czy zło, o które się modlili, albo które chcieli od siebie odwrócić. Cześć boską oddawali też swemu własnemu rozumowi pod nazwą Muz; swej własnej niewiedzy pod nazwą Fortuny; swej własnej chuci pod nazwą Kupidyna; swemu własnemu gniewowi pod nazwą Furii; swoim własnym członkom pod nazwą Priapa; i przypisywali swe polucje duchom, które nazywali incubi i succubae. Tak, że nie było rzeczy, której by poeta nie mógł wprowadzić do swego poematu jako osoby i której by nie mógł uczynić albo bogiem albo złym duchem”.

Crozier umilkł i spojrzał na wpatrzone weń białe twarze marynarzy.

– I tak kończy się rozdział dwunasty części pierwszej Księgi Lewiatana – powiedział i zamknął księgę.

– Amen – odparli chórem uradowani żeglarze.


***

Tego popołudnia wszyscy dostali na obiad gorące suchary i pełne porcje swej ulubionej solonej wieprzowiny; marynarze z Tenoru jedli wraz ze swymi kolegami z Erebusa przy opuszczonych spod sufitu stołach albo też siadali na skrzyniach i stawiali talerze na beczkach. W sali panował wesoły harmider. Wszyscy oficerowie z obu statków jedli na rufie, przy długim stole w dawnej kajucie sir Johna. Prócz obowiązkowej codziennej porcji soku cytrynowego, który miał zapobiegać szkorbutowi – doktor McDonald martwił się, że zamknięty w pięciogalonowych beczkach napój traci swą moc – każdy marynarz otrzymał przed kolacją dodatkowe ćwierć pinta grogu. Komandor Fitzjames sięgnął do swych zapasów i uraczył oficerów i podoficerów trzema butelkami madery i dwiema butelkami brandy.

Około trzeciej po południu załoganci Terroru wstali od stołów i beczek, pożegnali się ze swymi towarzyszami z Erebusa, wyszli na pokład i zeszli na lód, by ruszyć w drogę powrotną pod barwnym, wciąż rozpalonym zorzą polarną niebem. Ludzie wciąż rozprawiali półgłosem o kazaniu z Księgi Lewiatana. Większość była pewna, że księga ta to część Biblii, nikt jednak nie potrafił powiedzieć, do czego właściwie zmierzał komandor, choć po podwójnej porcji rumu niektórzy wysuwali bardzo śmiałe hipotezy. Wielu marynarzy raz po raz dotykało swoich fetyszy z zębów, pazurów i łap białego niedźwiedzia.

Crozier, który maszerował na czele całej kolumny, był niemal pewien, że po powrocie znajdą na okręcie zimne ciało zamordowanego Edwarda Little’a, zmasakrowane szczątki doktora McDonalda i poutykane wśród różnych części bezużytecznego silnika członki mechanika Thompsona.

Wszystko było w porządku. Porucznicy Hodgson i Irving rozdali paczki z sucharami i mięsem, które były jeszcze ciepłe, kiedy niecałą godzinę wcześniej opuszczali pokład Erebusa. Marynarze, którzy stali w tym czasie na wachcie, najpierw wypili dodatkowe porcje grogu.

Choć przemarzł do szpiku kości – po kilkugodzinnym pobycie na zatłoczonym i niezwykle ciepłym dolnym pokładzie Erebusa wyjątkowo dotkliwie odczuł zimno panujące na zewnątrz – Crozier pozostał na pokładzie aż do zmiany wachty. Oficerem dyżurnym był tego wieczora Thomas Blanky, lodomistrz. Crozier wiedział, że marynarze ukryci pod pokładem korzystają z niedzielnego odpoczynku, a niektórzy wypatrują już niecierpliwie popołudniowej herbaty i wieczornej porcji biednego Jasia – solonego i gotowanego dorsza z sucharem – łudząc się nadzieją, że wraz z połówką pinta piwa dostaną chociaż uncję żółtego sera.

Nadciągał wiatr, gnając tumany śniegu przez pokryte serakami lodowe pola po tej stronie góry oddzielającej Terror od Erebusa. Grube chmury zakrywały zorzę polarną i gwiazdy. Popołudniowa noc zrobiła się znacznie ciemniejsza. W końcu, myśląc o whisky czekającej na niego w kajucie, Crozier zszedł pod pokład.

Загрузка...