69°30’ szerokości geograficznej północnej, 99° długości geograficznej zachodniej. 28 maja 1851.
Wiosną roku, w którym urodziło się ich drugie dziecko, dziewczynka, składali wizytę rodzinie Silny w grupie Ludzi Chodzących Z Bogiem, dowodzonej przez starego szamana Asiajuka, kiedy goszczący w osadzie myśliwy o imieniu Inupijuk powiedział im, że grupa Prawdziwych Ludzi daleko na północy otrzymała aituserk, prezenty, drewno, metal i inne cenne przedmioty martwych kabloona – bladych ludzi.
Taliriktug zwrócił się do Asiajuka, posługując się językiem gestów, ten zaś przetłumaczył je na pytania dla Inupijuka. Wyglądało na to, że ów skarb to noże, widelce i inne przedmioty z łodzi Erebusa i Terroru, Asiajuk wyszeptał do Taliriktuga i Silny, że Inupijuk jest qavac, co dosłownie oznacza „człowieka z południa”, lecz w języku Inuktitut sugeruje także głupotę. Taliriktug skinął głową na znak, że rozumie, nadal jednak zadawał pytania, które posępny szaman przekazywał uśmiechającemu się głupio myśliwemu. Taliriktug wiedział, że przyczyną dziwnego zachowania Inupijuka może być po części fakt, iż nigdy dotąd nie miał on do czynienia z sixam ieua i nie był pewien, czy Taliriktug i Silna to ludzkie istoty.
Ze słów myśliwego wynikało, że skarb kabloona naprawdę istniał. Taliriktug i jego żona wrócili do swojego iglu, gdzie ona karmiła dziecko, a on rozmyślał o tym, co przed chwilą usłyszał. Kiedy podniósł wzrok, Silna mówiła do niego za pomocą sznurka.
Powinniśmy ruszyć na południe, pokazywał sznurek rozpięty między jej palcami. Jeśli chcesz.
Skinął głową.
Inupijuk zgodził się zaprowadzić ich do południowo-wschodniej wioski, a Asiajuk postanowił, że pójdzie z nimi – co było rzeczą niezwykłą, gdyż stary szaman rzadko i niechętnie wybierał się w dalekie podróże. Asiajuk zabrał ze sobą najlepszą żonę, Mewę – młodą Nauję z wielkimi piersiami – która także nosiła na swym ciele liczne blizny, pamiątkę po spotkaniu z kabloona. Mewa i szaman jako jedyni uszli z życiem z tej masakry, lecz dziewczyna nie czuła żadnej urazy do Taliriktuga; była raczej ciekawa, jaki los spotkał ostatnich kabloona, którzy – jak wszyscy wiedzieli – trzy lata wcześniej zeszli na lód i wyruszyli na południe.
Sześciu myśliwych z grupy Ludzi Chodzących Z Bogiem także chciało z nimi iść – głównie z ciekawości i by polować po drodze, gdyż tej wiosny lód w cieśninie pękał wyjątkowo wcześnie – w końcu postanowiono, że wszyscy wsiądą do łodzi i popłyną pasmami otwartej wody, które otwierały się wzdłuż wybrzeża.
Taliriktug, Silna i ich dzieci płynęli – podobnie jak czterech spośród sześciu myśliwych – w swych długich podwójnych kajakach, lecz Asiajuk był już zbyt stary i piastował zbyt wysoką godność, by machać wiosłem w kajaku. Siedział więc wraz z Naują pośrodku wielkiej żaglowej umiak, podczas gdy dwaj młodzi myśliwi pracowali przy wiosłach. Kiedy nie było wiatru, wszyscy cierpliwie czekali na umiak, gdyż w długiej na trzydzieści stóp łodzi znajdowało się dość zapasów świeżej żywności, by nie musieli zatrzymywać się na polowanie. Wielka łódź wiozła też sanie kamatik, na wypadek gdyby musieli wędrować po lądzie, a także myśliwego Inupijuka i sześć qimmiq – psów.
Choć Asiajuk wielkodusznie zaproponował Silnie, by przesiadła się wraz ze swymi dziećmi do umiak, dziewczyna odpowiedziała mu za pomocą sznurka, że woli jednak swój kajak. Taliriktug wiedział, że jego żona nigdy nie zgodziłaby się, by którekolwiek z jej dzieci – z pewnością nie Kanneyuk, dwumiesięczna dziewczynka – przebywało tak blisko psów, i to na tak ograniczonej przestrzeni. Ich dwuletni syn, Tuugaq – „Kruk” – nie bał się psów, ale rodzice i tak woleli zatrzymać go przy sobie; siedział w kajaku, w niewielkim skrawku wolnej przestrzeni między Taliriktugiem i Silną. Maleńka Kanneyuk (której sekretne imię sixam ieua brzmiało Arnaaluk) leżała w amoutiq Silny, wielkim kapturze przeznaczonym do noszenia dzieci.
Wyruszyli w drogę o poranku, a gdy odbijali od brzegu, piętnastu pozostałych członków grupy Ludzi Chodzących Z Bogiem śpiewało im pożegnalną pieśń:
Ai yei yai ya na
Ye he ye ye yi yan e ya quana
Ai ye yi yai yana.
Drugiego wieczora, na dzień przed tym, jak ich łodzie miały zmienić kurs i ruszyć na południe, oddalając się od angilak ąikiątaą, czyli „największej wyspy”, którą James Ross przed wielu laty nazwał Ziemią Króla Williama, ignorując przy tym fakt, że tubylcy wielokrotnie określali ją w jego obecności mianem ąikiątaą – zatrzymali się na noc o niecałą milę od miejsca, gdzie niegdyś znajdował się obóz ratunkowy.
Taliriktug poszedł tam sam.
Był tam już wcześniej. Przed dwoma laty, zaledwie kilka tygodni po narodzinach Kruka, przyszedł tu z Silną. Działo się to niecały rok po tym, jak mężczyzna, którym niegdyś był Taliriktug, został zdradzony, pojmany i postrzelony jak pies, lecz już wtedy tylko nieliczne ślady świadczyły o tym, że znajdowało się tu duże obozowisko zamieszkane przez ponad sześćdziesięciu Anglików. W śniegu tkwiły fragmenty płótna z rozerwanych przez wiatr namiotów, a na ziemi widać było niewyraźne kręgi, pozostałości po ogniskach i większych namiotach.
Zostały też kości.
Taliriktug znalazł kilka kości długich, kawałek nadgryzionego kręgosłupa i jedną, pozbawioną żuchwy czaszkę. Trzymając ją w dłoni, mężczyzna zwany niegdyś Crozierem modlił się, by nie była to czaszka doktora Goodsira.
Pozbierał wszystkie te pogryzione przez nanuą resztki i złożył w grobowcu – kopcu ułożonym z kamieni. Na szczycie kopca zatknął widelec, naśladując zwyczaje Prawdziwych Ludzi i Ludzi Chodzących Z Bogiem, którzy wraz ze swymi zmarłymi posyłali do świata duchów ich ulubione przedmioty i narzędzia. Jednocześnie jednak zdawał sobie sprawę, że Eskimosi uznaliby to za nieprzyzwoite marnotrawstwo cennego metalu.
Potem spróbował odmówić jakąś prostą modlitwę.
Modlitwy w języku Inuktitut, które słyszał w ciągu ostatnich kilku miesięcy, nie nadawały się do tego miejsca i tych okoliczności. Próbując jednak nauczyć się tego trudnego języka – choć wiedział, że i tak nigdy nie będzie mógł wymówić głośno ani jednego słowa – przetłumaczył na własny użytek fragment Modlitwy Pańskiej.
Tego wieczora, stojąc przy grobowcu swych towarzyszy, próbował odmówić ją w myślach.
Nalegaumt kailaule. Pijornajatpinatuale nuname sorlo kilangme…
Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje…
Przed dwoma laty doszedł tylko do tego miejsca, teraz uznał jednak, że to w zupełności wystarczy.
Wracając do swej żony z miejsca, które niegdyś zwane było obozem ratunkowym – od czasu jego ostatniej wizyty Prawdziwi Ludzie z południa zabrali widelec i otworzyli grobowiec, rozrzucając kości zmarłych – Taliriktug pomyślał z uśmiechem, że nawet jeśli dożyje biblijnych siedemdziesięciu lat, nigdy nie opanuje języka Prawdziwych Ludzi.
Każde słowo, nawet proste rzeczowniki, miało wiele wariantów, a subtelności odmiany przerastały wyobraźnię mężczyzny w średnim wieku, który zaciągnął się na statek jako kilkunastoletni chłopiec i nigdy nawet nie uczył się łaciny. Bogu dzięki nigdy nie będzie musiał mówić głośno w tym języku. Próby zrozumienia dłuższych i bardziej skomplikowanych wypowiedzi przyprawiały go o ból głowy podobny do tego, którego doświadczał, gdy Silna zaczęła dzielić z nim sny.
Choćby Wielki Niedźwiedź. Zwykły niedźwiedź polarny. Ludzie Chodzący Z Bogiem i Prawdziwi Ludzie, których poznał w ciągu ostatnich dwóch lat, nazywali go nanuq, co było stosunkowo proste, słyszał jednak również inne wersje tej nazwy, które można było zapisać za pomocą alfabetu łacińskiego – Prawdziwi Ludzie nie znali pisma – jako nanoq, tiamwak, nannuraluk, takoaq, pisugtooq i ayualunaq. Ostatnio dowiedział się także od Inupijuka, myśliwego z południa (który w rzeczywistości wcale nie był taki głupi, jak twierdził Asiajuk), że wiele grup Prawdziwych Ludzi z południa określało Wielkiego Niedźwiedzia mianem Tornarssuk.
Przez kilka wypełnionych bólem miesięcy – wracał wówczas do zdrowia i uczył się na nowo jeść i przełykać – nie miał żadnego imienia i było mu z tym całkiem dobrze. Kiedy grupa Asiajuka zaczęła nazywać go Taliriktug – „Silne ramię” – po tym, jak podczas polowania sam wyciągnął z wody ciało zabitego niedźwiedzia, choć wcześniej nie poradził sobie z tym zaprzęg psów i trzech myśliwych (nie dokonał tego dzięki jakiejś nadludzkiej sile – po prostu jako jedyny zauważył, że lina harpuna zaplątała się między lodowymi głazami), nie miał nic przeciwko nowemu imieniu, choć równie dobrze mógłby się bez niego obejść. Asiajuk powiedział mu, że teraz nosi pamięć duszy wcześniejszego Silnego Ramienia, który zginął z rąk kabloona.
Kilka miesięcy wcześniej, kiedy wraz z Ciszą przybył do wioski, by jego żona mogła skorzystać podczas porodu z pomocy tamtejszych kobiet, dowiedział się, że jej imię w języku Prawdziwych Ludzi, Inuktitut, brzmi Silna. Imię to pasowało do niej jak ulał, gdyż podobnie jak ona sama, zawierało zarówno ducha Silny, bogini powietrza, jak i Sedny, bogini morza. Jej drugie, tajemne imię sixam ieua pozostawało mu nieznane, gdyż Silna nie chciała ani nie mogła przekazać mu go w żaden sposób, czy to w snach, czy też za pomocą sznurka.
Znał swoje sekretne imię. Podczas pierwszej, wypełnionej cierpieniem nocy, kiedy Tuunbaq zabrał jego język i stare życie, wyśnił swoje sekretne imię. Nie mógł jednak zdradzić go nikomu, nawet Silnie, którą w myślach i snach wciąż nazywał Ciszą.
Wioska nazywała się Taloyoak. Większość jej mieszkańców – łącznie było ich około sześćdziesięciu – żyła w namiotach, choć kilka rodzin zamieszkiwało również lodowe domy, a nawet chaty z darni, przyklejone do stromego urwiska.
Tubylcy nazywali siebie Oleekatalik, co dało się przetłumaczyć jako „Ludzie z Pelerynami”, choć skóry, które nosili na ramionach, przypominały raczej szerokie szale niż peleryny. Wódz wioski był mniej więcej w wieku Taliriktuga i prezentował się całkiem nieźle, choć nie miał już w ogóle zębów, co sprawiało, że wyglądał na znacznie starszego, niż był w rzeczywistości. Nazywał się Ikpakhuak, czyli Brudas, choć zdaniem Taliriktuga nie był wcale brudniejszy ani nie śmierdział bardziej niż jego pobratymcy.
Żona Ikpakhuaka, znacznie od niego młodsza, nazywała się Higilak, co jak wyjaśnił Asiajuk, z drwiącym uśmieszkiem na ustach, oznaczało „Dom z Lodu”. Jednak przyjęcie, jakie zgotowała Higilak niespodziewanym gościom, wcale nie było chłodne; wraz ze swym mężem podjęła ich gorącą strawą i obdarowała licznymi prezentami.
Taliriktug uświadomił sobie, że nigdy nie zrozumie tych ludzi.
Ikpakhuak i Higilak podali im umingmak, stek z mięsa wołu piżmowego, który Taliriktug zjadł ze smakiem; Silna, Asiajuk, Nauja i pozostali członkowie ich grupy przełknęli wołowinę z najwyższym trudem, wszyscy byli bowiem Netsilik, „Ludźmi Foki”. Kiedy ceremonia powitalna i posiłek dobiegły już końca, Taliriktug, wspomagany przez Asiajuka, który tłumaczył jego znaki, zdołał naprowadzić rozmowę na temat darów kabloona.
Ikpakhuak przyznał, że Ludzie z Pelerynami mają takie dary, nim jednak pokazał je gościom, poprosił, by Silna i Taliriktug pokazali wszystkim mieszkańcom wioski swe czary. Większość Oleekatalików nigdy nie spotkała sixam ieua – choć sam Ikpakhuak miał przed wieloma laty okazję poznać ojca Silny, Aja – ich wódz spytał więc grzecznie Silne i Taliriktuga, czy nie zechcieliby może pofruwać trochę wokół wioski i, być może, zamienić się w foki – byle nie w niedźwiedzie.
Silna wyjaśniła – także za pośrednictwem Asiajuka – że władcy-duchów-z-nieba woleliby tego nie robić, ale że chętnie pokażą gościnnym Oleekataliks, gdzie Tuunbaq zabrał ich języki, a jej kabloona sixam ieua mąż zaprezentuje im również swoje blizny… ślady po straszliwej walce ze złym duchem, którą stoczył przed wielu laty.
To w zupełności usatysfakcjonowało Ikpakhuaka i jego lud. Kiedy pokaz dobiegł końca, Taliriktug wrócił do tematu darów kabloona.
Ikpakhuak skinął głową, klasnął w dłonie i kazał kilku chłopcom przynieść owe dary, które później przekazał swym czcigodnym gościom.
Były wśród nich różne kawałki drewna, odłamane fragment drzewców i łodzi.
Złote guziki ozdobione motywem kotwicy, symbolem Służby Badawczej.
Fragment wyszywanego kolorową nicią podkoszulka. Złoty zegarek, łańcuszek, który niegdyś go podtrzymywał, i garść monet. Na odwrocie zegarka widniały wygrawerowane inicjały CFDV
– Charles Des Voeux.
Srebrne pudełko na ołówki, ozdobione od wewnątrz inicjałami EC. Złoty medal, który sir John Franklin otrzymał niegdyś od Admiralicji.
Srebrne widelce i łyżki z herbami różnych oficerów Franklina. Porcelanowy talerzyk z emaliowanym napisem SIR JOHN FRANKLIN.
Nóż chirurgiczny.
Przenośny mahoniowy pulpit, który człowiek trzymający go w ręce rozpoznał od razu, niegdyś bowiem należał do niego.
Naprawdę ciągnęliśmy łodzie z całym tym gównem przez setki mil?
– pomyślał Crozier. – A wcześniej przywieźliśmy je tutaj aż z Anglii? Co myśmy sobie wyobrażali? – Czuł, że lada moment zwymiotuje. Musiał zamknąć oczy i poczekać, aż atak mdłości minie.
Cisza dotknęła jego dłoni. Wyczuła nagłą zmianę w jego duszy. Spojrzał jej w oczy, by upewnić ją, że nadal tam jest, choć nie był. Niezupełnie. Nie do końca.
Płynęli wzdłuż wybrzeża na zachód, w stronę ujścia Rzeki Backa.
Ludzie Ikpakhuaka nie potrafili – a może nie chcieli – określić dokładnie, gdzie znaleźli skarby kabloona; niektórzy mówili, że było to w miejscu zwanym Keenuna, co wskazywałoby na jedną z kilku wysepek położonych w cieśninie przy południowym wybrzeżu Wyspy Króla Williama, lecz większość myśliwych twierdziła, że natrafili na bogactwa bladych ludzi na zachód od Taloyoak, w Kugluktuk, co Asiajuk przetłumaczył jako „Miejsce Spadającej Wody”.
Crozier podejrzewał, że chodzi o mały wodospad, o którym czytał niegdyś w relacji z podróży Backa. Wodospad ów znajdował się już na kontynencie, w pobliżu ujścia Rzeki Backa.
Spędzili tydzień na poszukiwaniach. Asiajuk, jego żona i trzech myśliwych zostało w utniak przy ujściu rzeki, podczas gdy Crozier i Cisza ze swoimi dziećmi, ciekawski Inupijuk oraz pozostali myśliwi popłynęli trzy mile w górę rzeki, do pierwszych wodospadów.
Crozier znalazł tam kilka klepek z beczek. Skórzaną podeszwę. W piasku i mule na brzegu rzeki leżał długi na osiem stóp kawałek dębiny, który niegdyś stanowił zapewne część nadburcia jednej z szalup (dla ludu Ikpakhuaka byłby to prawdziwy skarb). Nic więcej.
Wracali w poczuciu klęski, wiosłując w dół rzeki, do morza, kiedy spotkali starszego mężczyznę, jego trzy żony i czwórkę zakatarzonych dzieci. Jak mówił mężczyzna, przyszli nad rzekę, by łowić ryby. Nigdy wcześniej nie widział kabloona, nie mówiąc już o dwojgu sixam ieua władców-duchów bez języków, był więc bardzo wystraszony, lecz jeden z myśliwych towarzyszących Crozierowi rozproszył jego obawy. Mężczyzna nazywał się Puhtoorak i należał do grupy Prawdziwych Ludzi zwanej Qikiqtarqjuaq.
Po wymianie jedzenia i uprzejmości starzec zapytał, co robią tak daleko od północnej krainy Ludzi Chodzących Z Bogiem, a kiedy jeden z myśliwych wyjaśnił, że szukają żywych lub martwych kabloona, którzy mogli pojawić się w tej okolicy – lub ich skarbów – Puhtoorak odrzekł, że nie słyszał o kabloona na tej rzece, po chwili jednak, między kolejnymi kęsami foczego mięsa, które otrzymał od sixam ieua, oświadczył:
– Zeszłej zimy widziałem łódź kabloona, wielką jak góra lodowa, z trzema wysokimi patykami. Stała w lodzie, tuż przy Utjulik. Wydaje mi się, że w jej brzuchu byli martwi kabloona. Kilku naszych młodszych mężczyzn weszło do środka – musieli użyć swoich siekier z ostrzami z gwiezdnego gówna, żeby wyrąbać dziurę w jej boku – ale zostawili wszystkie skarby z drewna i metalu, które tam znaleźli. Mówili, że w domu z trzema kijami mieszkają duchy.
Crozier spojrzał na Ciszę. Czy ja dobrze go zrozumiałem?
Tak. Skinęła głową. Kanneyuk zaczęła płakać, a Silna rozchyliła poły letniej kurtki i zaczęła karmić ją piersią.
Crozier stał na szczycie urwiska i patrzył na okręt uwięziony w lodzie. Był to HMS Terror.
Podróż od ujścia Rzeki Backa do tej części wybrzeża Utjulik zajęła im osiem dni. Za pośrednictwem myśliwych Ludzi Chodzących Z Bogiem Crozier próbował namowie Puhtooraka – a właściwie przekupić go – by wraz ze swą rodziną zaprowadził ich do łodzi kabloona z trzema wielkimi kijami, lecz stary Qikiqtarqjuaq nie chciał mieć już nic do czynienia z tym nawiedzonym miejscem. Choć zeszłej zimy nie wszedł z młodymi myśliwymi do wnętrza domu-z-trzema-kijami, widział, że jest on skażony obecnością piijixaaq – niezdrowych duchów-upiorów zamieszkujących złe miejsce.
Utjulik było eskimoską nazwą zachodniego wybrzeża Półwyspu Adelajdy. Pasma otwartej wody kończyły się w zachodniej części zatoki prowadzącej do ujścia Rzeki Backa – dalej ciągnął się twardy, zbity pak – musieli więc zejść na ląd, schować kajaki i umiak Asiajuka i przepakować bagaże na solidne, długie na trzynaście stóp sanie ciągnięte przez sześć psów. Cisza, która najlepiej orientowała się w tym terenie, poprowadziła ich na zachodni fragment wybrzeża, gdzie Puhtoorak widział podobno okręt… a nawet, do czego przyznał się później, stał na jego pokładzie.
Asiajuk wcale nie miał ochoty opuszczać swej wygodnej łodzi, kiedy okazało się, że będą musieli wędrować przez ląd. Gdyby Silna, jedna z najbardziej poważanych władców-duchów, nie poprosiła go wprost, by poszedł z nimi – nawet największy szaman nie mógł odmówić prośbie sixam ieua – Asiajuk kazałby swoim myśliwym zawieźć się do domu. Teraz jechał na saniach okryty ciepłymi futrami i od czasu do czasu starał się nawet brać czynny udział w podróży, rzucając kamieniami w psi zaprzęg i krzycząc „Hou! Hou! Hou!”, gdy chciał, by psy skręciły w lewo, lub: „Dżi! Dżi! Dżi!”, kiedy chciał skierować je na prawo. Crozier zastanawiał się, czy stary szaman odkrywa na nowo przyjemność podróżowania z psim zaprzęgiem.
Teraz, późnym popołudniem ósmego dnia ich podróży, patrzyli na HMS Terror. Nawet Asiajuk wydawał się onieśmielony i niespokojny.
Opisując położenie statku Puhtoorak twierdził, że dom-z-trzema-kijami „stoi zamarznięty w lodzie obok wyspy około pięciu mil na zachód” od pewnego cypla i że Crozier oraz jego ludzie „muszą potem przejść jakieś trzy mile na północ, po gładkim lodzie, minąwszy przedtem kilka wysp dzielących ich od statku. Zobaczą go z urwiska położonego na północnym krańcu dużej wyspy”.
Oczywiście Puhtoorak nie używał określeń takich jak „mile”, „statek” czy nawet „cypel”. Starzec mówił, że drewniany dom kabloona z kadłubem umiak znajduje się w odległości kilku godzin marszu na zachód od tikerqat, co oznacza „Dwa Palce” – Prawdziwi Ludzie określali tą nazwą dwa wąskie cyple położone w tej części wybrzeża Utjulik – niedaleko północnego krańca dużej wyspy.
Crozier i jego dziesięcioosobowa grupa – myśliwy z południa, Inupijuk, towarzyszył im do samego końca – przeszli po lodzie w pobliżu Dwóch Palców, minęli dwie mniejsze wysepki i dotarli do dużej wyspy. Na jej północnym krańcu znaleźli wysokie na sto stóp urwisko, opadające pionowo ku zamarzniętemu morzu.
Dwie lub trzy mile dalej widać było maszty HMS Terror mierzące prosto w zachmurzone niebo.
Crozier żałował, że nie ma swojej starej lunety, choć z drugiej strony wcale jej nie potrzebował, by rozpoznać maszty okrętu, którym dowodził przez długie lata.
Puhtoorak miał rację – lód między brzegiem dużej wyspy i statkiem był znacznie gładszy niż pak między kontynentem i wyspami. Komandorskie oko Croziera szybko dostrzegło przyczynę takiego stanu rzeczy: na północy i wschodzie ciągnęło się pasmo małych wysp, które tworzyły naturalny wał chroniący ten obszar morza przed nieustającym wiatrem z północnego zachodu.
Jednak nawet Crozier nie potrafił sobie wyobrazić, jak jego okręt trafił w te okolice, niemal dwieście mil od miejsca, gdzie przez trzy lata tkwił uwięziony w lodzie obok siostrzanej jednostki, Erebusa
Wkrótce miał znaleźć odpowiedź na to pytanie.
Prawdziwi Ludzie, nawet Ludzie Chodzący z Bogiem, którzy nieustannie żyli w cieniu potwora, zbliżali się do statku z zabobonnym lękiem. Opowieści Puhtooraka o duchach i upiorach zamieszkujących dom-z-trzema-kijami najwyraźniej zrobiły na nich wrażenie – nawet na Asiajuku, Nauii i myśliwych, którzy nie rozmawiali z nim osobiście. Kiedy szli przez lód, Asiajuk bez ustanku mamrotał pod nosem jakieś zaklęcia i modlitwy, które miały chronić ich przed złymi duchami, co wcale nie dodawało odwagi pozostałym uczestnikom wyprawy. Crozier wiedział, że kiedy szaman robi się nerwowy, denerwują się wszyscy.
Jedyną osobą, która szła na czele pochodu obok Croziera, była Cisza, niosąca na rękach oboje ich dzieci.
Terror stał przechylony o jakieś dwadzieścia stopni na lewą burtę, z dziobem skierowanym na północny wschód. Prawa część kadłuba była wysunięta o kilka stóp za wysoko nad powierzchnię lodu. Crozier stwierdził ze zdumieniem, że jedna z kotwic – po lewej burcie – została spuszczona do wody. Było to o tyle zaskakujące, że zdaniem Croziera morze miało tu co najmniej dwadzieścia sążni głębokości, a wzdłuż północnych wybrzeży wysp za jego plecami znajdowało się mnóstwo małych zatoczek. Roztropny komandor, szukający bezpiecznej przystani, zawinąłby do którejś z nich albo przynajmniej wpłynął w cieśninę po wschodniej stronie dużej wyspy, z której właśnie zeszli, i zakotwiczył między tą wyspą – jej urwiska osłaniałyby statek przed wiatrem – i trzema mniejszymi wysepkami, odległymi nie więcej niż dwie mile od tego miejsca.
Terror stał jednak tutaj, około dwóch i pół mili od północnego wybrzeża dużej wyspy, wystawiony na wściekłe ataki sztormów i burz nadciągających z południowego wschodu.
Krótki spacer wokół statku i oględziny przechylonego pokładu od północno-zachodniej strony wyjaśniły, dlaczego ludzie z grupy Puhtooraka musieli wyrąbać dziurę w kadłubie statku, by dostać się do jego wnętrza; wszystkie włazy na górnym pokładzie były zamknięte i obite listwami.
Crozier wrócił do otworu, który Eskimosi wybili w poszyciu Terroru. Przypomniał sobie, jak Puhtoorak mówił, że jego młodzi pobratymcy musieli użyć do tego swych siekier z gwiezdnego gówna, i mimo bolesnych uczuć, które przenikały teraz jego duszę, uśmiechnął się do siebie.
Prawdziwi Ludzie nazywali „gwiezdnym gównem” spadające gwiazdy i metal z tych gwiazd, które znajdowali na lodzie. Crozier słyszał kiedyś opowieść Asiajuka o uluriak anoktok – „gównie gwiazd spadającym z nieba”.
Crozier żałował, że nie ma teraz przy sobie siekiery albo innego narzędzia z ostrzem z gwiezdnego gówna, uzbrojony był bowiem jedynie w zwykły nóż z ostrzem z kła morsa. Na saniach leżały harpuny, nie należały jednak one do niego – jego narzędzia i broń zostały w kajaku – a nie chciał pożyczać cudzej broni tylko po to, by wejść z nią do statku.
Czterdzieści stóp za nim, przy saniach, qimmiq – duże psy o niezwykłych, żółto-niebieskich oczach i duszach, które dzieliły ze swymi panami – szczekały, warczały, wyły i rzucały się na siebie nawzajem oraz na każdego, kto się do nich zbliżył. Nie podobało im się to miejsce.
Crozier zwrócił się do Ciszy. Spytaj Asiajuka, czy ktoś chce wejść ze mną do środka.
Cisza błyskawicznie wykonała jego polecenie, używając do tego wyłącznie palców, bez sznurka. Stary szaman zawsze rozumiał jej gesty o wiele szybciej niż niezdarne znaki Croziera.
Żaden z Prawdziwych Ludzi nie chciał wejść do wnętrza statku.
Zobaczymy się za kilka minut, przekazał Crozier Ciszy.
Cisza uśmiechnęła się w odpowiedzi.
Nie bądź głupi, przekazała. Idziemy z tobą, ja i twoje dzieci.
Crozier przecisnął się przez wąski otwór w poszyciu. Cisza szła tuż za nim, niosąc Kruka na rękach, a Kanneyuk w nosidełku z miękkiej skóry, zawieszonym na jej ramionach. Dzieci spały.
W środku było bardzo ciemno.
Crozier uświadomił sobie, że młodzi myśliwi Puhtooraka wyrąbali dziurę na wysokości najniższego pokładu. Mieli szczęście, gdyby bowiem próbowali zrobić to samo nieco niżej, trafiliby na żelazne pojemniki na wodę i nigdy nie zdołaliby przebić się do środka, nawet siekierami o ostrzach z gwiezdnego gówna.
Zaledwie kilka kroków od wejścia było już całkiem ciemno, Crozier szedł więc na pamięć, trzymając Ciszę za rękę i zmierzając w dół przekrzywionego pokładu.
Po jakimś czasie jego oczy przywykły do ciemności na tyle, że dostrzegał ściany i zarysy przedmiotów. Dzięki temu zauważył, że zamknięte na ciężkie kłódki drzwi do magazynu rumu i do magazynu amunicji zostały wyważone. Nie sądził, by dokonali tego ludzie Puhtooraka. Drzwi te nie bez powodu zostały starannie zamknięte, nim cała załoga opuściła statek, blokowały bowiem wejście do pomieszczeń, do których każdy biały człowiek wracający na Terror chciałby dostać się w pierwszej kolejności.
Beczki na rum – kiedy wyruszali na lód, mieli jeszcze tyle rumu, że część musieli zostawić na statku – były puste. Beczki z prochem stały jednak na swoim miejscu, nienaruszone, podobnie jak skrzynki i beczki z nabojami, torby ze śrutem, prawie dwa rzędy muszkietów – nie mogli zabrać wszystkich ze sobą – i dwie setki bagnetów zawieszonych pod belkami.
Metal zamknięty w tym jednym pomieszczeniu uczyniłby z grupy Asiajuka najbogatszych ludzi w ich świecie.
Zapasy prochu i nabojów wystarczyłyby tuzinowi grup Prawdziwych Ludzi na dwadzieścia lat i dałyby im pełną władzę nad całą Arktyką.
Cisza dotknęła jego dłoni. Było zbyt ciemno, by mogli porozumiewać się językiem migowym, przesłała doń więc myśl. Czujesz to?
Crozier stwierdził ze zdumieniem, że myśl, którą mu przesłała – po raz pierwszy – wyrażona była w języku angielskim. Wynikało z tego, że śniła jego sny intensywniej, niż przypuszczał, albo była bardzo uważna podczas swego kilkumiesięcznego pobytu na statku. Do tej pory przesyłali sobie myśli tylko w snach.
Ii, odpowiedział jej bezgłośnie. Tak.
To miejsce było złe. Wspomnienia przenikały je niczym odrażający zapach.
By nieco rozładować napięcie, poprowadził ją z powrotem do przedniej części statku, wskazał na dziób i przesłał obraz schowka na linę kotwiczną.
Zawsze czekałam na ciebie, odpowiedziała mu myślą. Jej słowa rozbrzmiały tak wyraźnie i z taką siłą, że równie dobrze mogłyby zostać wypowiedziane na głos.
Ciało Croziera zaczęło drżeć z emocji na myśl o tym, co właśnie usłyszał.
Wyszli po schodach na dolny pokład.
Tutaj było już znacznie jaśniej. Crozier zdał sobie sprawę, że – wreszcie – światło wpada do statku przez iluminatory Prestona umieszczone w pokładzie nad ich głowami. Wypukłe szkło pokryte było cienką warstwą lodu, ale choć raz nie przysłonięte śniegiem ani płótnem.
Pokład wydawał się całkiem pusty. Wszystkie hamaki zostały starannie zwinięte i schowane, stoły podciągnięte pod sufit, skrzynie ustawione wzdłuż ścian. Olbrzymi piec Frazera był ciemny i zimny.
Crozier próbował sobie przypomnieć, czy pan Diggle jeszcze żył, kiedy on, komandor, został wywabiony na lód i postrzelony. Pomyślał o tym nazwisku – Diggle – po raz pierwszy od bardzo długiego czasu.
Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu w ogóle myślę we własnym języku.
Crozier uśmiechnął się pod nosem. „We własnym języku”. Jeśli światem rzeczywiście rządziła bogini taka jak Sedna, to jej prawdziwe imię brzmiało Cholerna Ironia.
Cisza pociągnęła go w stronę rufy.
Mesa i kajuty oficerów, do których zajrzeli, były puste.
Crozier zastanawiał się, którzy z jego podwładnych mogli dotrzeć do Terroru i pożeglować na południe.
Des Voeux i jego ludzie z obozu ratunkowego?
Był niemal całkowicie pewien, że pan Des Voeux i pozostali kontynuowali podróż na południe, w stronę ujścia Rzeki Backa. Hickey i jego ludzie?
Ze względu na doktora Goodsira cieszyłby się, gdyby tak było w istocie, ale nie wydawało mu się to prawdopodobne. Prócz porucznika Hodgsona – a Crozier podejrzewał, że porucznik nie pożył długo w towarzystwie tych łajdaków – w grupie Hickeya nie było nikogo, kto umiałby żeglować Terrorem, nie wspominając już o nawigacji. Prawdę mówiąc, wątpił, czy umieliby żeglować i nawigować jedną małą szalupą, którą im oddał.
Zostawało więc tylko trzech ludzi, którzy opuścili obóz ratunkowy, by dotrzeć do Obozu Terror drogą lądową – Reuben Małe, Robert Sinclair i Samuel Honey. Czy dowódca dziobówki, dowódca przedniego masztu i kowal mogli przeprowadzić Terror prawie dwieście mil na południe, przez labirynt szczelin i pasów otwartej wody?
Rozmyślania o wszystkich tych ludziach, ich twarzach i nazwiskach, przyprawiały Croziera o zawroty głowy i lekkie mdłości. Niemal słyszał ich głosy. Słyszał ich głosy.
Puhtoorak miał rację: to miejsce zamieszkane było przez piifixaaq – pełne urazy duchy, które zostawały na tym świecie, by prześladować żywych.
Na koi Francisa Rawdona Moiry Croziera leżały ludzkie zwłoki.
Nie mieli czasu ani możliwości przeszukać wszystkich pomieszczeń i pokładów, wydawało się jednak, że jest to jedyny trup na statku.
Dlaczego postanowił umrzeć na mojej koi? – zastanawiał się Crozier.
Zmarły był mężczyzną wzrostu Croziera. Jego ubrania – umarł pod kocami, ubrany w marynarską kurtkę, czapkę i wełniane spodnie, co było dość dziwne, bo stało się to zapewne w środku lata – nie pozwalały określić jego tożsamości. Crozier nie miał najmniejszej ochoty przeszukiwać jego kieszeni.
Dłonie mężczyzny, jego odsłonięte nadgarstki i szyja były brązowe, zmumifikowane i pomarszczone, jednak dopiero gdy Crozier spojrzał na jego twarz, pożałował, że umieszczone w pokładzie iluminatory przepuszczają aż tyle światła.
Oczy zmarłego wyglądały jak dwie brązowe kulki. Jego włosy i broda były zadziwiająco długie i zmierzwione, jakby rosły jeszcze kilka miesięcy po jego śmierci. Wyschnięte i skurczone wargi, ściągnięte przez wysuszone ścięgna, odsłaniały dziąsła i zęby.
To właśnie zęby trupa były najbardziej przerażające. Wszystkie siekacze – które większość chorych na szkorbut marynarzy straciła, nim jeszcze Crozier został postrzelony przez Hickeya – nie tylko tkwiły na swoim miejscu, ale były zadziwiająco szerokie, żółte i niemożliwie wręcz długie – miały co najmniej trzy cale długości – zupełnie jak zęby królika lub szczura, które jeśli nie są regularnie ścierane, rosną dopóty, dopóki nie przebiją gardła zwierzęcia.
Te niesamowite królicze zęby nie należały do porządku świata znanego Crozierowi, ale patrzył na nie, widział je wyraźnie w blasku wieczornego słońca wpadającym do jego starej kajuty. Pomyślał, że nie jest to pierwsza nieprawdopodobna lub wręcz niemożliwa rzecz, jaką widział w ciągu ostatnich lat. Przypuszczał też, że nie jest ostatnia.
Chodźmy, pokazał Ciszy. Nie chciał przesyłać myśli w tym miejscu, gdzie mogły je usłyszeć inne byty.
Musiał użyć siekiery, by wydostać się przez zamknięty i zabity gwoździami główny właz. Nie zastanawiając się nad tym, kto go zamknął i dlaczego – ani czy trup pod pokładem był wtedy jeszcze żywym człowiekiem – odrzucił siekierę na bok, wyszedł na pokład i pomógł Ciszy wspiąć się po schodach.
Kruk zaczynał się budzić, ale Cisza pokołysała go trochę i malec znów zapadł w sen.
Poczekaj tutaj, pokazał jej Crozier i ponownie zszedł pod pokład.
Najpierw wyniósł na górę ciężki teodolit i kilka starych podręczników, sprawdził szybko pozycję słońca i zapisał wyniki pomiarów na marginesie poplamionej solą książki. Potem wrzucił teodolit i książki z powrotem pod pokład, świadom, że określenie pozycji statku było prawdopodobnie najbardziej bezużyteczną rzeczą, jaką zrobił w całym swym długim życiu wypełnionym robieniem bezużytecznych rzeczy. Wiedział jednak również, że musiał to zrobić.
Podobnie jak to, co zrobił później.
Przeszedł do magazynu amunicji na najniższym pokładzie i otworzył trzy beczki z prochem. Następnie wysypał zawartość pierwszej z nich na pokład i schody prowadzące na pokład ładowni (nie chciał tam schodzić), drugą opróżnił na dolnym pokładzie (szczególnie obficie posypując wnętrze własnej kajuty), trzecią zaś na najwyższym pokładzie, gdzie czekała na niego Cisza z dziećmi. Asiajuk i pozostali przeszli w tym czasie na lewą stronę statku i przyglądali się jego poczynaniom z odległości trzydziestu jardów. Psy nadal wyły i szarpały się w uprzęży, lecz Asiajuk lub któryś z myśliwych uwiązał je do palików wbitych w lód.
Crozier wolałby zostać na zewnątrz, na świeżym powietrzu, przemógł się jednak i ponownie zszedł na dół, na najniższy pokład.
Otworzywszy ostatnią beczkę z olejem do lamp, jaka została na statku, wylał jej zawartość na wszystkie trzy pokłady, ponownie ze szczególną starannością polewając drzwi i grodzie własnej kajuty. Zawahał się tylko raz, przy wejściu do Wielkiej Kajuty, gdzie z półek spoglądały na niego grzbiety setek książek.
Dobry Boże, co by się stało, gdybym zabrał tylko kilka z nich?
Wiedział jednak, że teraz książki kryją ciemne inua statku śmierci. Niemal płacząc, oblał je olejem.
Wylawszy ostatnią kroplę paliwa na górny pokład, odrzucił pustąjuż beczkę na lód.
Muszę tam zejść jeszcze raz, ostatni, pokazał Ciszy. Ty idź już z dziećmi na lód, ukochana.
Zapałki były tam, gdzie je zostawił trzy lata wcześniej, w szufladzie biurka.
Przez sekundę był pewien, że słyszy skrzypienie koi i szelest zamarzniętych koców, kiedy mumia za jego plecami sięgnęła do niego. Słyszał, jak wysuszone ścięgna w martwej ręce napinają się i trzeszczą, gdy brązowa dłoń o za długich, żółtych paznokciach podniosła się powoli nad koję.
Crozier nie odwrócił głowy. Nie rzucił się do ucieczki. Nie obejrzał się za siebie. Trzymając w dłoni pudełko zapałek, powoli wyszedł ze swej kajuty, przestępując pasma czarnego prochu i plamy oleju.
Musiał zejść po głównych schodach, by rzucić pierwszą zapałkę. Powietrze było tutaj tak zatęchłe, że zapałka ledwie się zapaliła. Później jednak proch buchnął płomieniem, który ogarnął nasączoną olejem grodź, a potem popędził jednocześnie w stronę rufy i dziobu.
Choć wiedział, że wystarczyłoby w zupełności wzniecić pożar na najniższym pokładzie – po sześciu latach pobytu w arktycznej pustyni drewno wysuszone było na wiór – podpalił także proch rozsypany na dolnym i górnym pokładzie.
Potem zeskoczył z wysokości dziesięciu stóp na lodowe zbocze po zachodniej stronie statku i zaklął paskudnie, gdy jego postrzeloną nogę przeszył bolesny skurcz. Powinien był zejść po drabince sznurowej zawieszonej na burcie statku, co z pewnością zrobiła Cisza.
Kuśtykając jak starzec, którym wkrótce spodziewał się zostać, Crozier wyszedł na lód i dołączył do pozostałych.
Statek płonął niemal przez półtorej godziny, nim wreszcie zatonął. To był niesamowity widok. Pokaz fajerwerków na kole podbiegunowym.
Przyglądając się pożarowi, zrozumiał, że wcale nie musiał rozsypywać prochu ani rozlewać oleju. Drewno i płótno były tak wysuszone, że statek palił się niczym olbrzymia pochodnia lub jeden z pocisków zapalających, którymi przed laty miotał ze swego pokładu.
Terror zatonąłby tak czy inaczej za kilka tygodni lub miesięcy, wraz z nadejściem letnich roztopów. Otwór wyrąbany w poszyciu był jego śmiertelną raną.
Jednak nie to było powodem, dla którego Crozier postanowił go podpalić. Gdyby ktoś kiedykolwiek zapytał go o ten powód – choć był pewien, że nigdy do tego nie dojdzie – nie potrafiłby odpowiedzieć. Wiedział, że nie chce, by „ratownicy” z brytyjskich okrętów weszli na jego pokład, by zawieźli do domu makabryczne opowieści, którymi straszyliby obywateli Anglii i które dostarczyłyby panu Dickensowi lub Tennysonowi materiału do nowych dzieł. Wiedział też, że marynarze zawieźliby do Anglii nie tylko opowieści. To, co zawładnęło statkiem, było równie zabójcze i niebezpieczne jak zaraza. Widział to oczami swej duszy, wyczuwał wszystkimi ludzkimi zmysłami i zmysłami sixam ieua.
Prawdziwi Ludzie wznieśli radosny okrzyk, kiedy maszty statku runęły.
Wszyscy musieli cofnąć się o sto jardów. Terror wytopił w lodzie szeroki otwór – własny grób – i wkrótce po tym, jak zawaliły się płonące maszty i olinowanie, statek zaczął zanurzać się z sykiem i bulgotem w ciemnej wodzie, rozpoczynając swą ostatnią wędrówkę na dno morza.
Odgłosy pożaru obudziły dzieci, a płomienie tak rozgrzały powietrze na lodzie, że wszyscy – jego żona, naburmuszony Asiajuk, cycata Nauja, myśliwi, uśmiechnięty od ucha do ucha Inupijuk, nawet Taliriktug – zdjęli kurtki i ułożyli je na saniach kamatik.
Kiedy pokaz dobiegł końca, statek zatonął, a słońce zaczęło zniżać się nad południowym horyzontem, nadal pozostali na miejscu, pokazując sobie ze śmiechem kłęby pary i płonące deski rozrzucone po lodzie.
W końcu cała grupa ruszyła w stronę dużej wyspy, a potem mniejszych wysp, planując rozbić obóz dopiero na kontynencie. Słońce, które świeciło co najmniej do północy, wspomagało ich w marszu. Wszyscy chcieli już zejść z lodu i oddalić się od tego miejsca przed zapadnięciem nocy. Nawet psy przestały szczekać i warczeć, wydawało się, że ciągną sanie nieco mocniej, kiedy mijali małe wyspy. Asiajuk spał i chrapał na saniach, okryty futrami, dzieci były jednak wyspane i gotowe do zabawy.
Taliriktug wziął na lewą rękę rozbrykaną Kanneyuk, prawą zaś objął ramiona Silny-Ciszy. Kruk, wciąż niesiony na rękach przez swą matkę, próbował wyrwać się z jej uścisku i zmusić ją, by postawiła go na lodzie, gdzie mógłby próbować chodzić o własnych siłach.
Taliriktug zastanawiał się przez moment – nie po raz pierwszy – jak ojciec i matka bez języków nauczą upartego chłopca dyscypliny. Potem przypomniał sobie – nie po raz pierwszy – że należy teraz do jednej z tych nielicznych kultur na świecie, w której nikt nie próbuje karać upartych chłopców i dziewcząt. Kruk miał już w sobie inua jakiegoś przyzwoitego człowieka. Jego ojciec mógł więc tylko poczekać i przekonać się, jak przyzwoity jest ów człowiek.
Inua Francisa Croziera wciąż żywe i całe w Taliriktugu dobrze wiedziało, że jego życie będzie wypełnione biedą, cierpieniem i przemijaniem.
Ale nie musiało być samotne.
Obejmując Silne, starając się ignorować donośne chrapanie szamana, szamotaninę i gniewne posapywania rozdrażnionego syna oraz fakt, że mała Kanneyuk zsikała się właśnie na najlepszą letnią kurtkę swego ojca, Taliriktug i Crozier maszerował wytrwale przez lód w stronę stałego lądu na wschodzie.