15

FRANKLIN

70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 11 czerwca 1847.

Do dnia, który miał być ostatnim dniem jego życia, sir John zdołał się już niemal całkowicie otrząsnąć z szoku, jakiego doznał, ujrzawszy eskimoską wiedźmę nago. To była ta sama eskimoska kobieta, ta sama nastoletnia indiańska ladacznica, którą diabeł nasłał mu na pokuszenie podczas jego pierwszej, nieudanej ekspedycji w 1819 roku, piętnastoletnia wszetecznica i nałożnica Roberta Hooda, nazywana Zielonymi Pończochami. Sir John był tego pewien. Ta kusicielka miała tę samą brązową jak kawa skórę, która lśniła nawet w ciemności, te same wysokie, krągłe piersi, te same brązowe otoczki sutków, a nawet ten sam wąski kruczoczarny pasek włosów łonowych. To był ten sam sukub.

Szok wywołany widokiem tej nagiej kobiety leżącej na stole doktora McDonalda w izbie chorych – na jego statku – był ogromny, sir John miał jednak nadzieję, że udało mu się ukryć swoją reakcję przed lekarzami i innymi oficerami do końca tego długiego, męczącego dnia.

Pogrzeb porucznika Gore’a odbył się w piątek, czwartego czerwca. Kilkudziesięcioosobowa grupa marynarzy potrzebowała ponad dwudziestu czterech godzin, by przebić się przez lód do otwartego morza. By tego dokonać, musieli prochem strzelniczym wysadzić dziesięć stóp twardego jak kamień lodu, a potem za pomocą kilofów i łopat przebić się przez kolejne pięć stóp. Gdy wreszcie skończyli, około południa, pan Weekes, cieśla z Erebusa, oraz pan Honey, cieśla z Terroru, zbudowali zgrabne i eleganckie rusztowanie nad mającym dziesięć stóp długości i pięć stóp szerokości otworem w lodzie. Przy otworze przez cały czas stała grupa marynarzy, którzy długimi drągami rozbijali lód tworzący się na powierzchni morza.

Ciało porucznika Gore’a zaczęło się szybko rozkładać w stosunkowo wysokiej temperaturze panującej na statku, cieśle sporządzili więc solidną trumnę z mahoniu, wyłożoną od środka warstwą pachnącego drewna cedrowego. Między dwiema warstwami drewna umieszczono jeszcze warstwę ołowiu, pełniącą tę samą funkcję co ołowiane kule, które podczas zwykłego pogrzebu morskiego wsadzano do worka z ciałem, by mieć pewność, że opadnie na dno. Pan Smith, kowal, wykuł piękną płytę pamiątkową z miedzi, którą przykręcono do wieka trumny. Ponieważ ceremonia pogrzebowa miała łączyć elementy pogrzebu na lądzie z typowym pogrzebem na morzu, sir John przykazał wyraźnie, że trumna ma być tak ciężka, by natychmiast zatonęła.

Po ośmiu szklankach na początku pierwszej psiej wachty – o czwartej po południu – załogi obu okrętów zgromadziły się przy miejscu pochówku, w odległości ćwierć mili od Erebusa. Sir John rozkazał, by na pogrzebie stawili się wszyscy prócz marynarzy pełniących akurat wachtę i, co więcej, by nie wkładali na mundury żadnych dodatkowych ubrań. O wyznaczonym czasie na lodzie zgromadziło się więc ponad stu trzęsących się z zimna, lecz nienagannie umundurowanych oficerów i marynarzy.

Trumna porucznika została spuszczona z Erebusa i przymocowana do wielkich sań, wzmocnionych specjalnie na tę smutną okazję. Na trumnie leżała flaga brytyjska należąca do sir Johna. Potem trzydziestu dwóch marynarzy, dwudziestu z Erebusa i dwunastu z Terroru, powoli przeciągnęło sanie z trumną na miejsce pochówku, podczas gdy czterech najmłodszych marynarzy, teoretycznie wciąż tylko chłopców okrętowych – Goerge Chambers i David Young z Erebusa oraz Robert Golding i Thomas Evans z Terroru – wybijało powolny marszowy rytm na bębnach owiniętych czarnym płótnem. W uroczystej procesji za saniami szło dwudziestu ludzi, wśród nich komandor sir John Franklin, komandor porucznik Fitzjames, komandor Crozier i większość pozostałych oficerów i podoficerów w pełnym umundurowaniu.

Na miejscu pochówku czekał już oddział odzianych w czerwone płaszcze żołnierzy brytyjskiej piechoty morskiej. Oddział dowodzony przez trzydziestodwuletniego sierżanta z Erebusa, Davida Bryanta, składał się z kaprala Pearsona, szeregowca Hopcrafta, szeregowca Pilkingtona, szeregowca Healeya i szeregowca Reeda z Erebusa – w oddziale żołnierzy płynących na Erebusie brakowało tylko szeregowego Braine’a, który umarł rok wcześniej i został pogrzebany na wyspie Beechey – oraz sierżanta Tozera, kaprala Hedgesa, szeregowca Wilkesa, szeregowca Hammonda, szeregowca Heathera i szeregowca Daly’ego z HMS Terror.

Tuż za trumną, z kapeluszem i szpadą Gore’a w dłoniach, szedł porucznik H.T.D. Le Vesconte, który przejął obowiązki zmarłego oficera. Obok Le Vesconte’a kroczył porucznik James W. Fairholme, niosąc w dłoniach poduszkę obleczoną niebieskim aksamitem, na którym leżało sześć medali zgromadzonych przez młodego Gore’a podczas jego kariery w Królewskiej Marynarce Wojennej.

Pochód zbliżył się do otworu w lodzie, a dwunastu żołnierzy rozstąpiło się na boki, tworząc szpaler. Marynarze stali ramię w ramię, zwróceni twarzami do środka, podczas gdy procesja złożona z ludzkiego zaprzęgu, sań z trumną, gwardii honorowej i innych żałobników przechodziła powoli między ich szeregami.

Gdy stu dziesięciu ludzi zajęło w końcu swoje miejsca wokół otworu w lodzie – niektórzy stanęli na wale lodowym, skąd roztaczał się lepszy widok – sir John poprowadził komandorów na prowizoryczne rusztowanie przy wschodniej części otworu. Powoli, bardzo ostrożnie trzydziestu dwóch ludzi z zaprzęgu odwiązało trumnę od sań i ułożyło ją na drewnianym podeście zawieszonym tuż nad prostokątem czarnej wody. Trumna spoczęła nie tylko na deskach, ale i na trzech grubych linach okrętowych podtrzymywanych przez tych samych marynarzy, którzy ciągnęli wcześniej sanie.

Umilkły żałobne bębny i wszyscy zdjęli kapelusze. Zimny wiatr podrywał długie włosy marynarzy, umyte, przyczesane i przewiązane czarną wstążką specjalnie na tę okazję. Dzień był zimny – przy ostatnim pomiarze termometr wskazywał niecałe pięć stopni – lecz arktyczne niebo, wypełnione lodowymi kryształami, wyglądało jak jednolita kopuła złotego światła. Jakby na cześć porucznika Gore’a do pojedynczego kręgu słońca, przesłoniętego kryształkami lodu, dołączyły trzy kolejne – złote kręgi unoszące się nad prawdziwym słońcem i po obu jego stronach – wszystkie połączone tęczowym pierścieniem halo. Wielu marynarzy przyglądało się temu z uznaniem dla trafnej reakcji natury.

Sir John odprawił mszę pogrzebową, przemawiając swym mocnym głosem, który docierał do wszystkich zgromadzonych na lodzie. Rytuał był wszystkim dobrze znany. Słowa niosły otuchę. Odpowiedzi automatycznie cisnęły się na usta. Pod koniec uroczystości nikt nie zwracał już uwagi na zimny wiatr.

– Powierzamy więc jego ciało tej głębi, gdzie ulegnie zepsuciu, czekając jednocześnie na dzień zmartwychwstania, kiedy morze odda ciała zmarłych, a życie zwycięży nad śmiercią przez naszego Pana Jezusa Chrystusa, który zstąpiwszy ponownie na ten świat, odmieni nasze marne ciała i uczyni je na podobieństwo ciała swego, on bowiem zdolny jest uczynić wszystko i poddać wszystko swej woli.

– Amen – odpowiedzieli jednym głosem zgromadzeni.

Dwunastu żołnierzy królewskiej piechoty morskiej podniosło muszkiety i oddało trzy salwy honorowe. Ostatnia salwa, w odróżnieniu od dwóch poprzednich, złożonych z czterech strzałów, liczyła tylko trzy strzały.

Gdy rozbrzmiała pierwsza salwa, porucznik Le Vesconte skinął głową, a Samuel Brown, John Weekes i James Ridgen wysunęli deski spod trumny, która teraz wisiała tylko na trzech linach. Na dźwięk drugiej salwy trumna została opuszczona do poziomu czarnej wody. Po trzeciej salwie marynarze zwolnili liny, a trumna opatrzona miedzianą tablicą – na wieku leżały teraz także medale Gore’a i jego szpada – zniknęła pod powierzchnią wody.

Lodowata powierzchnia morza zafalowała lekko, gdy jednak marynarze wyciągnęli z niej liny, znów upodobniła się do tafli czarnego szkła. Potrójne odbicie słońca i tęczowa aureola na południu zniknęły, a pod kopułą nieba płonęło tylko przygaszone czerwone słońce.

Ludzie rozeszli się na swoje statki. Minęły dopiero dwie szklanki pierwszej psiej wachty. Dla większości marynarzy był to czas kolacji i drugiej porcji grogu.


***

Nazajutrz, w sobotę piątego czerwca, obie załogi skryły się pod pokładami swych statków, gdyż pod niebem rozpętała się kolejna arktyczna burza. Obserwatorzy opuścili swe stanowiska na marsach grot-masztu, a nieliczni marynarze pełniący wachtę ustawili się z dala od wszelkich metalowych przedmiotów i masztów. Błyskawice raz po raz przeszywały gęstą mgłę, po niebie przetaczały się ogłuszające grzmoty, potężne wyładowania uderzały co chwila w piorunochrony zamocowane na masztach i dachach kajut, błękitne ogniki świętego Elma pełzały po drzewcach i olinowaniu. Wymizerowani marynarze schodzący z wachty opowiadali swym przerażonym towarzyszom o kulach błękitnego ognia toczących się po lodzie. Później – gdy wyładowania elektryczne i towarzyszące im zjawiska przybrały jeszcze na sile – marynarze pełniący psią wachtę zauważyli we mgle jakiś wielki kształt, znacznie większy od zwykłego niedźwiedzia, który ukazywał się tylko na mgnienie oka w blasku błyskawic. Mówili, że czasami szedł na czterech łapach jak niedźwiedź. Kiedy indziej, twierdzili, zaklinając się na wszystkie świętości, maszerował bez trudu na dwóch nogach jak człowiek. Tajemniczy kształt krążył, ich zdaniem, wokół statku.

Choć obniżał się słupek barometru, niedziela przywitała ich słonecznym świtem i temperaturą niższą o trzydzieści stopni – w południe temperatura wynosiła zaledwie dziewięć stopni poniżej zera – a sir John rozesłał wiadomość, że tego dnia wszyscy mają obowiązkowo uczestniczyć we mszy świętej odprawianej na Erebusie.

Uczestnictwo w cotygodniowej mszy świętej było obowiązkiem wszystkich oficerów i marynarzy służących na okręcie sir Johna – w ciemne zimowe miesiące sir John odprawiał nabożeństwo na dolnym pokładzie – lecz tylko najpobożniejsi marynarze z Terroru przechodzili przez lód, by się do niej przyłączyć. Ponieważ zarówno tradycja, jak i regulamin królewskiej marynarki wojennej nakazywały odprawiać co niedzielę mszę na pokładzie każdego okrętu, komandor Crozier także wypełniał ten obowiązek, jednak jako że na Terrorze nie było żadnego kapelana, nabożeństwo nigdy nie trwało zbyt długo – czasami ograniczało się tylko do czytania regulaminu Królewskiej Marynarki Wojennej – zwykle około dwudziestu minut. Nabożeństwa prowadzone przez sir Johna ciągnęły się co najmniej przez dziewięćdziesiąt minut lub nawet dwie godziny.

Tej niedzieli marynarze nie mieli żadnego wyboru. Komandor Crozier po raz drugi w ciągu trzech dni poprowadził przez lód swoich oficerów, podoficerów i marynarzy, tym razem okrytych szczelnie płaszczami i szalikami. Po przybyciu na Erebusa stwierdzili z zaskoczeniem, że nabożeństwo odbędzie się na górnym pokładzie, a sir John będzie nauczał z pokładu rufowego. Choć niebo było jasnobłękitne – tym razem nie mogli cieszyć się widokiem złotej kopuły lodowych kryształów ani symbolicznymi odbiciami słońca – wiatr był bardzo zimny. Marynarze zbili się w ciasną grupę na głównym pokładzie, podczas gdy oficerowie z obu statków zajęli miejsca za sir Johnem. Żołnierze piechoty morskiej, dowodzeni przez sierżanta Bryanta, ponownie stanęli w szeregu, tym razem po zawietrznej, podczas gdy oficerowie ustawili się pod grotmasztem.

Sir John stanął przy szafce kompasowej – okrytej tą samą flagą, która leżała na trumnie Gore’a – pełniącej tym samym, zgodnie z regulaminem, funkcję ambony.

Tym razem sir John nauczał tylko przez godzinę, dzięki czemu nikt nie odmroził sobie palców.

Sir John, będący z natury i upodobania człowiekiem Starego Testamentu, przypomniał słowa kilku proroków, skupiając się ostatecznie na surowych osądach Izajasza – „Oto Pan niszczy ziemię, pustoszy ją i przewraca, mieszkańców jej zaś rozprasza na wszystkie strony świata”. Wkrótce nawet najbardziej ograniczeni spośród marynarzy zgromadzonych na głównym pokładzie zrozumieli, że ich dowódca nawiązał w rzeczywistości do ich wyprawy oraz ich aktualnej, niewesołej sytuacji.

– Ziemia zostanie spustoszona i zmarnieje; tak bowiem mówi Pan – kontynuował sir John. – Groza i dół, i sidła dla ciebie, mieszkańcu ziemi… Ci zaś, którzy umkną przed krzykiem grozy, runą do dołu; ci zaś, którzy z otchłani się wydostaną, wpadną w sidła; otworzą się bowiem upusty w niebie, a podwaliny ziemi zatrzęsą… Ziemia rozpada się w gruzy, ziemia kołysze się i zatacza jak pijany…

Jakby na dowód prawdziwości tej przepowiedni, z lodu otaczającego HMS Erebus podniósł się głośny jęk, a pokład pod stopami marynarzy zakołysał się lekko. Oblepione lodem maszty nad ich głowami zadrżały, a ich wierzchołki zatoczyły niewielkie koła na tle błękitnego nieba. Żaden ze zgromadzonych na statku ludzi nie wydał dźwięku ani nie wyszedł z szyku.

Sir John przeszedł tymczasem od Izajasza do apokalipsy św. Jana i przedstawił im jeszcze bardziej przerażający obraz tego, co czeka bezbożników, którzy porzucili swego Pana.

– Co jednak stanie się z tym… z tymi… którzy nie złamią przymierza z Panem? – pytał sir John. – Przypomnijcie sobie proroka Jonasza.

Niektórzy marynarze odetchnęli z ulgą. Wiedzieli, kim był Jonasz.

– Bóg kazał Jonaszowi udać się do Niniwy i upomnieć ją, albowiem dotarła do niego wieść o nieprawości tego miasta! – wołał sir John donośnym głosem niczym prawdziwy natchniony kaznodzieja. – Lecz Jonasz, o czym dobrze wiecie, uciekł przed Panem i zszedł do Jafy, by tam wejść na pokład pierwszego okrętu wypływającego z portu. A był to okręt płynący do Tarszisz, miasta leżącego za krańcem świata. Jonasz łudził się, że ucieknie poza granice Królestwa Bożego. „Lecz Pan zesłał na morze wiatr, i powstał ogromny sztorm, a statkowi groziło rozbicie”. Wiecie, co stało się potem… wiecie, jak żeglarze pytali wielkim głosem, dlaczego spadło na nich to nieszczęście, wiecie, że rzucali losy, i że los padł na Jonasza. „Rzekli tedy do niego: Co mamy zrobić, by morze wokół nas się uciszyło? A on im odrzekł: weźcie mnie i wrzućcie do morza, a wody jego się uciszą; ponieważ wiem, że to z mego powodu spadła na was ta wielka burza”.

Lecz marynarze nie wyrzucili od razu Jonasza za burtę, prawda? Nie – byli odważnymi ludźmi, dobrymi marynarzami i zawodowcami, wiosłowali więc z całych sił, by zawrócić tonący statek ku lądowi. W końcu jednak osłabli i wołali do Pana, a potem złożyli ofiarę z Jonasza, wrzucając go do morza. Mówi Biblia: „Pan zesłał wielką rybę, by połknęła Jonasza. I był Jonasz w brzuchu ryby przez trzy dni i trzy noce”.

Zauważcie, bracia, Biblia nie mówi, że Jonasz został połknięty przez wieloryba. Nie! To nie była białucha, waleń, kaszalot, orka ani żadna z ryb, którą moglibyśmy zobaczyć w tych wodach albo w Zatoce Baffina podczas normalnego arktycznego lata. Nie, Jonasz został połkniety przez „wielką rybę”, którą przygotował dla niego – a więc wielkiego potwora morskiego, którego Pan Bóg, Jahwe, uczynił na początku Stworzenia dla tego właśnie celu, by pewnego dnia połknęła Jonasza. W Biblii ten wielki potwór morski nazywany jest czasem Lewiatanem.

Podobnie i my zostaliśmy wysłani z naszą misją poza krańce znanego świata, dalej niż do Tarszisz – które w rzeczywistości było w Hiszpanii – zostaliśmy wysłani do miejsca, gdzie nawet żywioły stają przeciwko nam, gdzie piorun uderza z zamarzniętego nieba, gdzie zimno nigdy nie ustępuje, gdzie po powierzchni zamarzniętego morza chodzą białe bestie. Zaprawdę, żaden człowiek, cywilizowany czy dziki, nie mógłby nazwać tego miejsca swym domem.

Lecz nie jesteśmy poza krańcami Królestwa Bożego, bracia! Jak Jonasz nie burzył się przeciwko swemu losowi ani nie przeklinał swej kary, lecz modlił do Boga przez trzy dni i trzy noce, tak i my nie możemy się buntować, lecz przyjąć Boże wyroki i spędzić trzy długie zimowe noce w tym lodowym brzuchu, i jak Jonasz musimy się modlić, mówiąc: „Wygnany z dala od oczu twoich, spojrzę jeszcze kiedyś na Twój święty przybytek. Wody zewsząd mnie otoczyły, ogarnęły nawet mą duszę; głębia zamknęła się nade mną, wodorosty okoliły mą głowę. Zszedłem do posad gór; na zawsze zamknęły się za mną wrota ziemi; lecz ty wyrwałeś życie moje z otchłani, o Panie, mój Boże. Gdy dusza we mnie upadła, wspomniałem na Pana mego; a modlitwa moja doszła do Ciebie, do twego świętego przybytku. Ci, którzy czczą marności próżne, odrzucają łaskawość twoją. Lecz ja zaniosę ci ofiarę i złożę dziękczynienie; wypełnię to, co ślubowałem. Zbawienie jest u Pana. A Pan przemówił do ryby i wypluła Jonasza na suchy ląd”.

Pamiętajcie, bracia moi, że złożyliśmy Panu ofiarę i nadal musimy ją składać z kornym dziękczynieniem. Musimy wypełnić to, co ślubowaliśmy. Nasz przyjaciel i brat w Chrystusie Panu, porucznik Graham Gore, niech spoczywa w pokoju, przekonał się, że tego lata nie zostaniemy wyzwoleni z brzucha lodowego Lewiatana. Nie uciekniemy z lodowych wnętrzności. I taką przyniósłby nam wiadomość, gdyby żył.

Lecz wciąż mamy nasze statki, bracia. Mamy jedzenie na tę zimę i na dłużej, jeśli trzeba będzie… znacznie dłużej. Mamy węgiel, który zapewni nam ciepło, mamy, ważniejsze jeszcze, ciepło naszej przyjaźni i braterstwo, oraz najważniejsze ciepło pewności, że Pan nas nie porzucił.

Jeszcze jedno lato i zima w brzuchu tego Lewiatana, a przysięgam wam, że łaskawość Boga wyprowadzi nas z tego miejsca. Przejście Północno-Zachodnie istnieje; czeka na nas zaledwie kilka mil za południowo-zachodnim horyzontem – porucznik Gore niemal widział je na własne oczy zaledwie tydzień temu. Dopłyniemy do tego przejścia i przepłyniemy je za kilka miesięcy, gdy tylko skończy się ta niezwykle długa zima, zawołamy bowiem w naszym nieszczęściu do Pana, a on usłyszy nasz głos dochodzący z dna tego piekła.

Tymczasem, bracia, nęka nas ciemny duch tego Lewiatana w postaci ogromnego niedźwiedzia. Pamiętajcie jednak, że choć służy Nieprzyjacielowi, to tylko zwierzę, bezrozumne bydlę, a gdy my niczym Jonasz zawołamy do Pana, by odsunął od nas to monstrum, Pan z pewnością wysłucha naszych próśb.

Zabijmy to zwierzę, bracia, a obiecuję, że w dniu, w którym się to dokona, i bez względu na to, z czyjej ręki, wypłacę wszystkim po dziesięć złotych suwerenów z moich funduszy.

Wśród marynarzy zgromadzonych na pokładzie podniósł się zdumiony pomruk.

– Dziesięć suwerenów na głowę – powtórzył sir John. – Nie tylko dla człowieka, który zgładzi tę bestię, tak jak Dawid zgładził Goliata, lecz dla każdego. Oprócz tego otrzymacie oczywiście należną wam wypłatę Służby Badawczej oraz premię w wysokości zapłaty, którą dostaliście jeszcze przed wypłynięciem – a to wszystko tylko za kolejną zimę, którą spędzimy głównie na jedzeniu, siedzeniu w ciepłej kajucie i czekaniu na odwilż!

Gdyby podczas mszy świętej wypadało się śmiać, marynarze wybuchnęliby śmiechem. Teraz jednak patrzyli tylko na siebie szeroko otwartymi oczami. Dziesięć złotych suwerenów na głowę. Do tego sir John obiecał premię w wysokości zaliczki, która dla tak wielu z nich była największą motywacją do wzięcia udziału w tej wyprawie – po dwadzieścia trzy funty dla większości! W czasach gdy można było wynająć kwaterę za sześćdziesiąt pensów tygodniowo… czyli dwanaście funtów za cały rok. I jakby tego było mało, zwyczajowa pensja marynarza Służby Badawczej, wynosząca sześćdziesiąt funtów rocznie – ponad trzy razy więcej, niż mógłby zarobić jakikolwiek robotnik na lądzie! Siedemdziesiąt pięć funtów dla cieśli, siedemdziesiąt dla bosmanów i całe osiemdziesiąt pięć funtów dla mechaników.

Ludzie uśmiechali się radośnie, choć zarazem niektórzy z nich przytupywali ukradkowo w miejscu, by nie odmrozić sobie palców u nóg.

– Kazałem panu Diggle’owi z Terroru i panu Wallowi z Erebusa przygotować dzisiaj świąteczną kolację jako zadatek rychłego zwycięstwa nad chwilowymi trudnościami oraz niechybnego sukcesu naszej wyprawy! – wołał sir John ze swej prowizorycznej ambony. – Wszyscy otrzymacie dzisiaj dodatkowe porcje rumu.

Marynarze z Erebusa pootwierali usta ze zdumienia. Sir John Franklin pozwala wydawać grog w niedzielę – i to podwójną porcję?

– Módlmy się razem, bracia – mówił sir John. – Dobry Boże, zwróć ku nam swe oblicze i okaż nam łaskawość. Ulituj się nad nami, Panie, byśmy mogli chwalić Twe imię do końca dni naszych. Ześlij nam pocieszenie i połóż kres naszym utrapieniom; pozwól, byśmy znów się radowali po latach cierpienia. Ukaż swym sługom swe dzieła, a ich dzieciom chwałę Twoją.

Pozwól nam, Panie, chwalić Twój majestat, i pomnażaj dzieła rąk naszych.

Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu. Jak była na początku tak teraz, i na zawsze, i na wieki wieków. Amen.

– Amen – odpowiedziało mu sto piętnaście głosów.


***

Przez cztery dni i cztery noce po kazaniu sir Johna, pomimo czerwcowej śnieżycy, która ograniczała widoczność i utrudniała wszystkim życie, zamarznięte morze nieustannie rozbrzmiewało hukiem wystrzałów. Każdy, kto znalazł tylko jakiś powód, by wyjść na lód – myśliwi, marynarze drążący w lodzie otwory przeciwpożarowe, posłańcy kursujący między statkami, cieśle testujący nowe sanie, marynarze wyprowadzający psa Neptuna na spacer – zabierał ze sobą broń i strzelał do wszystkiego, co się ruszało lub przypominało choćby w najmniejszym stopniu niedźwiedzia. Nikt nie zginął, ale trzech marynarzy trafiło do doktora McDonalda lub doktora Goodsira, którzy musieli wyciągać drobiny śrutu z ud, łydek i pośladków.

W środę grupa myśliwych, która przez kilka godzin na próżno szukała fok, przywiozła ze sobą ciało białego niedźwiedzia ułożone na dwóch, powiązanych ze sobą saniach oraz żywego niedźwiadka wielkości małego cielęcia.

Niektórzy marynarze domagali się głośno obiecanych wcześniej dziesięciu suwerenów, lecz nawet ci, którzy zabili zwierzę o milę na północ od statku – trzeba było ponad dwunastu strzałów z muszkietu i trzech ze strzelby, by je położyć – musieli przyznać, że niedźwiedź jest za mały i za chudy, a w dodatku to samica. Upolowali niedźwiedzicę, zostawili jednak przy życiu jej młode, które przyciągnęli ze sobą za saniami.

Sir John zszedł ze statku, by przyjrzeć się martwemu zwierzęciu, pochwalił marynarzy za zdobycie mięsa – choć nikt nie lubił gotowanego niedźwiedziego mięsa, a ta samica wyglądała na wyjątkowo chudą i żylastą – zauważył jednak, że nie jest to ów potwór, który zabił porucznika Gore’a. Wszyscy świadkowie jego śmierci, wyjaśniał sir John, byli pewni, że dzielny oficer w ostatnim akcie bohaterstwa strzelił w pierś bestii. Ta niedźwiedzica była wręcz podziurawiona kulami, nie miała jednak w piersi żadnej starej rany ani kuli z pistoletu. Sir John twierdził także, że właśnie ta kula pozwoli im wkrótce zidentyfikować ciało prawdziwego potwora.

Niektórzy marynarze chcieli zatrzymać niedźwiadka, który był już na tyle duży, że mógł żywić się mrożoną wołowiną, a nie mlekiem matki, inni zaś proponowali, by od razu go zabić i wypatroszyć. Idąc za radą sierżanta Bryanta, sir John kazał zostawić zwierzę przy życiu i uwiązać je na łańcuchu do pala wbitego w lód. To właśnie tego wieczora, w środę dziewiątego czerwca, sierżanci Bryant i Tozer, oraz mat Edward Couch i stary John Murray, jedyny żaglomistrz biorący jeszcze udział w wyprawie, poprosili o prywatną rozmowę z sir Johnem w jego kajucie.

– Zabieramy się do tego w zły sposób, sir Johnie – rzekł sierżant Bryant, przemawiający w imieniu całej grupy. – Mam na myśli polowanie na tego potwora.

– Jak to? – zdziwił się sir John.

Bryant wskazał ręką na zewnątrz, jakby nawiązywał do zabitej niedźwiedzicy, którą marynarze patroszyli właśnie na lodzie.

– Nasi ludzie nie są myśliwymi, sir Johnie. Na żadnym statku nie ma nikogo, kto mógłby się nazwać prawdziwym myśliwym. Ci z nas, którzy czasami polują na lądzie, zabijają głównie ptaki, a nie duże zwierzęta. Poradzilibyśmy sobie pewnie z jeleniami albo karibu, gdyby tylko zechciały się tutaj pojawić, ale biały niedźwiedź to potężny przeciwnik, sir Johnie. Udało nam się zabić ich już kilka, ale tylko dlatego, że mieliśmy przy tym dużo szczęścia. Czaszka niedźwiedzia jest tak gruba, że może zatrzymać kulę z muszkietu, a warstwa tłuszczu i mięśni na jego ciele chroni go niczym zbroja rycerska. Niedźwiedzie są tak silne, nawet te mniejsze sztuki, że nie zabije ich strzał prosto w brzuch ani płuca. Trudno trafić je w serce. Żeby zabić tę chudą samicę, nasi ludzie musieli strzelić do niej tuzin razy, i to z bliska, a i tak by uciekła, gdyby nie chciała ochronić swojego młodego.

– Cóż więc proponujecie, sierżancie?

– Pułapkę, sir Johnie.

– Pułapkę?

– Tak jak byśmy polowali na kaczkę, sir Johnie – wtrącił się sierżant Tozer, żołnierz piechoty morskiej z fioletowym znamieniem na białej twarzy. – Pan Murray ma pomysł, jak ją przygotować.

Sir John odwrócił się do starego żaglomistrza z Erebitsa.

– Wykorzystamy metalowe pręty, sir Johnie – wyjaśniał Murray. – Wygniemy je odpowiednio i połączymy ze sobą. W ten sposób zbudujemy szkielet pułapki, która będzie wyglądała jak namiot, tyle że nasze namioty mają kształt piramidy, a ten będzie długi i niski, z daszkiem, trochę jak stragan na targowisku.

Sir John uśmiechnął się.

– Czy nasz niedźwiedź nie zauważy straganu ustawionego na lodzie, panowie?

– Nie, sir Johnie. – Żaglomistrz pokręcił głową. – Każę pociąć płótno i pomalować je na biało jeszcze przed nocą, czy też tym półmrokiem, który nazywamy tu nocą. Ustawimy pułapkę na tle niskiego wału lodowego, tak że trudno ją będzie odróżnić od tła. Widać będzie tylko długą i wąską szczelinę strzelniczą. Pan Weekes wykorzysta drewno z rusztowania pogrzebowego i zrobi z niego ławki, które ustawimy w środki pułapki, żeby strzelcy nie marzli na lodzie.

– Ilu strzelców będzie w tej… pułapce na niedźwiedzia? – spytał si John.

– Sześciu – odparł sierżant Bryant. – Zmasowany ogień z pewnością powali tego potwora, tak jak powalił tysiące sługusów Napoleoni pod Waterloo.

– A jeśli ten niedźwiedź będzie miał lepszy węch niż Napoleon poc Waterloo? – spytał z uśmiechem sir John.

Marynarze zachichotali, a sierżant Tozer skinął głową i odpowiedział:

– Pomyśleliśmy o tym, sir. Wiatr wieje teraz przeważnie z północnego zachodu. Jeśli ustawimy pułapkę pod tym niskim grzbietem lodowym, gdzie spoczął biedny porucznik Gore, będziemy mieli sporo otwartej przestrzeni na północnym zachodzie. Prawie sto jardów strefy ostrzału. Całkiem prawdopodobne, że ta bestia będzie szła od strony wyższych wałów, pod wiatr. A kiedy już wejdzie nam pod lufy, nic jej nie uratuje.

Sir John zastanowił się nad tym.

– Będziemy jednak musieli odwołać wszystkich ludzi z lodu – powiedział Edward Couch. – Jeśli ciągle będzie się tam kręcić tylu marynarzy, którzy strzelają do każdego seraku i płatka śniegu, żaden szanujący się niedźwiedź nie podejdzie nawet na pięć mil do okrętu.

Sir John skinął głową.

– A co zwabi naszego niedźwiedzia w pole ostrzału? Myśleliście już o tym?

– Tak jest, sir – odrzekł sierżant Bryant, uśmiechając się szeroko. – Żaden drapieżnik nie oprze się zapachowi świeżego mięsa.

– Nie mamy świeżego mięsa – odrzekł sir John.

– To prawda – zgodził się z nim sierżant. – Ale mamy tego niedźwiadka. Kiedy już zbudujemy i ustawimy pułapkę, zabijemy go i zostawimy mięso na lodzie, jakieś dwadzieścia pięć jardów od stanowisk strzelniczych.

– Myślicie, że nasz potwór jest kanibalem? – zdziwił się sir John.

– Tak jest, sir Johnie – przytaknął sierżant Tozer. – Naszym zdaniem to stworzenie zje wszystko, co krwawi i pachnie świeżym mięsem. A kiedy już do nas przyjdzie, nafaszerujemy je ołowiem, każdy dostanie po dziesięć suwerenów, przeczekamy zimę i wrócimy triumfalnie do domu.

Sir John uśmiechnął się.

– Niech tak będzie – rzekł.


***

Po południu w piątek jedenastego czerwca sir John wyszedł z porucznikiem Le Vesconte’em na lód, by obejrzeć pułapkę na niedźwiedzia.

Obaj oficerowie musieli przyznać, że nawet z odległości trzydziestu stóp pułapka była praktycznie niewidoczna. Jej podłoga i tylna ściana zostały wbudowane w niski wał lodowy w miejscu, gdzie sir John wygłaszał mowę pogrzebową. Białe żagle zlewały się w jedno z ośnieżoną powierzchnią wału, a szczelinę strzelniczą przesłaniały rozwieszone w nieregularnych odstępach strzępy materiału. Żaglomistrz i rusznikarz przymocowali je jednak tak zmyślnie, że przybierający na sile wiatr w ogóle nimi nie poruszał.

Le Vesconte poprowadził sir Johna lodową ścieżką za wałem, później przez sam grzbiet i na tyły namiotu. W namiocie siedział sierżant Bryant z żołnierzami z Erebusa – kapralem Pearsonem oraz z szeregowcami Healeyem, Reedem, Hopcraftem i Pilkingtonem. Gdy do namiotu wszedł dowódca wyprawy, wszyscy zaczęli podnosić się z miejsc.

– Nie, nie, panowie, zostańcie na stanowiskach – wyszeptał sir John. Cieśle z obu statków umocowali deski w wysokich metalowych stojakach, dzięki czemu marynarze mogli strzelać z pozycji siedzącej, a nie stojącej. Druga warstwa desek oddzielała ich stopy od lodu. Wszyscy trzymali przed sobą gotowe do strzału muszkiety. W zatłoczonym namiocie pachniało świeżym drewnem, wilgotną wełną i olejem używanym do konserwacji broni.

– Jak długo już czekacie? – wyszeptał sir John.

– Niecałe pięć godzin – odpowiedział mu równie cicho sierżant Bryant.

– Musieliście zmarznąć.

– Wcale nie. – Bryant pokręcił głową. – Jest tu na tyle miejsca, że od czasu do czasu możemy się przejść i rozgrzać, a dzięki tym deskom stopy nie marzną nam od lodu. Po dwóch szklankach zmienią nas żołnierze sierżanta Tozera z Terroru.

– Widzieliście coś? – spytał szeptem porucznik Le Vesconte. – Jeszcze nie. – Bryant pokręcił głową. Sierżant i obaj oficerowie pochylili się do przodu, do wąskiej szczeliny strzelniczej.

Sir John zobaczył ciało niedźwiadka, szokująco czerwoną plamę na tle białego śniegu. Marynarze zdarli z niego skórę, zostawiając nietkniętą tylko małą, białą głowę, wyłapali krew do wiader i rozlali ją wokół ciała.

– Wciąż nie mamy pewności, czy nasz wróg jest kanibalem – wyszeptał sir John.

– Tak jest, sir – odrzekł sierżant Bryant. – Zechciałby pan usiąść obok nas na ławce? Jest jeszcze mnóstwo miejsca.

Na ławce wcale nie było mnóstwo miejsca, szczególnie gdy do usadowionych już tam muskularnych tyłków dołączył szeroki zadek sir Johna. Jednak gdy żołnierze rozsunęli się jak najdalej na boki, a porucznik Le Yesconte nadal stał, siedmiu mężczyzn zdołało jakoś zmieścić się na jednej desce. Sir John zauważył, że i z tej pozycji ma całkiem dobry widok na lód.

Komandor sir John Franklin jeszcze nigdy nie czuł się tak dobrze w towarzystwie mężczyzn. Potrzebował wielu lat, by zrozumieć, że czuje się znacznie swobodniej w obecności kobiet – zarówno wrażliwych i nerwowych, jak jego pierwsza żona, Eleanor, jak i silnych i dominujących, jak jego obecna żona, Jane – niż mężczyzn. Jednak od czasu mszy świętej, którą odprawił w zeszłą niedzielę, spotkał się z tyloma wyrazami uznania ze strony swych oficerów i marynarzy, tyloma uśmiechami i przejawami wdzięczności, ilu nie doświadczył w całej swej czterdziestoletniej karierze.

Wiedział, że obietnica dziesięciu złotych suwerenów na głowę – nie wspominając o podwojeniu zaliczki, równej pięciomiesięcznym zarobkom marynarza – złożona w chwili nagłego przypływu dobrego samopoczucia, była czystą improwizacją. Sir John miał jednak spore zasoby finansowe, a gdyby zasoby owe ucierpiały podczas jego trzyletniej nieobecności, lady Jane z pewnością sięgnęłaby do swej prywatnej fortuny i pomogła mu spłacić ten nowy dług honorowy.

W gruncie rzeczy, rozmyślał sir John, ta oferta finansowa oraz nieoczekiwane przyzwolenie na wydanie dodatkowych porcji grogu były przebłyskami geniuszu. Podobnie jak wszyscy pozostali, sir John był ogromnie przygnębiony nagłą śmiercią Grahama Gore’a, jednego z najbardziej obiecujących młodych oficerów we flocie. Równie przygnębiająca była dla wszystkich wiadomość, że będą musieli spędzić kolejną zimę w lodzie, jednak obietnica dziesięciu suwerenów na głowę i jednodniowa uczta na obu okrętach z pewnością podniosła wszystkich na duchu i pozwoliła na chwilę zapomnieć o tym problemie.

Oczywiście pozostawał inny problem, o którym poinformowali go w zeszłym tygodniu czterej lekarze; żywność w coraz większej liczbie konserw była zepsuta, prawdopodobnie w wyniku nieszczelności puszek. Na razie jednak sir John nie zamierzał szczególnie się tym przejmować.

Wiatr gnał śnieg nad lodową pustynią, przesłaniając od czasu do czasu okrwawione ciało młodego niedźwiedzia. Nic nie poruszało się na okolicznych wałach ani między lodowymi iglicami. Ludzie po prawej stronie sir Johna siedzieli w swobodnych pozach, jeden z nich żuł tytoń, pozostali opierali okryte rękawicami dłonie na ustawionych pionowo lufach muszkietów. Sir John wiedział, że gdy tylko ich wróg pojawi się na lodzie, te rękawice zostaną zdjęte.

Uśmiechnął się do siebie, uświadomiwszy sobie, że stara się zapamiętać tę scenę, tę chwilę, by kiedyś opowiedzieć o niej Jane i swojej córce Eleanor oraz swej ślicznej krewniaczce Sophii. Robił to ostatnio coraz częściej, traktując ten przymusowy pobyt na lodzie jako serię anegdot, a nawet ubierając je w słowa – nie nazbyt wiele słów, by nie zanudzić słuchacza – by kiedyś zabawiać nimi swe drogie panie. Ten dzień – ta dziwaczna pułapka, stłoczeni w niej mężczyźni, dobre samopoczucie, zapach oleju, wełny i tytoniu, nawet ołowiane chmury zakrywające niebo oraz nuta zdenerwowania towarzysząca oczekiwaniu na ofiarę – z pewnością był doskonałym materiałem na opowieści, które mogły mu służyć jeszcze przez długie lata.

Nagle wzrok sir Johna powędrował na lewo, za ramię porucznika Le Vesconte, do miejsca pochówku Grahama Gore’a, odległego o jakieś dwadzieścia stóp od południowego krańca pułapki. Otwór w czarnym morzu dawno już zamarzł, a zagłębienie wyrąbane w lodzie niemal całkowicie wypełniło się śniegiem, lecz nawet widok tej niewielkiej wklęsłości obudził w sentymentalnym sercu sir Johna bolesne wspomnienia młodego Gore’a. Pomyślał jednak z dumą, że urządził mu wspaniały pogrzeb. Poprowadził go z godnością i dumą, jaka przystoi prawdziwemu oficerowi.

Sir John zauważył dwa czarne punkty leżące obok siebie w najniższym miejscu zagłębienia – jakieś ciemne kamyki? Guziki albo monety pozostawione tu przed tygodniem przez jakiegoś marynarza, który chciał w ten sposób uczcić pamięć Gore’a? Czarne punkty, ledwie widoczne w bladym zmieniającym się świetle śnieżycy, jakby wpatrywały się w sir Johna z czymś, co można by nazwać smutnym wyrzutem. Sir John zastanawiał się, czy to jakiś dziwny kaprys pogody sprawił, iż lód nie zamarzł w tych właśnie dwóch miejscach, ukazując jego oczom powierzchnię ukrytej pod spodem czarnej wody.

Czarne punkty mrugnęły.

– Ach… sierżancie… – zaczął sir John.

Zagłębienie w lodzie jakby nagle eksplodowało. Coś ogromnego, białoszarego oderwało się od podłoża i w mgnieniu oka ruszyło na pułapkę, znikając po jej południowej stronie, poza zasięgiem strzelców ukrytych w namiocie.

Żołnierze, kompletnie zaskoczeni i zdezorientowani, nie zdążyli nawet zareagować.

Jakaś potężna siła uderzyła w pułapkę o trzy stopy od Le Vesconte’a i sir Johna, łamiąc metalowy szkielet i rozdzierając płótno.

Żołnierze i sir John zerwali się na równe nogi, gdy pazury długości ostrza noża rozdarły grube żeglarskie płótno nad ich głowami, za nimi i z boku. Wszyscy zaczęli krzyczeć jednocześnie. Powietrze wypełniło się straszliwym smrodem padliny.

Sierżant Bryant podniósł muszkiet – potwór był w środku, między nimi, otaczał ich swymi ogromnymi ramionami – nim jednak wypalił, uderzył weń potężny podmuch powietrza przesycony smrodem wydobywającym się z paszczy drapieżnika. Głowa sierżanta oderwała się od jego ramion, wyleciała przez otwór strzelniczy i potoczyła po lodzie.

Le Vesconte krzyknął przeraźliwie, ktoś wypalił z muszkietu, kula trafiła jednak tylko stojącego obok żołnierza. Płócienny dach pułapki zniknął, a jego miejsce zajęło ogromne cielsko potwora. Sir John obrócił się na pięcie i poderwał do ucieczki, jednak w tej samej chwili straszliwy ból przeniknął jego nogi tuż pod kolanami.

Potem wszystko stało się dziwnie rozmazane i nierzeczywiste. Sir John zawisł głową do dołu, patrzył, jak jego ludzie rozsypują się po lodzie niczym kręgle, wyrzuceni ze zniszczonej pułapki. Wypalił kolejny muszkiet, stało się to jednak w chwili, gdy któryś z żołnierzy rzucił broń na lód i zaczął uciekać na czworakach. Sir John widział to wszystko do góry nogami, kołysząc się na boki, niczym wahadło zegara. Nagle jego nogi znów przeszył paroksyzm paraliżującego bólu, potem usłyszał dźwięk przypominający trzask łamanych gałęzi i poleciał do przodu, prosto do otworu pogrzebowego, gdzie widniał już nowy krąg czerni. Jego głowa przebiła cienką warstwę lodu niczym piłka do krykieta szybę.

Dojmujący chłód wody zatrzymał na moment serce sir Johna pompujące krew w szalonym tempie. Chciał krzyknąć, wciągnął jednak tylko haust słonej wody.

Jestem w morzu. Po raz pierwszy w życiu jestem naprawdę w morzu. To niezwykłe.

Potem zaczął gwałtownie wymachiwać rękami, obracał się w miejscu, czuł, jak odrywają się od niego kawałki rozerwanego płaszcza. Stracił zupełnie czucie w nogach, jakby w ich miejscu ziała teraz lodowa pustka. Próbował wiosłować rękami, ale w otaczających go ciemnościach nie potrafił określić, czy zmierza w kierunku powierzchni, czy też zanurza się jeszcze głębiej w czarną wodę.

Topię się, Jane, topię się. Wiele razy zastanawiałem się, jak umrę, ale nigdy, moja droga, nie przypuszczałem, że spotka mnie coś podobnego.

Głowa sir Johna uderzyła w coś twardego, omal nie pozbawiając go przytomności, zmuszając ponownie do zanurkowania w morzu i znów wypełniając jego płuca i usta słoną wodą.

A potem, moje drogie, Opatrzność zaprowadziła mnie do powierzchni – a przynajmniej do cienkiej warstwy powietrza między morzem i grubą na piętnaście stóp warstwą lodu.

Wymachując zamaszyście rękami – wciąż nie mógł zmusić do ruchu pozbawionych czucia nóg – sir John obrócił się na plecy i sięgnął dłońmi do lodu. Uspokoiwszy rozszalałe serce, wysunął twarz nad wodę, by jego nos znalazł choć odrobinę powietrza między warstwą lodu i wody. Oddychał. Uniósł nieco podbródek, wypluł morską wodę i zaczął oddychać ustami.

Dzięki ci, dobry Jezu…

Walcząc z irracjonalnym odruchem, który kazał mu krzyczeć z przerażenia, sir John zaczął przesuwać się wzdłuż powierzchni lodu, jakby wspinał się na ścianę. Po tej stronie warstwa lodu była nierówna, czasami sięgała głęboko w wodę, nie dając mu miejsca na oddech, czasami podnosiła się o kilka cali, pozwalając mu wynurzyć niemal całą głowę.

Choć od blasku dnia dzieliło go piętnaście stóp lodu, docierało doń blade światło – niebieskie światło, światło Pana – które odbijało się w lodowych fasetach tuż przed jego oczami. Światło to musiało wpadać przez otwór – otwór pogrzebowy Gore’a – do którego przed chwilą został wrzucony.

Jedyne, co musiałem zrobić, drogie panie, droga Jane, to zmieść drogę powrotną do tego niewielkiego otworu w lodzie – zorientować się, gdzie jestem, że tak powiem – wiedziałem jednak, że zostały mi tylko minuty…

Nie minuty, sekundy. Sir John czuł, jak lodowata woda wysysa zeń życie. Wciąż też czuł absolutną niemoc, pustkę, w miejscu, gdzie powinny znajdować się jego nogi. A otaczająca go woda miała smak krwi.

I wtedy, drogie panie, Bóg Wszechmogący pokazał mi światło…

Na lewo. Otwór w lodzie znajdował się jakieś dziesięć jardów dalej, na lewo. Lód wznosił się na tyle wysoko nad powierzchnią wody, że sir John mógł wysunąć z niej głowę, wypluć wodę z ust i spojrzeć na światło Pana odległe o niecałe dziesięć jardów…

Coś ogromnego i mokrego wyrosło nagle pomiędzy nim i otworem. Ogarnęły go całkowite ciemności. Wąska warstwa powietrza wypełniła się nieznośnym smrodem padliny.

– Proszę… – zaczął sir John, plując i krztusząc się. Owionął go wilgotny smród, ogromne zęby zamknęły się na jego twarzy, miażdżąc czaszkę tuż przed uszami, po obu stronach głowy.

Загрузка...