51

CROZIER

Obóz ratunkowy 13 sierpnia 1848.

Przez dwa tygodnie wędrowali na południowo-wschodni kraniec wyspy – do miejsca, gdzie linia brzegowa Wyspy Króla Williama zakręcała raptownie na północ i wschód – a potem zatrzymali się, by rozbić namioty, rozesłać myśliwych i odpocząć nieco, wypatrując jednocześnie szczelin w lodzie pokrywającym cieśninę. Doktor Goodsir powiedział Crozierowi, że potrzebuje trochę czasu, by opatrzyć chorych i rannych, których ciągnęli w łodziach przez ostatnie dwa tygodnie. Marynarzy nazwali to obozowisko Krańcem Ziemi.

Gdy Goodsir poinformował Croziera, że podczas postoju będzie musiał amputować stopy co najmniej pięciu ludziom – co oznaczało, że ludzie ci nie pójdą już nigdzie dalej, gdyż nawet zdrowi marynarze nie mieli dość sił, by ciągnąć swych towarzyszy – komandor przemianował to miejsce na obóz ratunkowy.

Zgodnie z pomysłem, który wyszedł od Goodsira i o którym wiedzieli na razie tylko oni dwaj, lekarz miał zostać z ludźmi wracającymi do zdrowia po amputacji nóg. Jak dotąd operacji tej poddało się czterech marynarzy i żaden z nich nie umarł – ostatni, pan Diggle, miał być operowany tego ranka. Inni marynarze, którzy byli zbyt słabi lub zbyt zmęczeni, by kontynuować marsz, mogli zostać z Goodsirem i rekonwalescentami, podczas gdy Crozier, Des Voeux, Couch, Johnson i inni popłynęliby na południe – oczywiście, jeśli tylko lód popękałby na tyle, by umożliwić im żeglugę. Później ta mniejsza grupa popłynęłaby w górę Rzeki Backa, by powrócić z ekipą ratunkową na wiosnę – albo jeszcze przed nadejściem zimy, gdyby cudownym zbiegiem okoliczności natknęli się na taką ekipę w ciągu najbliższych kilku tygodni.

Crozier wiedział, że szanse na takie spotkanie równają się niemal zeru, a szanse na to, by którykolwiek z ludzi pozostałych w obozie ratunkowym dotrwał do wiosny, niewarte są nawet dyskusji. Przez wiosnę, czerwiec i lipiec udało im się upolować zaledwie kilka małych zwierząt, a sierpień wcale nie był lepszy pod tym względem. Lód był zbyt gruby, by dało się w nim wyrąbać przeręble, mogli więc łowić tylko w połoniach lub w szczelinach, ale do tej pory nie schwytali ani jednej ryby. Jak Goodsir i jego pomocnicy oraz podopieczni mogli przetrwać w tych warunkach nadchodzącą zimę? Crozier wiedział, że wyrażając chęć pozostania z chorymi, Goodsir podpisał wyrok śmierci na samego siebie. Goodsir wiedział z kolei, że jego komandor doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Obaj nie wspominali o tym ani słowem.

Tak wyglądał ich aktualny plan, który mógł jednak ulec zmianie w dwóch sytuacjach: gdyby Goodsir się jednak rozmyślił albo gdyby wydarzył się prawdziwy cud i w drugiej połowie sierpnia lód otworzyłby się na tyle, by ich sfatygowane łodzie przepłynęły na drugą stronę cieśniny, zabierając nie tylko zdrowych marynarzy, ale i wszystkich chorych i rannych.

Jako zapasy jedzenia? – pomyślał Crozier.

Był to kolejny problem, z którym musiał sobie jakoś poradzić.

Wychodząc z namiotu, komandor zawsze miał teraz przy sobie dwie sztuki broni – wielki rewolwer w prawej kieszeni płaszcza i dwustrzałowy pistolet w kieszeni lewej. Nie powtórzył już błędu, który popełnił kilka tygodni wcześniej, i nie wysyłał z obozu swych najlepszych ludzi

– Coucha, Des Voeux, Johnsona i kilku innych – pozostawiając w nim jednocześnie malkontentów takich jak Hickey, Aylmore i przygłupi olbrzym Manson. Od czasu niedoszłego buntu Francis Crozier nie ufał również porucznikowi George’owi Hodgsonowi, dowódcy dziobówki Reubenowi Male’owi i dowódcy przedniego masztu z Erebusa Robertowi Sinclairowi.

Widok z obozu ratunkowego był przygnębiający. Od dwóch tygodni niebo kryło się za gęstą zasłoną chmur, Crozier nie mógł więc skorzystać ze swego sekstansu. Znów zaczął wiać mocny wiatr z północnego zachodu, a powietrze było zimniejsze niż przez ostatnie dwa miesiące. Cieśninę nadal pokrywała gruba warstwa lodu, który wyglądał jednak zupełnie inaczej niż płaska lodowa równina, poprzecinana tu i ówdzie wałami lodowymi, którą pokonali w drodze z Terroru do Obozu Terror tak dawno, dawno temu. Lód w cieśninie na południe od Wyspy Króla Williama był prawdziwą gęstwiną ogromnych gór lodowych, niezliczonych wałów lodowych, seraków o ostrych jak brzytwa krawędziach i lodowych bloków. Crozier nie sądził, by którykolwiek z marynarzy obecnych w obozie ratunkowym – łącznie z olbrzymim Mansonem – mógł przejść przez tę lodową dżunglę.

Jęki, eksplozje, trzaski, huki i ryki, które wypełniały teraz całe noce i dni, były ich jedyną nadzieją. Lód był niespokojny i bez ustanku zmieniał swój kształt. Od czasu do czasu otwierały się w nim wąskie szczeliny, które jednak po kilku godzinach zamykały się z trzaskiem. Wały lodowe wysokości trzydziestu stóp wypiętrzały się wciągu kilku sekund, by kilka godzin później równie szybko zniknąć. Ściskane ze wszystkich stron ogromną masą topniejącego paku góry lodowe eksplodowały z ogłuszającym hukiem.

Jest dopiero 13 sierpnia, mówił sobie Crozier, choć wiedział dobrze, że powinien raczej mówić: Jest już 13 sierpnia. Zima zbliżała się wielkimi krokami. Terror i Erebus zamarzły we wrześniu 1848 roku, a było to przecież wyjątkowo ciepłe lato.

Jest dopiero 13 sierpnia, powtarzał sobie Crozier. Mieli jeszcze dość czasu, by przepłynąć przez cieśninę – nawet gdyby miejscami musieli ciągnąć łodzie przez lód – pokonać siedemdziesiąt pięć mil dzielące ich od ujścia Rzeki Backa i przygotować łodzie do żeglugi po rzece. Gdyby dopisało im szczęście, zatoka prowadząca do ujścia rzeki byłaby wolna od lodu – rzeka niosła z południa cieplejsze wody, które z pewnością topiły lodową powłokę. Później musieliby jak najszybciej przedostać się w górę rzeki, by uciec przed nadchodzącą zimą, lecz wciąż mieliby szanse na ratunek. Teoretycznie.

Teoretycznie.

Tego ranka – w niedzielę, jeśli zmęczony Crozier nie stracił rachuby czasu – Goodsir miał dokonać ostatniej amputacji, korzystając przy tym z pomocy swego nowego asystenta, Thomasa Hartnella. Później Crozier zamierzał odprawić nabożeństwo, podczas którego ujawniłby swe plany i oświadczył wszystkim, że Goodsir zostanie w obozie wraz z chorymi i rannymi, on zaś w ciągu najbliższego tygodnia wyruszy z grupą najsilniejszych marynarzy na południe bez względu na to, czy lód popęka, czy też nie.

Jeśli Reuben Małe, Hodgson, Sinclair czy też Hickey i jego kompani chcieli zaproponować jakiś inny plan, Crozier gotów był nie tylko z nimi rozmawiać, ale i pozwolić im odejść. Im mniej ludzi zostawało w obozie ratunkowym, tym lepiej, szczególnie jeśli przy okazji mógł się pozbyć czarnych owiec.

Z namiotu Goodsira dobiegł przerażający krzyk, co oznaczało, że lekarz zaczął amputować przeżartą gangreną stopę pana Diggle’a.

Sprawdziwszy, czy oba pistolety są na swoim miejscu, Crozier wyszedł z namiotu, by odszukać Thomasa Johnsona i kazać mu zebrać wszystkich ludzi.


***

Pan Diggle, najbardziej chyba lubiany członek ekspedycji oraz świetny kucharz, z którym Francis Crozier pracował od lat podczas licznych wypraw w obszary podbiegunowe, zmarł na skutek upływu krwi i komplikacji pooperacyjnych natychmiast po amputacji jego prawej stopy i na kilka minut przed rozpoczęciem przeglądu.

Za każdym razem, gdy marynarze przebywali w jednym miejscu dłużej niż przez dwa dni, bosmani rysowali na żwirze i śniegu zarys pokładu statku. Dzięki temu wszyscy wiedzieli, gdzie stać podczas apelu, nie czuli się też tak obco w nowym miejscu. Podczas pierwszych dniu pobytu w Obozie Terror na zbiórkach panował ogromny tłok, kiedy to ponad stu marynarzy z obu okrętów próbowało zmieścić się na powierzchni odpowiadającej górnemu pokładowi jednego statku, teraz jednak każdy miał wystarczająco dużo miejsca.

W ciszy, która zapadła po sprawdzeniu obecności i krótkim czytaniu z Biblii, komandor przyglądał się przez chwilę grupce obszarpanych, brodatych, bladych, brudnych, wycieńczonych ludzi, którzy starali się nie garbić zbyt mocno i zachować pozycję przypominającą choć trochę postawę na baczność.

Spośród trzynastu oficerów HMS Erebus me żyło już dziewięciu: sir John, komandor Fitzjames, porucznik Graham Gore, porucznik H.T.D. Le Vesconte, porucznik Fairholme, pierwszy oficer Sergeant, drugi nawigator Collins, lodomistrz Reid i główny lekarz Stanley. Przy życiu pozostali jeszcze Des Voeux, obecnie pierwszy oficer, i Couch, w tej chwili drugi oficer, asystent głównego lekarza Goodsir (który zajął swe miejsce w szeregu z opóźnieniem i garbił się jeszcze bardziej niż pozostali, przytłoczony zmęczeniem i poczuciem przegranej) oraz intendent Charles Hamilton, który przeżył zapalenie płuc tylko po to, by rozchorować się na szkorbut.

Uwagi komandora Croziera nie uszedł fakt, że wszyscy oficerowie marynarki wojennej służący na Erebusie już nie żyli, a przy życiu pozostali tylko podoficerowie lub cywile.

Nie żyli także wszyscy trzej bosmani Erebusa – mechanik John Gregory, bosman Thomas Terry i cieśla John Weekes.

Gdy Erebus odpływał od wybrzeży Grenlandii, na jego pokładzie znajdowało się dwudziestu jeden podoficerów; w dniu apelu żyło jeszcze piętnastu z nich, choć niektórzy – jak intendent Steward William Fowler, który nigdy nie wydobrzał po poparzeniach, jakich doznał podczas karnawałowej nocy – od dawna już nie mogli wypełniać swoich obowiązków.

Na apelu zwołanym w dzień Bożego Narodzenia 1845 roku na pokładzie Erebusa stawiłoby się dziewiętnastu marynarzy. Piętnastu z nich wciąż żyło.

Spośród siedmiu żołnierzy brytyjskiej piechoty morskiej służących na tym okręcie do 13 sierpnia 1848 przetrwało trzech – kapral Pearson oraz szeregowcy Hopcraft i Healey – wszyscy jednak byli zbyt chorzy na szkorbut, by wyruszyć na polowanie lub choćby stanąć porządnie na baczność, nie mówiąc już o ciągnięciu sań. Tego ranka stawili się jednak na apelu, wsparci o muszkiety i pochyleni mocno do przodu, jakby lada moment mieli przewrócić się na ziemię i już nie wstać.

Dwaj chłopcy okrętowi wciągnięci na listę załogi Erebusa, David Young i George Chambers, wciąż żyli, Chambers został jednak tak mocno poturbowany przez potwora z lodu podczas karnawałowej nocy, że od tego czasu niewiele różnił się od zwierzęcia – potrafił na komendę ciągnąć sanie i jeść, poza tym jednak trudno było nawiązać z nim kontakt.

Z dokonanego właśnie przeglądu wynikało więc, że dnia 13 sierpnia 1848 roku żyło trzydziestu dziewięciu spośród sześćdziesięciu pięciu członków pierwotnej załogi Erebusa.

Oficerowie HMS Terror mieli nieco więcej szczęścia niż ich koledzy z Erebusa, gdyż do połowy sierpnia 1848 dotrwało jeszcze dwóch oficerów Królewskiej Marynarki Wojennej – komandor Crozier i porucznik Hodgson. Poza tym do kadry oficerskiej zaliczali się także pierwszy oficer Robert Thomas oraz pan E. J. Helpman, klark Croziera.

Na apelu nie stawili się tragicznie zmarli porucznik Little, porucznik Irving oraz pierwszy oficer Hornby, lodomistrz Blanky, drugi nawigator MacBean oraz obaj lekarze, Peddie i McDonald.

Spośród jedenastu oficerów Terroru do tej pory przy życiu pozostało tylko czterech.

Na wyprawę w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego wyruszyło na pokładzie Terroru trzech bosmanów – pierwszy mechanik James Thompson, bosman John Lane oraz cieśla Thomas Honey – i wszyscy trzej wciąż żyli, choć mechanik wyglądał jak żywy szkielet, zbyt słaby, by ustać o własnych siłach, nie mówiąc już o ciągnięciu łodzi, a pan Honey nie tylko chorował na szkorbut, ale poprzedniego wieczora trafił pod nóż doktora Goodsira, który musiał amputować mu obie stopy. Cieśla jednak zachował na tyle sił i wigoru, by krzyknąć „Obecny!” ze swego namiotu, gdy Crozier wyczytał jego nazwisko.

Trzy lata wcześniej na pokładzie Terroru służyło dwudziestu jeden podoficerów; w trakcie wyprawy grupa ta zmniejszyła się o pięć osób – pierwszy zmarł palacz John Torrington, później zaś dowódca przedniego masztu Harry Peglar, sternicy Kenley i Rhodes oraz kucharz John Diggle, który dołączył do szeregów zmarłych zaledwie kilka minut przed apelem.

Spośród dziewiętnastu marynarzy, którzy wypłynęli z Anglii na pokładzie Terroru, na apelu stawiło się dziesięciu: jedenasty, David Leys, wciąż pogrążony był w śpiączce i nie reagował na żadne bodźce zewnętrzne.

Sierpniowego apelu nie dożył żaden z sześciu żołnierzy piechoty morskiej służących na Terrorze. Szeregowiec Heather, pozbawiony przez potwora części czaszki i mózgu, przez wiele miesięcy tkwił w zawieszeniu między życiem i śmiercią, w końcu jednak zmarł dzień po tym, jak opuścili obóz nad rzeką. Marynarze zostawili jego ciało na ziemi, bez pogrzebu i choćby słowa komentarza.

Na liście załogi Terroru figurowały nazwiska dwóch chłopców okrętowych, na apelu stawił się jednak tylko jeden z nich, Robert Golding, teraz niemal dwudziestotrzyletni mężczyzna, który jednak chwilami wciąż wydawał się równie naiwny i bezrozumny jak dziecko.

Spośród sześćdziesięciu dwóch członków załogi Terroru do poranka 13 sierpnia 1848 dotrwało ogółem trzydziestu pięciu ludzi. Oznaczało to, że liczba uczestników wyprawy sir Johna zmniejszyła się w ciągu ostatnich trzech lat, czyli od momentu opuszczenia Grenlandii, ze stu dwudziestu sześciu do siedemdziesięciu czterech ludzi.

Jednakże czterej spośród nich stracili w ciągu ostatniej doby jedną lub obie stopy, a co najmniej dwudziestu kolejnych było zbyt słabych, chorych lub wycieńczonych, by kontynuować podróż. Dla nich wędrówka dobiegła już końca.

Nadszedł czas na ostateczne rozstrzygnięcia.


***

– Boże Wszechmogący – zaczął Crozier zachrypniętym, zmęczonym głosem – który przywołujesz do siebie dusze naszych bliźnich, by cieszyli się w Twej obecności wiecznym szczęściem, dziękujemy Ci, Panie, że zechciałeś uwolnić brata naszego, Johna Diggle’a, od ziemskiej udręki. Twojej woli, Boże nasz i Panie, poddajemy się dziś wszyscy i błagamy, byś w miłosierdziu swoim zechciał wszystkich nas oczyścić z grzechów naszych i przyjąć do swego królestwa, byśmy tam cieszyli się życiem wiecznym, przez Chrystusa Pana naszego. Amen.

– Amen – wychrypiało sześćdziesięciu dwóch mężczyzn, którzy zachowali dość sił, by stawić się na zbiórce.

– Amen – dodało słabo kilku spośród tych, którzy leżeli w namiotach. Crozier nie zamierzał jednak kończyć apelu.

– Marynarze HMS Erebus i HMS Terror, członkowie Królewskiej Służby Badawczej, uczestnicy wyprawy sir Johna Franklina – przemówił głośniej. – Dziś musimy postanowić, którędy wieść będą nasze ścieżki. Wszyscy podpisaliście regulamin Królewskiej Służby Badawczej i przysięgaliście na swój honor, że będziecie go przestrzegać. Zgodnie z tą przysięgą pozostajecie pod moimi rozkazami, dopóki nie zwolnię was z tego obowiązku. Do tej pory służyliście pod komendą sir Johna, komandora Fitzjamesa oraz moją, i dowiedliście, że jesteście ludźmi dzielnymi i prawymi. Wielu naszych przyjaciół odeszło do domu Pana naszego, Jezusa Chrystusa, jednak siedemdziesięciu czterech doczekało tej chwili. Moim największym pragnieniem jest, byście wszyscy przeżyli do końca tej podróży i ujrzeli ponownie Anglię, swoje domy i rodziny. Bóg mi świadkiem, że robiłem do tej pory wszystko, co w mojej mocy, by do tego doprowadzić. Dziś jednak pozwolę, byście sami zdecydowali, jakim sposobem chcecie osiągnąć ten cel.

Przez szeregi marynarzy zgromadzonych na apelu przeszedł szmer zdumienia. Crozier odczekał chwilę, po czym przemówił ponownie:

– Wiecie już, co zamierzamy zrobić: doktor Goodsir zostanie tutaj z tymi, którzy są zbyt chorzy lub słabi, by kontynuować podróż, pozostali zaś wyruszą w stronę Rzeki Backa. Czy ktoś z was chciałby szukać innych dróg ratunku?

Przez chwilę ludzie stali w milczeniu, spoglądając niepewnie po sobie lub wbijając wzrok w ziemię, w końcu jednak przed szereg wystąpił porucznik George Hodgson.

– Owszem, panie komandorze. Kilku z nas chciałoby wrócić.

Crozier przez chwilę tylko patrzył na porucznika. Wiedział, że Hodgson jest rzecznikiem Hickeya, Aylmore’a i kilku innych malkontentów, którzy od miesięcy siali zamęt wśród pozostałych marynarzy, choć młody oficer zapewne sam nie zdawał sobie z tego sprawy.

– Wracać dokąd, poruczniku? – spytał wreszcie.

– Do statku, panie komandorze.

– Myśli pan, że Terror jest jeszcze na swoim miejscu, poruczniku? – W tym samym momencie, jakby dla podkreślenia jego słów, lód na południe od wyspy eksplodował z ogłuszającym hukiem. Góra lodowa znajdująca się kilkaset jardów od brzegu pękła na pół i rozsypała się jak domek z kart.

Hodgson wzruszył ramionami.

– Na pewno na swoim miejscu będzie Obóz Terror, komandorze. Zostawiliśmy tam jedzenie, piece i łodzie.

– Zgadza się. – Crozier skinął głową. – Na pewno wszyscy chętnie skorzystalibyśmy teraz z tego jedzenia; nawet z puszek, które zabiły kilku z nas w tak straszliwy sposób. Pamięta pan chyba jednak, poruczniku, że opuściliśmy Obóz Terror prawie sto dni temu i przeszliśmy w tym czasie około dziewięćdziesięciu mil. Naprawdę sądzi pan, że zdołacie tam dotrzeć przed zimą? Dojdziecie do obozu pod koniec listopada. W całkowitych ciemnościach. Pamięta pan zapewne, jakie temperatury panują na lodzie w tym czasie.

Hodgson skinął w milczeniu głową.

– Nie będziemy szli aż do listopada – przemówił nagle Cornelius Hickey, stając obok przygarbionego porucznika. – Zakładamy, że wzdłuż brzegu nie ma lodu. Opłyniemy ten cholerny przylądek, przez który ciągnęliśmy sanie jak jacyś niewolnicy, i będziemy w Obozie Terror za niecały miesiąc.

Słysząc te słowa, marynarze zaczęli szeptać między sobą.

– Może rzeczywiście lód przy brzegu stopnieje, panie Hickey – odrzekł spokojnie Crozier. – A może nie. Tak czy inaczej musicie pokonać sto mil dzielące was od okrętu, który najprawdopodobniej został zgnieciony przez lód, a nawet jeśli jest jeszcze cały, to z całą pewnością znów będzie unieruchomiony w paku, nim do niego dotrzecie. Stąd jest znacznie bliżej do ujścia Rzeki Backa, przypuszczam też, że w zatoce prowadzącej do ujścia nie ma jeszcze lodu.

– Nie zmienimy zdania, komandorze – oświadczył stanowczo Hickey. – Rozmawialiśmy o tym między sobą i postanowiliśmy, że idziemy.

Crozier patrzył przez chwilę w milczeniu na mata uszczelniacza. Instynkt nakazywał mu natychmiast stłumić wszelkie przejawy niesubordynacji, pamiętał jednak dobrze, że właśnie tego chciał. Nadszedł już czas, by pozbyć się malkontentów i uratować tych, którzy obdarzyli go zaufaniem. Poza tym plan Hickeya, choć ryzykowny, mógł się powieść. Wszystko zależało od tego, gdzie otworzyły się szczeliny w lodzie – i kiedy się zamkną. Marynarze zasługiwali na to, by samodzielnie wybrać swą ostatnią szansę.

– Ilu ludzi pójdzie z panem, poruczniku? – spytał Crozier, zwracając się do Hodgsona, jakby ten został już oficjalnie przywódcą całej grupy.

– Cóż… – zaczął niepewnie Hodgson.

– Idzie z nami Magnus – przemówił zamiast niego Hickey, gestem przywołując do siebie olbrzyma. – I pan Aylmore.

Posępny steward wystąpił przed szereg i spojrzał na Croziera z nieskrywaną nienawiścią i pogardą.

– I George Thompson… – kontynuował Hickey.

Crozier nie był tym zaskoczony – Thompson zawsze był leniwy i bezczelny, a gdy tylko miał okazję i rum – także pijany.

– Ja też idę z nimi… panie komandorze – oświadczył John Morfin, występując przed szereg.

William Orren, który skończył właśnie dwadzieścia sześć lat, bez słowa wyszedł z szeregu i stanął obok Hickeya.

Potem do tej grupy dołączył również James Brown i Francis Dunn

– uszczelniacz i mat uszczelniacz z Erebusa.

– Uważamy, że to nasza jedyna szansa, panie komandorze – powiedział Dunn, spuszczając wzrok.

Crozier czekał, aż usłyszy podobne oświadczenie z ust Reubena Małe i Roberta Sinclaira – zdawał sobie sprawę, że jeśli większość ludzi zebranych na apelu przyłączy się do tej grupy, jego własny plan legnie w gruzach – zdumiał się jednak, ujrzawszy, że z szeregu wychodzi William Gibson, steward mesy podoficerów z Terroru, oraz palacz Lukę Smith. Obaj zawsze byli lojalnymi i pracowitymi marynarzami.

Po chwili dołączył do nich Charles Best – marynarz z Erebusa, podwładny porucznika Gore’a – oraz czterech innych marynarzy: William Jerry, Thomas Work, który został ciężko ranny podczas zabawy karnawałowej, młody John Strickland i Abraham Seeley.

W sumie przed szeregiem stało szesnastu ludzi.

– To wszystko? – spytał Crozier, tłumiąc westchnienie ulgi. Szesnastu ludzi; musiał dać im jedną łódź, ale w obozie zostawało dość zdrowych marynarzy, by utworzyć grupę zmierzającą do ujścia rzeki i zostawić doktorowi Goodsirowi kilku pomocników.

– Dam wam szalupę – powiedział, zwracając się ponownie do Hodgsona.

Porucznik skinął głową z wdzięcznością.

– Szalupa jest zniszczona i ciężka, trzeba ją ciągnąć na tych cholernych saniach – odezwał się znów Hickey. – Weźmiemy welbot.

– Dostaniecie szalupę – powtórzył Crozier.

– Chcemy też zabrać George’a Chambersa i Davida Leysa – oświadczył mat uszczelniacz, splatając ręce na piersiach i stając przed swymi ludźmi na rozstawionych lekko nogach, niczym Napoleon.

– A to niby dlaczego? – zdziwił się Crozier. – Po co mielibyście brać ze sobą dwóch ludzi, którzy nie potrafią nawet sami o siebie zadbać?

– George może ciągnąć – odrzekł Hickey. – A Leysem opiekowaliśmy się do tej pory i nadal chcemy to robić.

– Nie – przemówił nieoczekiwanie doktor Goodsir, stając między Crozierem i ludźmi Hickeya. – Nie opiekowaliście się wcale panem Leysem i nie chcecie wcale robić tego dalej. Nie chcecie też zmuszać George’a Chambersa do pracy. Zabieracie ich obu jako jedzenie.

Porucznik Hodgson spojrzał na lekarza ze zdumieniem, Hickey zaś przywołał do siebie Magnusa Mansona. Obaj ruszyli do przodu.

– Ani kroku dalej! – ryknął Crozier. Pozostali przy życiu żołnierze – kapral Pearson, szeregowiec Hopcraft i szeregowiec Healey – choć z trudem trzymali się na nogach, podnieśli muszkiety i wycelowali je w Hickeya.

W tej samej chwili po strzelby sięgnęli również pierwszy oficer Des Voeux, drugi oficer Edward Couch, bosman John Lane i bosmanmat, Tom Johnson.

– My też mamy broń – warknął wściekle Cornélius Hickey.

– Nie – odrzekł spokojnie komandor Crozier. – Nie macie. Kiedy staliście na apelu, Des Vouex zabrał wam strzelby. Jeśli odejdziecie jutro w spokoju, dostaniecie jedną strzelbę i trochę nabojów. Jeśli teraz zrobicie choć jeden krok do przodu, dostaniecie kulkę w łeb.

– Wszyscy zginiecie – powiedział Cornélius Hickey, obejmując gestem marynarzy stojących karnie w szeregu. – Jeśli pójdziecie za Crozierem i tymi innymi głupcami, wszyscy zginiecie.

Mat uszczelniacz odwrócił się do lekarza.

– Doktorze Goodsir, wybaczamy panu to, co powiedział pan o George’u Chambersie i Davidzie Leysie. Niech pan idzie z nami. Nie może pan uratować tych ludzi. – Hickey spojrzał z pogardą na namioty, w których leżeli chorzy i ranni. – Oni są już martwi, choć jeszcze o tym nie wiedzą – kontynuował Hickey zadziwiająco donośnie. – My będziemy żyli. Jeśli pójdzie pan z nami, doktorze Goodsir, wróci pan do domu i do swojej rodziny. Jeśli zostanie pan tutaj albo pójdzie z Cozierem, zginie pan. Niech się pan dobrze zastanowi.

Goodsir wciąż miał na nosie okulary, które włożył przed operacją. Teraz zdjął je i bez pośpiechu wytarł skrawkiem zakrwawionej kamizelki, po czym spokojnie, niemal celebrując każdy ruch, ponownie zatknął je na nos i spojrzał na Hickeya oraz jego towarzyszy.

– Panie Hickey – przemówił wreszcie swobodnym tonem. – Jestem panu ogromnie wdzięczny, że tak troszczy się pan o moją skromną osobę, śpieszę jednak zapewnić pana, że i bez mojej pomocy może pan pociąć ciała swych kolegów i przygotować je do spożycia.

– Wcale nie chcę… – zaczął Hickey.

– Nawet kompletny laik może się szybko nauczyć rozczłonkowywać ludzkie ciało – przerwał mu z mocą Goodsir. – Kiedy jeden z tych dżentelmenów, których zabiera pan ze sobą jako przenośną spiżarnię, umrze – albo kiedy pomożecie mu umrzeć – wystarczy tylko dobrze naostrzyć nóż i zabrać się do cięcia.

– Nie będziemy nikogo… – próbował wtrącić Hickey.

– Radziłbym jednak zabrać piłę – kontynuował Goodsir, nie dając się zakrzyczeć. – Myślę, że jedna z pił pana Honeya doskonale się do tego nada. Nóż bez trudu odetnie miękkie mięso z palców, łydek, ud i brzuchów pańskich towarzyszy, ale żeby oddzielić od tułowia ręce i nogi, z pewnością będziecie potrzebowali dobrej piły.

– Niech cię szlag trafi! – wrzasnął Hickey. Ruszył wraz z Mansonem w stronę Goodsira, zatrzymał się jednak, gdy żołnierze i oficerowie ponownie podnieśli broń.

Lekarz, zupełnie się nie przejmując reakcją Hickeya, wskazał na Magnusa Mansona, jakby ten był wykresem anatomicznym zawieszonym na ścianie.

– W gruncie rzeczy taka operacja niewiele różni się od patroszenia bożonarodzeniowej gęsi. – Goodsir nakreślił w powietrzu kilka prostych linii. – Ręce odcinamy na wysokości stawów barkowych, ale żeby odpiłować nogi, trzeba przeciąć kości miednicy.

Hickey zacisnął dłonie w pięści i poczerwieniał na twarzy, nie próbował już jednak przerywać Goodsirowi, kiedy ten mówił dalej.

– Nieco mniejszą piłą należałoby potem przeciąć nogi w kolanach i ręce w łokciach, później zaś nożem lub skalpelem oddzielić od kości najlepsze części – uda, pośladki, bicepsy, mięśnie trójgłowe, mięśnie naramienne i mięso otaczające golenie. Dopiero wtedy można zająć się mięśniami piersiowymi i dostać się do resztek tłuszczu, które mogły zachować się jeszcze na łopatkach naszych wychudzonych towarzyszy i pod skórą tułowia. Oczywiście będzie tego bardzo niewiele, ale jestem pewien, że pan Hickey nie chciałby zmarnować ani odrobiny cennego pożywienia.

Jeden z marynarzy stojących za Crozierem upadł na kolana i zaczął wymiotować.

– Mam przyrząd zwany haczykiem chirurgicznym, który ułatwia wyłamywanie mostka i usuwanie żeber – kontynuował spokojnie Goodsir – ale obawiam się, że nie mogę go panom pożyczyć. Równie dobrze możecie się jednak panowie posłużyć młotkiem i dłutem; zapewne zauważyliście, że oba te narzędzia znajdują się w łodzi. Radzę zjeść najpierw mięso, na później zaś odłożyć głowę, ręce, stopy i wnętrzności pańskich towarzyszy. Ostrzegam też, że otwieranie długich kości i wyjmowanie z nich szpiku może być trudniejsze, niż się panom wydaje. Będziecie potrzebowali do tego jakiegoś drugiego narzędzia, podobnego do tych najdłuższych, półkolistych dłut pana Honeya. Szpik wyjęty ze środka kości będzie najprawdopodobniej grudkowaty i czerwony… i wymieszany z drobinami kości. Dlatego też radzę najpierw umieścić szpik w garnku i zagotować, nim zjedzą panowie do końca swoich towarzyszy i siebie nawzajem.

– Pierdol się – warknął Hickey. Doktor Goodsir skinął głową.

– Aha, jeszcze jedno – dodał z niezmąconym spokojem. – Najprostsze chyba będzie jedzenie mózgu. Wystarczy odpiłować żuchwę i za pomocą noża lub łyżki przebić podniebienie miękkie, żeby dostać się do wnętrza czaszki. Można odwrócić czaszkę do góry nogami i wyjadać jej zawartość niczym pudding z garnuszka.

Przez chwilę w obozie panowała kompletna cisza, przerywana jedynie wyciem wiatru i trzaskaniem lodu.

– Czy ktoś jeszcze chce jutro opuścić obóz? – zawołał w końcu komandor Crozier.

Z szeregu wystąpił Reuben Małe, dowódca dziobówki z Terroru, Robert Sinclair, dowódca przedniego masztu z Erebusa, i Samuel Honey, kowal z Terroru.

– Idziecie z Hickeyem i Hodgsonem? – spytał Crozier, starając się nie okazywać zaskoczenia.

– Nie, komandorze – odparł Reuben Małe, kręcąc głową. – Idziemy sami. Ale też spróbujemy dostać się do Terroru.

– Nie potrzebujemy łodzi – dodał Sinclair. – Spróbujemy przejść przez wyspę. Może w głębi lądu znajdziemy jakąś zwierzynę, chociażby lisy.

– Trudno wam będzie utrzymać właściwy kierunek – zauważył Crozier. – Kompasy do niczego się tutaj nie nadają, a nie mogę wam pożyczyć mojego sekstansu.

Małe pokręcił głową.

– Bez obaw, komandorze, jakoś sobie poradzimy. Dopóki ten cholerny wiatr będzie wiać nam prosto w twarze, wiemy, dokąd iść.

– Zanim zostałem kowalem, byłem marynarzem – przemówił Samuel Honey. – Wszyscy jesteśmy żeglarzami. Skoro nie możemy umrzeć na morzu, to przynajmniej umrzemy na pokładzie naszego statku.

– W porządku – przemówił Crozier, zwracając się do stojących przed nim ludzi i mówiąc na tyle głośno, by jego słowa dotarły także do namiotów. – Zbierzemy się tutaj po szóstej szklance i podzielimy wszystkie zapasy, które nam jeszcze zostały. W dzieleniu wezmą udział nawet ci, którzy wczoraj mieli amputowane nogi. Każdy przekona się, czym jeszcze dysponujemy, i każdy dostanie równą część. Od tej pory każdy z nas – prócz chorych, których karmi doktor Goodsir – sam będzie dysponował swoim prowiantem.

Crozier spojrzał zimno na Hickeya, Hodgsona i ich grupę.

– Wy będziecie musieli wcześniej przygotować swoją szalupę do drogi. Wyruszycie jutro o świcie. A teraz zejdźcie mi z oczu, nie chcę już dziś oglądać więcej waszych twarzy.

Загрузка...