7

FRANKLIN

70°03’29” szerokości geograficznej północnej, 98°20’ długości geograficznej zachodniej. Około 28 mil na północny zachód od Ziemi Króla Williama, 3 września 1846.

Komandor sir John Franklin rzadko bywał tak zadowolony z siebie.

Poprzednia zima, spędzona u wybrzeży wyspy Beechey, setki mil na północny wschód od jego obecnej pozycji, okazała się trudna i nieprzyjemna pod wieloma względami – Franklin gotów był to przyznać przed samym sobą i przed ludźmi równymi mu stanem, choć w tej wyprawie nie uczestniczyli inni parowie. Śmierć trzech członków wyprawy chorych na gruźlicę, najpierw Torringtona i Hartnella jeszcze w styczniu, a potem szeregowca Williama Braine’a z piechoty morskiej, trzeciego kwietnia, była dla wszystkich szokiem. Franklin nie słyszał, by jakakolwiek inna ekspedycja tak szybko straciła trzech ludzi na tak wczesnym etapie wędrówki.

Franklin osobiście wybrał napis umieszczony na płycie nagrobnej trzydziestodwuletniego szeregowca Braine – Rozstrzygnijcie dziś, komu służyć chcecie, Księga Jozuego, 24; 15 – i przez chwilę wydawało się, że słowa te, skierowane teoretycznie do nieistniejących przechodniów mijających groby Braine’a, Hartnella i Torringtona, stanowią w istocie wyzwanie dla niezadowolonych członków załogi Erebusa i Terroru, którzy choć nie wspominali głośno o buncie, wcale nie byli od niego dalecy.

Po śmierci Hartnella czterej lekarze spotkali się ze sobą i po długiej naradzie uznali, że przyczyną, z której powodu marynarze tak szybko umierają na zapalenie płuc i gruźlicę, może być szkorbut w początkowym, bezobjawowym jeszcze stadium rozwoju. Stanley, Goodsir, Peddie i McDonald zasugerowali sir Johnowi zmianę jadłospisu marynarzy – więcej świeżego pożywienia, jeśli to możliwe (choć jedynym świeżym pożywieniem w tych warunkach mogło być mięso białych niedźwiedzi, praktycznie nieuchwytnych w ciemności nocy polarnej; okazało się też, że z jakichś nieznanych powodów zjedzenie wątroby tego wielkiego zwierzęcia może mieć fatalne następstwa), lub też zmniejszenie porcji solonej wieprzowiny, wołowiny i drobiu oraz zastąpienie ich jedzeniem z puszek – warzywami i zupami.

Sir John zastosował się do tych zaleceń i kazał zmienić jadłospis na obu statkach, tak by co najmniej połowa posiłków przygotowywana była na bazie jedzenia z puszek. Wydawało się, że zmiana ta przyniosła efekty. Nikt nie umarł ani nawet poważnie nie zachorował od śmierci szeregowca Braine’a na początku kwietnia do dnia, w którym oba okręty uwolnione zostały z lodowego więzienia u wybrzeży wyspy Beechey, co wydarzyło się pod koniec maja 1846 roku.

Od tej pory lód pękał bardzo szybko, a Franklin, kierując się trasą obraną przez swych lodomistrzów, płynął pełną parą na południe i zachód.

Wraz ze światłem słońca i otwartymi wodami powróciła obfitość zwierzyny lądowej, wodnej i morskiej. Podczas tych długich dni arktycznego lata, kiedy słońce pozostawało nad horyzontem niemal do północy, a temperatura sięgała czasem wartości wyższych od temperatury zamarzania wody, niebo wypełnione było stadami migrujących ptaków. Nawet Franklin potrafił wyróżnić wśród nich nawałniki, cyranki, edredony i maskonury. Coraz szersze pasy wolnej od lodu wody wokół Erebusa i Terroru roiły się wręcz od wielorybów, o jakich większość jankeskich wielorybników mogła tylko pomarzyć, od śledzi, dorszy i innych małych ryb, a także białuch i wali grenlandzkich. Marynarze spuszczali na morze łódki i łowili całymi dniami, często strzelając także dla zabawy do mniejszych wielorybów.

Myśliwi wracali każdego dnia ze świeżą porcją mięsa; polowali głównie na ptaki, przynosili jednak również foki grenlandzkie i foki obrączkowane – zwierzęta, których zimą praktycznie nie dało się schwytać ani zastrzelić, teraz stanowiły łatwy cel. Mało kto lubił smak foczego mięsa, jednak tłuszcz tych zwierząt miał w sobie coś, co pobudzało apetyt zmęczonych długą zimą marynarzy. Myśliwi strzelali także do wielkich, ryczących morsów, które wyszukiwały wzdłuż brzegów smakowitych ostryg, niektórzy zaś wracali z futrem i mięsem białych lisów polarnych. Ludzie ignorowali białe niedźwiedzie, chyba że któryś z nich chciał ich zaatakować lub odebrać im zdobycz. Nikt nie miał ochoty na mięso z białego niedźwiedzia, szczególnie gdy dokoła było tyle innych smaczniejszych zwierząt.

Rozkazy, które otrzymał Franklin przed wyruszeniem na wyprawę, dawały mu pewien wybór: gdyby okazało się, że „południowa droga do Przejścia Północno-Zachodniego zablokowana jest przez lód lub inne przeszkody”, mógł skręcić na północ i wypłynąć przez Cieśninę Wellingtona na „otwarte Morze Polarne” – innymi słowy, popłynąć w stronę bieguna północnego. Franklin zrobił jednak to, co bez słowa sprzeciwu robił przez całe życie: wypełnił główne rozkazy. Podczas drugiego lata spędzonego w obszarze arktycznym jego okręty – HMS Erebus pierwszy, HMS Terror w ślad za nim – popłynęły wzdłuż południowego brzegu wyspy Devon, minęły Przylądek Walkera i wpłynęły na nieznane wody lodowego archipelagu.

Minionego lata wydawało się, że będą musieli jednak zrezygnować z poszukiwań Przejścia Północno-Zachodniego i popłynąć na biegun północny. Komandor sir John Franklin miał prawo być dumny z tempa podróży, jakie udało mu się do tej pory utrzymać. Podczas skróconej letniej podróży w minionym 1845 roku – wypłynęli z Anglii z opóźnieniem, które powiększyło się jeszcze, gdy opuszczali Grenlandię zdołał pokonać Zatokę Baffina w rekordowym czasie, przepłynąć przez Cieśninę Lancastera na południe od wyspy Devon, przeprawić się przez Cieśninę Barrowa i ruszyć na południe, obok Przylądka Walkera. Tu okazało się, że dalszą drogę na południe blokują masy lodu, wciąż grube i niedostępne dla okrętów, pomimo pełni lata. Lodomistrzowie mówili jednak o otwartych wodach na północy, po zachodniej stronie wyspy Devon i w Cieśninie Wellingtona, Franklin zastosował się więc do alternatywnych rozkazów i ruszył na północ, w stronę wolnego od lodu przejścia na otwarte Morze Polarne i do bieguna północnego.

Nie znaleźli jednak żadnego przejścia do osławionego otwartego Morza Polarnego. Na drodze stanął im Półwysep Grinnella, który zdaniem wielu uczestników ekspedycji Franklina mógł być częścią nieznanego kontynentu arktycznego, zmuszeni więc zostali do kontynuowania podróży otwartymi wodami na północny zachód, potem niemal prosto na zachód. Dotarłszy do zachodniego krańca półwyspu, zawrócili ponownie na północ i napotkali litą masę lodu, która ciągnęła się od Cieśniny Wellingtona aż po horyzont. Pięć dni podróży wzdłuż tej lodowej ściany przekonało Franklina, Fitzjamesa, Croziera i lodomistrzów, że na północ od Cieśniny Wellingtona nie ma żadnego otwartego Morza Polarnego. Przynajmniej nie tego lata.

Pogarszające się warunki zmusiły ich do zawrócenia na południe i opłynięcie lądu znanego dotychczas jako Ziemia Cornwallisa, który okazał się jednak tylko Wyspą Cornwallisa. Komandor sir John Franklin wiedział, że jeśli nie uda im się znaleźć głównego celu ich podróży, będą mogli przynajmniej pochwalić się rozwiązaniem tej zagadki.

Dzięki temu, że morze zamarzało tego roku wyjątkowo późno, Franklin zdążył opłynąć wielką, jałową Wyspę Cornwallisa, wpłynął ponownie w Cieśninę Barrowa na północ od Przylądka Walkera, upewnił się, że droga na południe obok Przylądka Walkera wciąż jest zablokowana – tym razem przez jednolitą masę lodu – i postanowił zatrzymać się na zimę przy małej wyspie Beechey, w zatoczce, którą wypatrzyli dwa tygodnie wcześniej. Przybyli tam w sam czas, gdyż dzień po tym, jak zakotwiczyli w płytkich wodach zatoki, ostatnie otwarte przesmyki w Cieśninie Lancastera pokryły się lodem, który uniemożliwiał dalszą żeglugę. Trudno było przypuszczać, by nawet tak wytrzymałe, wzmocnione drewnem i stalą kadłuby, jakimi mogły poszczycić się Erebus i Terror, przetrzymały zimę w lodach cieśniny.

Teraz było jednak lato, a oni płynęli na południowy zachód, uzupełniając przy każdej okazji zapasy pożywienia, korzystając z każdego wolnego przejścia w lodzie, wyszukując obszarów otwartych wód, które mogli dostrzec z punktów obserwacyjnych na masztach, i przebijając się codziennie przez warstwę lodu.

HMS Erebus płynął i rozbijał lód pierwszy, jak przystało na okręt flagowy i jak nakazywała logika – był cięższy i dysponował mocniejszym o pięć koni mechanicznych silnikiem parowym – ale – niech to diabli! – podwodny lód wygiął wał śruby i miejsce uszkodzonego Erebusa musiał zająć Terror.

Prowadzone widokiem skutych lodem brzegów Ziemi Króla Williama, odległych nie więcej niż o pięćdziesiąt mil na południe, okręty wypłynęły zza zasłony wielkiej wyspy położonej na północ od ich szlaku – tej samej, która zagrodziła im drogę bezpośrednio na południowy zachód, obok Przylądka Walkera, gdzie kierowały wyprawę rozkazy przekazane Franklinowi, i zmusiła do żeglugi na południe, przez cieśninę Peel i inne, niezbadane dotąd przesmyki. Posuwali się coraz wolniej. Lód był coraz grubszy, góry lodowe coraz liczniejsze, a przesmyki między taflami lodu coraz rzadsze i węższe.

Rankiem trzeciego września sir John zwołał naradę, w której uczestniczyli jego komandorzy, oficerowie, mechanicy i lodomistrzowie. Wszyscy zmieścili się bez kłopotu w kajucie sir Johna; miejsce, gdzie na HMS Terror znajdowała Wielka Kajuta dla oficerów wraz z biblioteką, tutaj zajmowała prywatna kwatera sir Johna Franklina – szeroka na dwanaście i długa na dwadzieścia stóp, z prywatną „świątynią dumania” przy prawej burcie. Osobista toaleta Franklina miała niemal te same wymiary co kajuta Croziera i kajuty wszystkich pozostałych oficerów razem wzięte.

Edmund Hoar, steward sir Johna, wydłużył stół na tyle, by mogli pomieścić się przy nim wszyscy obecni na zebraniu oficerowie – komandor porucznik Fitzjames, porucznicy Gore, Le Vesconte i Fairholme z Erebusa; komandor Crozier i porucznicy Little, Hodgson i Irving z Terroru. Prócz tych ośmiu oficerów usadzonych po przeciwnych stronach stołu – sir John siedział u szczytu stołu, przy grodzi i wejściu do jego prywatnego ustępu – w pokoju znaleźli się także dwaj lodomistrzowie, pan Blanky z Terroru i pan Reid z Erebusa, oraz dwaj mechanicy, pan Thompson ze statku Croziera oraz pan Gregory z okrętu flagowego. Sir John poprosił również o przybycie jednego z lekarzy, doktora Stanleya z Erebusa. Steward Franklina wystawił na stół sok winogronowy, sery i suchary, zebrani mogli więc zrelaksować się przez chwilę i pogawędzić, nim sir John rozpoczął naradę.


***

– Panowie – przemówił sir John. – Z pewnością wszyscy wiecie, dlaczego się tutaj zgromadziliśmy. Dzięki łaskawości niebios przez ostatnie dwa miesiące nasza wyprawa to pasmo samych sukcesów. Oddaliliśmy się od wyspy Beechey prawie o trzysta pięćdziesiąt mil. Obserwatorzy i zwiadowcy wciąż donoszą o otwartych wodach na zachód i południe od naszych statków. Niewykluczone, że wciąż możemy – jeśli Bóg pozwoli – dotrzeć do tych otwartych wód i wpłynąć w Przejście Północno-Zachodnie jeszcze tej jesieni.

O ile mi jednak wiadomo, lód na zachodzie robi się coraz grubszy i bardziej zbity. Pan Gregory donosi, że główny wał Erebusa został uszkodzony przez lód i że choć nadal możemy korzystać z napędu parowego, jego efektywność znacznie zmalała. Maleją także nasze zapasy węgla – Wkrótce nadejdzie kolejna zima. Innymi słowy, panowie, musimy dziś zdecydować, jak będą wyglądały nasze dalsze działania. Nie będzie chyba przesadą twierdzenie, że decyzja, którą tu podejmiemy, przesądzi o sukcesie lub klęsce naszej ekspedycji.

Przez dłuższą chwilę w kajucie panowała całkowita cisza.

Sir John zwrócił się do rudobrodego lodomistrza z HMS Erebus.

– Nim przystąpimy do dyskusji, warto chyba wysłuchać opinii naszych lodomistrzów, mechaników i lekarzy. Panie Reid, czy zechciałby pan powtórzyć przy wszystkich to, co powiedział mi pan wczoraj o naszej aktualnej i przewidywanej sytuacji?

Reid, który wraz z pięcioma innymi mężczyznami stał obok oficerów z Erebusa, odchrząknął niepewnie. Był człowiekiem małomównym, a perspektywa wystąpienia przed tak doborowym towarzystwem najwyraźniej go onieśmielała.

– Sir Johnie… Panowie… Wszyscy dobrze wiemy, że mieliśmy choler… to jest… duże szczęście, jeśli chodzi o warunki lodowe od czasu, gdy nasze statki wypłynęły z zatoki przy wyspie Beechey na początku czerwca. Dopóki byliśmy w cieśninach, przebijaliśmy się głównie przez śryż. To żaden problem. Nocami, czyli w ciągu tych kilku godzin ciemności, które nazywamy tu nocami, płynęliśmy przez krążki śryżowe, podobne do tego, co widzimy już od kilku dni, gdy morze bliskie jest zamarznięcia, ale to też nie stanowi większego problemu. Do tej pory udawało nam się trzymać z dala od młodego lodu przy brzegach; to już poważniejsza sprawa. Za tym lodem idzie lód stały, który zgniecie nawet wzmocnione kadłuby Erbusa i Terroru. Ale jak już mówiłem, unikamy tego lodu… na razie.

Reid był czerwony jak burak i mokry od potu. Chętnie by na tym skończył, wiedział jednak, że nie odpowiedział jeszcze do końca na pytanie sir Johna. Odchrząknął ponownie i podjął przerwany monolog:

– No więc… Nie mamy większych problemów z pływającym lodem, z gruzem lodowym i grubszą tłuką ani też z bryłami lodu, które oderwały się od gór lodowych – udaje nam sieje omijać, bo płyniemy szerokimi pasami otwartej wody. Ale to wszystko powoli się kończy, panowie. Noce robią się dłuższe, warstwa krążków śryżowych na powierzchni morza praktycznie nie topnieje, coraz częściej też napotykamy małe góry lodowe i zwały lodu. To właśnie te zwały lodu martwią mnie i pana Blanky’ego najbardziej.

– A czemuż to, panie Reid? – spytał sir John. Na jego twarzy malowało się znudzenie, którym zawsze napełniały go dyskusje o różnych warunkach lodowych. Dla sir Johna lód był lodem – czymś, przez co należało się przebić, co trzeba ominąć i pokonać.

– To lód pokryty śniegiem, sir Johnie – wyjaśnił Reid. – Kawałki starej kry, na których widać z boku ciemniejsze obwódki. Za taką krą idzie zawsze prawdziwy pak, gruby, zbity lód, którego musimy się bać, bo przed nim już nie uciekniemy. A jak okiem sięgnąć, na zachód i południe widać tylko pak, być może z wyjątkiem pasa otwartej wody przy Ziemi Króla Williama.

– Przejście Północno-Zachodnie – powiedział cicho komandor porucznik Fitzjames.

– Być może. – Sir John skinął głową. – Najprawdopodobniej. Ale żeby się tam dostać, musimy pokonać ponad sto mil paku, być może nawet dwieście. Podobno lodomistrz Terroru ma teorię na temat tego, dlaczego warunki lodowe na zachodzie tak gwałtownie się pogarszają. Panie Blanky?

Thomas Blanky się nie zaczerwienił. Starszy lodomistrz mówił z ogromną pewnością siebie, wyrzucał z ust sylaby niczym pociski z muszkietu.

– Wpłynięcie na ten pak to pewna śmierć. I tak posunęliśmy się już za daleko. Prawdę mówiąc, odkąd wypłynęliśmy z cieśniny Peel, widzimy strumień lodu gorszy od wszystkiego, co można napotkać na północ od Zatoki Baffina. Z dnia na dzień wygląda to coraz gorzej.

– Dlaczego tak się dzieje, panie Blanky? – spytał komandor Fitzjames, sepleniąc lekko. – Wydaje mi się, że o tej porze roku powinniśmy jeszcze mieć do dyspozycji sporo przesmyków w lodzie, dopóki morze całkowicie nie zamarznie, a w pobliżu lądu, powiedzmy na południowy zachód od półwyspu Ziemi Króla Williama, morze powinno być żeglowne co najmniej jeszcze przez miesiąc.

Lodomistrz Blanky pokręcił głową.

– To nie są krążki śryżowe ani śryż, ani pokruszona kra, panowie, to pak. Nadchodzi z północnego zachodu. Pomyślcie o tym jako o serii olbrzymich lodowców, które zamykają w potrzasku góry lodowe i pokrywają morze grubą warstwą lodu na przestrzeni setek mil. Możemy mówić o sporym szczęściu, bo do tej pory byliśmy przed nimi osłonięci, to wszystko.

– A cóż nas przed tym osłaniało? – spytał porucznik Gore, niezwykle przystojny i ujmujący oficer.

Odpowiedział mu komandor Crozier, który skinieniem głowy nakazał Blanky’emu cofnąć się o krok.

– Wszystkie wyspy położone na zachód od naszego kursu, Grahamie – wyjaśnił Irlandczyk. – Rok temu odkryliśmy, że Ziemia Cornwallisa t0 w rzeczywistości wyspa, teraz wiemy też, że Ziemia Księcia Walii to tak naprawdę Wyspa Księcia Walii. To właśnie ta wyspa osłaniała nas przed strumieniem lodu, dopóki nie wypłynęliśmy z cieśniny Peel. Teraz widzimy jednak, że między wyspami położonymi na północnym zachodzie przeciska się prawdziwy pak, sięgający coraz dalej na południe. Wszelkie obszary otwartej wody, które jeszcze uchowały się przy południowych wybrzeżach, wkrótce zamarzną; podobnie jak my, jeśli będziemy płynąć dalej i spróbujemy przezimować na otwartym lodzie.

– To tylko jedna opinia – odezwał się sir John. – Dziękujemy ci za nią, Francis. Teraz jednak musimy postanowić, jak będą wyglądały nasze dalsze działania. Tak, James?

Komandor porucznik Fitzjames wyglądał jak zawsze na zrelaksowanego i pewnego siebie zarazem. Przytył nieco podczas wyprawy, więc guziki na jego mundurze wyglądały tak, jakby lada moment miały odpaść od niego z trzaskiem. Policzki komandora były zaczerwienione, a blond włosy opadały długimi lokami na ramiona. Fitzjames uśmiechnął się najpierw do wszystkich siedzących przy stole, po czym przemówił:

– Sir Johnie, zgadzam się z komandorem Crozierem, że źle stałoby się dla nas wszystkich, gdyby nasze statki zamarzły na otwartym morzu, nie sądzę jednak, że właśnie taki los nas spotka, jeśli popłyniemy dalej. Uważam, że musimy popłynąć jak najdalej na południe i albo dotrzeć do otwartych wód, by zrealizować cel naszej wyprawy, czyli znaleźć Przejście Północno-Zachodnie, czego, jak sądzę, dokonamy jeszcze przed nadejściem zimy, albo znaleźć jakieś bezpieczne schronienie przy brzegu, być może jakąś zatoczkę, w której będziemy mogli przezimować w stosunkowo przyzwoitych warunkach, podobnie jak przy wyspie Beechey. Wiemy już dzięki poprzednim, lądowym wyprawom sir Johna i doświadczeniom innych ekspedycji morskich, że morze w pobliżu lądu zamarza znacznie później, a to dzięki cieplejszym wodom ze spływających do niego rzek.

– A jeśli na południowym zachodzie nie dotrzemy do otwartych wód ani do wybrzeża? – spytał cicho Crozier.

Fitzjames machnął lekceważąco ręką.

– Przynajmniej kiedy w przyszłym roku nadejdzie wiosna, będziemy bliżej celu. Co innego nam pozostaje, Francis? Chyba nie myślisz poważnie o tym, żeby wrócić cieśniną do wyspy Beechey albo wycofać się do Zatoki Baffina?

Crozier pokręcił głową.

– W tej chwili możemy równie łatwo popłynąć na wschód od Ziemi Króla Williama, jak na zachód; łatwiej, wiemy bowiem od naszych zwiadowców i obserwatorów, że na wschodzie są jeszcze duże obszary otwartej wody.

– Mielibyśmy popłynąć na wschód od Ziemi Króla Williama? – powtórzył z niedowierzaniem sir John. – Francis, w ten sposób zapędzilibyśmy się w ślepą uliczkę. Owszem, półwysep stanowiłby dobrą osłonę, ale utknęlibyśmy setki mil stąd w długiej zatoce, w której być może w ogóle nie puszczą lody do następnej wiosny.

– Chyba że… – zaczął głośno Crozier, rozglądając się dokoła. – Chyba że Ziemia Króla Williama też jest wyspą. Wówczas moglibyśmy korzystać z takiej samej osłony przed pakiem spływającym z północy, jaka przez ostatni miesiąc zapewniała nam Wyspa Księcia Walii. Całkiem możliwe, że otwarte wody po wschodniej stronie Ziemi Króla Williama ciągną się aż do wybrzeża; dzięki temu moglibyśmy żeglować jeszcze przez kilka tygodni na zachód, znaleźć jakąś przytulną zatoczkę – być może przy ujściu rzeki – i tam spędzić kolejną zimę, jeśli okaże się to konieczne.

W pokoju znów zapadła cisza.

Porucznik H.T.D. Le Vesconte z Erebusa odchrząknął z zakłopotaniem.

– Wierzysz w teorie tego ekscentryka, doktora Kinga? – powiedział cicho.

Crozier zmarszczył brwi. Wiedział, że większość badaczy zdecydowanie odrzuca teorie doktora Richarda Kinga – który nie był nawet marynarzem, lecz zwykłym cywilem – głównie dlatego, że King uważał, i głośno dawał temu wyraz, iż duże wyprawy morskie, takie jak choćby wyprawa sir Johna, były głupie, niebezpieczne i absurdalnie drogie. King twierdził również, opierając się na danych, które zebrała przed laty lądowa ekspedycja Backa, że Ziemia Króla Williama była wyspą, podczas gdy Boothia, wyspa położona jeszcze dalej na wschód, była w rzeczywistości długim półwyspem. Kontrowersyjny naukowiec dowodził, że najłatwiej, najbezpieczniej i najszybciej odnajdą Przejście Północno-Zachodnie małe grupy wędrujące najpierw drogą lądową przez tereny północnej Kanady, a potem posuwające się drogą morską na zachód, wzdłuż wybrzeża, gdzie żegludze sprzyjają cieplejsze wody, oraz że tysiące mil kwadratowych morza na północy to w rzeczywistości labirynt wysp i strumieni lodu, które mogły pochłonąć tysiące Erebusów i Terrorów. Crozier wiedział, że w bibliotece Erebusa znajduje się egzemplarz książki Kinga – sam ją odszukał i przeczytał, a książka nadal leżała w jego kajucie na Terrorze. Wiedział również, że jest jedynym członkiem ekspedycji, któremu w ogóle chciało się do niej zajrzeć.

– Nie – odrzekł głośno. – Nie zgadzam się teoriami Kinga, sugeruję tylko, że istnieje taka możliwość. Posłuchajcie, wszyscy myśleliśmy, że Ziemia Corwallisa jest ogromna, że być może stanowi część kontynentu arktycznego, opłynęliśmy ją jednak w ciągu zaledwie kilku dni. Wielu z nas uważało, że wyspa Devon ciągnie się na północ i zachód, roSto do otwartego Morza Polarnego, lecz nasze okręty dotarły do jej achodniego końca, skąd widzieliśmy otwarte kanały na północy. Zgodnie z rozkazami, minąwszy Przylądek Walkera, mieliśmy płynąć prosto południowy zachód, okazało się jednak, że dokładnie na naszym kursie leży Ziemia Księcia Walii – i co istotniejsze, że niemal na pewno est to wyspa. Wąski pas lodu, który dostrzegliśmy na wschodzie, gdy płynęliśmy na południe, może być zamarzniętą cieśniną oddzielającą Lrspę Sommerset od półwyspu Boothia, co oznaczałoby, że King się mylił i że Boothia nie jest jednym długim półwyspem ciągnącym się na północ aż do Cieśniny Lancastera.

– Nie mamy żadnych dowodów na to, że ten pas lodu to cieśnina

– odparł porucznik Gore. – Rozsądniej będzie chyba założyć, że to pokryty lodem przesmyk, podobny do tego, który widzieliśmy przy wyspie Beechey.

Crozier wzruszył ramionami.

– Być może, ale podczas tej wyprawy przekonaliśmy się już kilkakrotnie, że lądy, które do tej pory uważano za bardzo duże lub połączone ze sobą, w rzeczywistości są wyspami. Proponuję więc, byśmy zawrócili, unikając paku nadciągającego z południowego zachodu, i popłynęli na wschód, a potem na południe, wzdłuż wschodniego brzegu lądu, który być może jest Wyspą Króla Williama. Dzięki temu będziemy przynajmniej osłonięci przed tym… morskim lodowcem, o którym mówił pan Blanky… a gdybyśmy odkryli, że jest to tylko jednak długa, wąska zatoka, przyszłego lata najprawdopodobniej moglibyśmy ponownie popłynąć na północ, wzdłuż brzegu Ziemi Króla Williama i znaleźć się w tym samym miejscu co teraz, niczego praktycznie nie tracąc.

– Prócz spalonego węgla i cennego czasu – dodał komandor Fitzjames.

Crozier skinął głową.

Sir John potarł swe pulchne, gładko ogolone policzki, nim jednak zdążył odnieść się do słów Croziera, przemówił mechanik Terroru, James Thompson:

– Sir Johnie, panowie, ponieważ został tu poruszony temat zapasów węgla, pozwolę sobie zauważyć, że niedługo – i to bardzo niedługo – skurczą się one do ilości, która praktycznie uniemożliwi nam powrót. Tylko w zeszłym tygodniu, kiedy korzystając z napędu parowego, przebijaliśmy się przez obrzeża owego paku, spaliliśmy ponad jedną czwartą zapasów węgla, które nam jeszcze pozostały. W tej chwili została nam jeszcze połowa pierwotnych zapasów… czyli na niecałe dwa tygodnie normalnej żeglugi, ale tylko na kilka dni, jeśli nadal będziemy przebijać się przez lód. Jeśli następną zimę znów spędzimy w lodzie, zużyjemy znaczną część tych rezerw tylko na ogrzewanie statków.

– Zawsze możemy wysłać kogoś na brzeg po drewno – wtrącił porucznik Edward Little, siedzący po lewej ręce Croziera.

Przez następną minutę wszyscy mężczyźni obecni w kajucie, prócz sir Johna, śmiali się serdecznie, co rozładowało nieco napiętą atmosferę. Być może sir John przypominał sobie swoją pierwszą lądową ekspedycję na północne wybrzeże, położone na południe od miejsca, w którym się obecnie znajdowali. Tundra ciągnęła się na przestrzeni dziewięciuset mil od wybrzeża; dopiero po pokonaniu tej jałowej krainy można było natknąć się na pierwsze prawdziwe drzewa lub krzewy.

– Mam pewien pomysł, jak rozwiązać ten problem – oświadczył niespodziewanie Crozier, gdy umilkły już ostatnie śmiechy.

Wszyscy spojrzeli z zainteresowaniem na komandora HMS Terror.

– Przeniesiemy całą załogę i węgiel z Erebusa na Terror i popłyniemy dalej – wyjaśnił Crozier. – Albo przez lód na południowy zachód, albo wzdłuż wschodniego wybrzeża Ziemi Króla Williama.

– Postawić wszystko na jedną kartę – przemówił lodomistrz Blanky, przerywając pełną zdumienia ciszę. – Tak, to ma sens.

Sir John przez chwilę tylko mrugał. Gdy wreszcie odzyskał głos, wydawało się, że nie do końca wierzy w to, co właśnie usłyszał.

– Porzucić okręt flagowy? – powiedział w końcu. – Porzucić Erebusa} Rozejrzał się dokoła, jakby dając do zrozumienia wszystkim swym oficerom, że sam widok jego kajuty powinien rozwiązać tę kwestię w sposób jasny i ostateczny – grodzie wypełnione półkami i książkami, kryształy i porcelana na stole, trzy patentowane iluminatory Prestona osadzone w suficie, dzięki czemu do wnętrza wpadał szeroki strumień słonecznego blasku.

– Porzucić Erebusa, Francisie? – powtórzył głośniej, jakby domagał się, by ktoś wyjaśnił mu, o co chodzi w tym dziwnym i niezbyt śmiesznym żarcie.

Crozier skinął głową.

– Główny wał jest wykrzywiony, sir. Pański mechanik, pan Gregory, powiedział, że można go naprawić lub wymienić tylko w suchym doku, którym oczywiście nie dysponujemy. Jeśli utkniemy w paku, sytuacja tylko się pogorszy. Jeśli nadal będziemy płynąć na dwóch okrętach, węgla wystarczy nam tylko na kilka dni walki z lodem. Jeśli nam się nie uda, wszyscy zostaniemy uwięzieni w lodzie. Jeśli z kolei zamarzniemy na otwartym morzu, na zachód od Ziemi Króla Williama, staniemy się częścią prądu lodowego, który może nas znieść na przybrzeżną płyciznę. To zaś oznacza nieuchronne zniszczenie, nawet tak cudownego statku jak ten. – Crozier objął gestem kajutę Erebusa. – Jeśli jednak zgromadzimy wszystkie zapasy węgla na mniej zniszczonym statku – kontynuował – i jeśli uda nam się do tego znaleźć otwarte wody przy wschodnim wybrzeżu Ziemi Króla Williama, będziemy mogli jeszcze co najmniej przez miesiąc płynąć na zachód, i to pełną parą. Poświęcilibyśmy Erebusa, to prawda, ale moglibyśmy dotrzeć – dotarlibyśmy – do cypla Turnagain i innych znajomych miejsc przy wybrzeżu w ciągu tygodnia. Dzięki temu wypłynęlibyśmy na Pacyfik jeszcze w tym roku zamiast w następnym.

– Porzucić Erebusa} – powtórzył ponownie sir John. W jego głosie nie było gniewu ani irytacji, a tylko bezbrzeżne zdumienie wynikające z absurdalności takiej propozycji.

– Na Terrorze zrobiłoby się bardzo ciasno – zauważył komandor porucznik Fitzjames. Wyglądało na to, że całkiem poważnie potraktował pomysł Croziera.

Komandor sir John odwrócił się w prawo i wpatrywał się przez chwilę w swego ulubionego oficera. Na jego twarzy pojawił się w końcu zimny uśmiech kogoś, komu nie tylko celowo nie wyjaśniono sensu żartu, ale i uczyniono go obiektem tego żartu.

– Ciasno, ale nie ponad miarę, i to tylko przez miesiąc lub dwa – odrzekł Crozier. – Pan Honey z mojego statku i wasz okrętowy cieśla, pan Weekes, zajęliby się wyburzeniem wewnętrznych grodzi; rozebralibyśmy wszystkie kwatery oficerskie prócz Wielkiej Kajuty, w której znalazłoby się miejsce dla sir Johna. Dzięki temu zyskalibyśmy naprawdę dużo przestrzeni, wystarczająco, by spędzić na statku co najmniej kolejny rok. Te stare okręty bombardujące mają mnóstwo wolnej przestrzeni pod pokładem, przynajmniej tyle dobrego można o nich powiedzieć.

– Przeniesienie węgla i zapasów musiałoby trochę potrwać – zauważył porucznik Le Vesconte.

Crozier ponownie skinął głową.

– Poprosiłem, by mój intendent, pan Helpman, dokonał wstępnych obliczeń. Pamiętacie panowie zapewne, że pan Goldner, główny dostawca konserw naszej ekspedycji, dostarczył swój towar dopiero niecałe czterdzieści osiem godzin przed terminem wypłynięcia, musieliśmy więc w znacznym stopniu przeładować nasze statki. Zdążyliśmy. Pan Helpman szacuje, że jeśli obie załogi będą pracowały od rana do nocy, przesypiając tylko połowę należnego im czasu, zdążymy przenieść wszystko na Terror - w ciągu trzech dni. Przez kilka tygodni może nam być trochę ciasno, ale dzięki temu nasza ekspedycja zyska nowy wymiar, jakby dopiero startowała – będziemy mieli uzupełnione zapasy węgla, jedzenie na kolejny rok i w pełni sprawny okręt.

– Postawić wszystko na jedną kartę – powtórzył lodomistrz Blanky. Sir John pokręcił głową i zachichotał, jakby w końcu znudził mu się ten osobliwy żart.

– Cóż, Francis, to bardzo… interesująca… koncepcja, ale oczywiście nie porzucimy Erebusa, Ani Terroru, gdyby twój okręt doznał jakichś drobnych uszkodzeń. No dobrze, panowie, jeśli się nie mylę, nikt nie wspominał dzisiaj o powrocie do Zatoki Baffina. Czy mogę więc założyć, że nikt nie proponuje takiego rozwiązania?

W kajucie znów zapadła cisza. Słychać było tylko zgrzyt cegiełek o deski; marynarze już drugi raz tego dnia czyścili pokład.

– Cóż, w takim razie sprawa jest postanowiona – rzekł sir John – Płyniemy dalej. Po pierwsze tak mówią rozkazy, a po drugie, jak kilku z was, panowie, raczyło zauważyć, będziemy bezpieczniejsi, jeśli zbliżymy się do stałego lądu, nawet jeśli ląd ów będzie tak niegościnny jak wyspy, które mijaliśmy po drodze. Francis, James, możecie poinformować załogi o naszej decyzji.

Sir John wstał.

Przez krótką, pełną niedowierzania chwilę komandorzy, oficerowie lodomistrzowie, mechanicy i lekarz tkwili w bezruchu, potem jednak’ oficerowie wstali szybko z miejsc, skinęli głowami i wyszli z ogromnej kajuty sir Johna.

Doktor Stanley kilkakrotnie szarpnął komandora porucznika Fitzjamesa za rękaw, kiedy mężczyźni przeszli wąską zejściówką i wkroczyli po schodach na pokład.

– Komandorze, komandorze – mówił Stanley – sir John nie udzielił mi głosu, ale chciałem poinformować wszystkich, że coraz więcej konserw się psuje.

Fitzjames uśmiechnął się i uwolnił rękaw z uścisku doktora.

– Postaramy się, by wkrótce mógł pan poinformować o tym sir Johna osobiście.

– Ale już mu o tym mówiłem – nie dawał za wygraną lekarz. – Chciałem tylko poinformować innych oficerów, na wypadek…

– Później, panie Stanley – uciął krótko Fitzjames.

Lekarz mówił coś jeszcze, lecz Crozier go nie dosłyszał, przeszedł dalej i gestem dał znak Johnowi Lane’owi, swemu bosmanowi, by przysłał po niego łódkę, która miała zawieźć go wąskim przesmykiem otwartej wody na pokład Terroru. Okręt Croziera wgryzał się uporczywie w coraz twardszą taflę lodu, a z jego komina biły w niebo kłęby czarnego dymu.


***

Przez kolejne cztery dni oba okręty przebijały się przez pak, zmierzając powoli na południowy zachód. HMS Terror spalał węgiel w zawrotnym tempie, wykorzystując całą moc silnika do walki z coraz grubszym lodem. Pasmo otwartej wody na południu zniknęło, niewidoczne nawet w słoneczne dni.

Temperatura spadła gwałtownie dziewiątego września. Długi wąski pas otwartej wody za rufą Erebusa pokrył się najpierw warstwą krążków śryżowych, a potem zamarzł na dobre. Morze wokół nich zamieniło się w jednolitą białą masę brył lodu, gór i wałów lodowych.

Przez sześć dni Franklin próbował wszystkich znanych mu sztuczek, które mogłyby uwolnić ich z lodowej pułapki – kazał posypywać lód przed dziobami okrętu pyłem węglowym, co miało przyspieszyć jego topnienie, wysyłał do pracy grupy ludzi z ogromnymi piłami, którzy wycinali lód sprzed okrętów kawałek po kawałku, zmieniał balast, kazał setce ludzi naraz atakować lód za pomocą kilofów, oskardów, łopat ostrzonych palików, wbijał kotwice daleko z przodu i ciągnął Erebusa – który dzień przed nagłym atakiem mrozu ponownie zajął miejsce przed Terrorem – jard po jardzie. Wreszcie kazał wszystkim zdrowym członkom załogi wyjść na lód, przydzielił wszystkim liny, a najsilniejszym uprzęże do sań i spróbował ciągnąć okręty naprzód, co było prawdziwie morderczą pracą przynoszącą wszakże mizerne skutki. Sir John bez przerwy powtarzał swoim ludziom, że być może już dwadzieścia, trzydzieści mil dalej czekają na nich otwarte przybrzeżne wody.

Otwarte wody mogły równie dobrze czekać na nich na powierzchni księżyca…

Nocą piętnastego września 1846 roku temperatura spadła poniżej zera a lód zaczął z jękiem i trzaskiem napierać na kadłuby okrętów. Rankiem każdy, kto wyszedł na pokład, mógł przekonać się na własne oczy, że wokół statków rozciąga się bezbrzeżna lodowa pustynia. Korzystając z krótkich okresów dobrej pogody pomiędzy coraz częstszymi śnieżycami, Crozier i Fitzjames ustalili pozycje swych statków. Obaj komandorzy obliczyli, że pozycja ta wynosi mniej więcej 70°05’ szerokości geograficznej północnej i 98°23’ długości geograficznej zachodniej, jakieś dwadzieścia pięć mil od północno-zachodniego brzegu Wyspy albo Ziemi Króla Williama – teraz ta różnica i tak nie miała żadnego znaczenia.

Utknęli w otwartym lodzie – w ruchomym paku – uwięzieni dokładnie na linii ataku „ruchomego lodowca” lodomistrza Blanky’ego, który ciągnął ku nim z obszarów polarnych na północnym zachodzie, z samego bieguna północnego. Z tego, co wiedzieli, w promieniu stu mil nie było żadnej zatoki, która mogłaby osłonić ich przed tym atakiem, a gdyby nawet wiedzieli o istnieniu takowej, i tak nie mogliby się do niej dostać.

O drugiej po południu tego dnia komandor sir John Franklin rozkazał przygasić ogień w kotłach zarówno na Erebusie, jak i na Terrorze. Palacze mieli utrzymywać tylko ciśnienie pary wystarczające do ogrzewania niższych pokładów na obu statkach.

Sir John nie wygłosił żadnego oświadczenia do swych ludzi. Nie było to potrzebne. Tego wieczoru, gdy marynarze układali się w swych hamakach na Erebusie i gdy Hartnell jak co dzień odmawiał szeptem Modlitwę za swego zmarłego brata, trzydziestopięcioletni marynarz Abraham Seeley z sąsiedniego hamaka syknął w jego stronę:

– Utknęliśmy po uszy w gównie, Tommy, i ani twoje modlitwy, ani Slr John nie wyciągną nas z niego… przynajmniej przez następne dziesięć miesięcy.

Загрузка...