9

Lipiec przeminął w słocie, a nadejście sierpnia zapowiedziały: gwałtowna burza, tydzień nudy i całkowitej bezczynności w londyńskim biurze oraz sporo nowin z Włoch.

Pucinelli zadzwonił dwukrotnie, aby donieść, że nie ma dalszych postępów w śledztwie, za trzecim razem zaś z niekłamaną radością i ożywieniem obwieścił, że informacja o ufundowanej przez Cenciego nagrodzie okazała się strzałem w dziesiątkę. Ulotkę ze zdjęciami i portretem pamięciowym porywaczy rozlepiono w miejscach publicznych w całej Bolonii i okolicach, niedawno zaś jakaś anonimowa kobieta zadzwoniła bezpośrednio do Paolo Cenciego i oznajmiła, że wie, gdzie znajduje się część pieniędzy z okupu.

– Signor Cenci powiedział, że sprawiała wrażenie urażonej. Wzgardzonej. Powiedziała, że dobrze „tamtemu” tak, że ta forsa „mu” się nie należy. Nie wyjaśniła jednak, co za Jego” ma na myśli. Jutro signor Cenci i ja wybieramy się we wskazane przez nią miejsce, a jeśli okaże się, że kobieta mówiła prawdę, signor Cenci prześle jej nagrodę. Pod adresem, który podała, aby przesłać nagrodę, mieści się nieduży, podrzędny hotelik. Może zdołamy odnaleźć tę kobietę i przesłuchamy ją…

Następnego wieczora nie był już w tak ekstatycznym nastroju.

– To prawda, udało się nam odzyskać część pieniędzy – powiedział. – Ale niestety, niewiele w porównaniu z całą kwotą.

– Ile? – spytałem.

– Pięćdziesiąt milionów lirów.

– To znaczy… ee… – przeliczyłem w myślach – jakieś dwadzieścia pięć tysięcy funtów. Hmm… Wynagrodzenie raczej podrzędnego członka gangu niż szajki porywaczy, nie uważa pan?

– W rzeczy samej.

– Gdzie pan je znalazł? – zapytałem.

– W skrytce bagażowej na dworcu kolejowym. Kobieta podała signorowi Cenciemu numer skrytki, ale nie mieliśmy klucza. Specjalista musiał otworzyć zamek.

– A więc ten, kto zostawił pieniądze, myśli, że one wciąż tam są?

– Tak. I faktycznie tam są, ale kazaliśmy wymienić zamek. Jeśli ktoś spróbuje otworzyć szafkę, będzie musiał poprosić o drugi lducz.

A wtedy go dorwiemy. Zastawiliśmy pułapkę, że nawet mysz się nie prześlizgnie. Pieniądze znajdują się w płóciennej torbie podróżnej na suwak. Numery banknotów zgadzają się z tymi ze zdjęć. To bez wątpienia część okupu. Signor Cenci przesłał nagrodę, a my postaramy się dopaść również tę kobietę, kiedy będzie odbierać pieniądze. Jest oczywiście rozczarowany, że nie zdołaliśmy odzyskać większej sumy.

– Lepsze to niż nic – odpowiedziałem. – Proszę mi powiedzieć, co zamierza pan robić dalej.

Istniały dwa zasadnicze sposoby postępowania z „trefnym szmalem”, najprostszym, rzecz jasna, było ukrycie łupu w jakimś bezpiecznym miejscu, dopóki nie zakończy się najbardziej intensywna faza śledztwa.

Przestępcy różnie wyznaczali sobie margines bezpieczeństwa – od jednego miesiąca aż do kilku lat, a nawet wówczas zachowywali wyjątkową ostrożność i starali się wydawać „gorące pieniądze” z dala od domu, zwykle na coś, co natychmiast można było upłynnić.

Druga, bardziej złożona metoda, wykorzystywana przy większych kwotach, polegała na sprzedaży „trefnej forsy” paserowi za część jej nominalnej wartości – zwykle było to dwie trzecie – a ten z kolei prał później brudne pieniądze za pośrednictwem kasyn, targowisk, lunaparków, torów wyścigów konnych i tym podobnych miejsc, gdzie duże sumy pieniędzy przechodzą szybko z rąk do rąk. Zanim trefne banknoty trafiłyby w końcu do rozrzuconych po dużym obszarze banków, źródło ich pochodzenia byłoby już nie do ustalenia.

Milion funtów Cenciego mógł zostać uszczuplony o jedną trzecią wskutek takiego „prania”, część z pewnością rozdzielono między nieznaną liczbę członków gangu, a część wydano na niezbędne opłaty bieżące związane na przykład z wynajęciem domu na przedmieściach. Wydatki przy udanym porwaniu bywały zwykle spore i często w znacznym stopniu nadszarpywały wielkość łupu. A jednak pomimo ryzyka był to najszybszy sposób wzbogacenia się, jaki dotychczas obmyślono, zwłaszcza we Włoszech. Szanse na wykrycie i pochwycenie sprawców oscylowały w granicach pięciu procent. W kraju, gdzie żadna kobieta nie mogła przejść ulicami Rzymu z torebką na ramieniu w obawie, by złodzieje na motocyklach nie przecięli jej paska brzytwą, uprowadzenia były traktowane jak element codziennego życia, zwykły fakt, równie prozaiczny jak wrzody żołądka.

Pucinelli zadzwonił dwa dni później w znacznie lepszym nastroju, by donieść, że kobieta, która odebrała nagrodę, była bez żadnych przeszkód śledzona aż do domu i okazała się żoną mężczyzny mającego na koncie dwie odsiadki za napady na sklepy monopolowe. Sąsiedzi powiedzieli, że człowiek ten słynie z uganiania się za panienkami, a jego małżonka to piekielna zazdrośnica. Pucinelli uznał, że aresztowanie mężczyzny i przeszukanie jego mieszkania na podstawie podejrzenia nie powinno stanowić większego problemu, i następnego wieczora poinformował mnie, że podczas rewizji w portfelu podejrzanego znaleziono kwit ze skrytki dworcowej. Mężczyzna nazwiskiem Giovanni Santo przebywał obecnie w areszcie i wyrzucał z siebie informacje jak czynny wulkan lawę z krateru.

– To dureń – rzekł z pogardą w głosie Pucinelli. – Powiedzieliśmy, że jak nie zechce współpracować, zarobi dożywocie, a on śmiertelnie się wystraszył. Wyjawił nazwiska wszystkich pozostałych porywaczy. Było ich w sumie siedmiu. Dwóch naturalnie już mamy, a teraz zgarnęliśmy Santa. W tej chwili moi ludzie aresztują trzech pozostałych.

– A Giuseppe? – spytałem, gdy przerwał.

– Giuseppe – odrzekł bez entuzjazmu – nie jest jednym z nich. On będzie siódmy. To on był szefem. Zwerbował pozostałych, którzy już wcześniej mieli za sobą przeszłość kryminalną. Santo nie zna prawdziwej tożsamości Giuseppe, nie wie, jak się nazywa ani skąd pochodzi. Facet jakby się zapadł pod ziemię. I obawiam się, że w tym przypadku Santo mówi prawdę.

– Zdziałał pan i tak cuda – powiedziałem.

Zakasłał skromnie. – Dopisało mi szczęście. Ach… Andrew… tak między nami, muszę przyznać, że… bardzo mi pomogły rozmowy z panem. Jakbym mówiąc do pana, układał sobie wszystko w głowie. To bardzo dziwne.

– Wobec tego kontynuujmy to – powiedziałem.

– Tak. To dla mnie prawdziwa przyjemność – oznajmił.

Trzy dni później zadzwonił, aby powiedzieć, że mają już w areszcie sześciu członków gangu i udało się odzyskać kolejne sto milionów lirów z okupu złożonego przez Cenciego.

– Nagraliśmy próbki głosów tych sześciu mężczyzn i poddaliśmy je analizie, ale żaden z nich nie jest głosem z tamtych taśm. I nie ma wśród nich mężczyzny, którego pan widział i którego portret pamięciowy udało się panu sporządzić.

– Giuseppe – powiedziałem – to jego głos był na taśmach.

– Tak – przyznał ponuro. – Żaden z zatrzymanych go wcześniej nie znał. Zwerbował jednego z nich w barze i to ten drugi zebrał pozostałą piątkę. Skażemy całą szóstkę, nie ma co do tego żadnych wątpliwości, ale bez Giuseppe to niestety nie to.

– Mhm… – Zawahałem się. – Enrico, czy to prawda, że niektórzy studenci mający za sobą buntowniczą młodość i członkostwo w Czerwonych Brygadach znudzili się anarchią, innymi słowy, wyrośli z tego i stali się zwykłymi, prawowitymi obywatelami?

– Tak słyszałem, ale, rzecz jasna, tacy ludzie starają się ukryć niechlubną przeszłość.

– No cóż… dzień czy dwa temu przyszło mi na myśl, że Giuseppe mógł nauczyć się sposobów uprowadzeń właśnie od Czerwonych Brygad, kiedy był studentem i być może członkiem Brygad.

Pucinelli odparł z powątpiewaniem w głosie: – Sporządzony przez pana portret pamięciowy nie pasuje do żadnego znanego nam przestępcy, którego mamy w archiwum.

– Zastanawiałem się, czy nie byłoby warto pokazać tego portretu byłym studentom w wieku, dajmy na to, od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat, podczas zjazdów absolwentów wyższych uczelni i innych tego rodzaju uroczystości. Chociaż szanse powodzenia są nikłe.

– Spróbuję – odparł. – Ale Czerwone Brygady, jak pan zapewne wie, są podzielone na małe komórki. Członkowie jednej nie są w stanie rozpoznać osób należących do innej, ponieważ nigdy się z nimi nie spotkali.

– Wiem, że to strzał w ciemno wymagający mnóstwa być może daremnej pracy – przyznałem.

– Zastanowię się nad tym.

– To dobrze.

– Choć uczelnie są pozamykane na czas letnich wakacji.

– Fakt – przytaknąłem – ale jesienią…

– Zastanowię się – powtórzył. – Dobranoc, przyjacielu. Miłych snów.

Alessia dowiedziała się od ojca o odzyskaniu części okupu, a ode mnie o schwytaniu sześciu porywaczy.

– Ach, tak – rzuciła obojętnie.

– Nie było wśród nich twojego mężczyzny z mikrofonem.

– Ach, tak. – Spojrzała na mnie z poczuciem winy, słysząc we własnym głosie nutę ulgi, którą ja też wychwyciłem.

Siedzieliśmy w niewielkim, otoczonym drzewami ogrodzie Popsy, gdzie cztery leżaki ustawiono na niewielkim spłachetku trawy; niski murek dokoła nie przesłaniał widoku na znajdujące się z trzech stron stajnie. Piliśmy mrożoną kawę w prażącym upale, który nastał po okresie gwałtownych burz, kostki lodu pobrzękiwały delikatnie, a ponad niskimi drzwiczkami widać było łby przyglądających się nam niezbyt nachalnie wierzchowców.

Wprosiłem się w dniu, kiedy akurat nie miałem dyżuru, lecz ani Alessia, ani Popsy nie miały mi tego za złe, a kiedy się zjawiłem, zastałem Popsy samą, jak zwykle na podwórzu przy stajniach.

– Czołem – rzuciła, gdy podjechałem i zatrzymałem wóz. – Przepraszam, że tak tu mokro. – Miała na sobie zielone gumowce, a w ręku trzymała szlauch, z którego polewała tylną nogę potężnego kasztana. Bob przytrzymywał zwierzę za łeb. Koń zamrugał do mnie, jakby był znudzony.

Woda spływała strumieniem przez podwórze do studzienki odpływowej.

– On ma nogę – rzuciła Popsy, jakby to wszystko tłumaczyło. Przez grzeczność nie wspomniałem, że moim skromnym zdaniem zwierzę ma ich cztery.

– Alessia poszła do sklepu – powiedziała. – Niedługo wróci. – Cofnęła się i zakręciła kurek, po czym rzuciła gumowy wąż na ziemię.

– Wystarczy, Bob – oznajmiła. – Niech Jamie zwinie szlauch. – Otarła dłonie o siedzenie spodni i spojrzała na mnie błyszczącymi, zielonymi oczami. – Wiesz, że zaczęła znów jeździć? – rzekła, podczas gdy Bob odprowadził potraktowanego wodą konia do pustego boksu.

– Ale tylko na Downs. Odwożę ją tam i przywożę land roverem. Nie rozmawiamy jednak o tym. To już swego rodzaju rytuał.

– A co poza tym? Jak ona się czuje?

– Powiedziałabym, że jest o wiele bardziej radosna. – Uśmiechnęła się szeroko i klepnęła mnie po ramieniu. – Nie wiem, jak ktoś tak chłodny jest w stanie przywrócić kogokolwiek do życia.

– Nie jestem chłodny – zaprotestowałem.

– Nie? – Spojrzała na mnie z ukosa. – A sprawiasz wrażenie, jakbyś miał w sobie lód. Albo coś twardszego. Rzadko się uśmiechasz. Nie wzbudzasz lęku… ale nie wątpię, że mógłbyś, gdybyś tylko chciał.

Pokręciłem głową.

– Zdarza ci się upić? – spytała.

– Niezbyt często.

– Powiedziałabym, że raczej nigdy. – Skinęła ręką w stronę kuchni: – Napijesz się? Jest potwornie gorąco.

Weszliśmy do chłodnego wnętrza, Popsy zrzuciła gumowce w progu i mając na nogach tylko fikuśne skarpetki, wyjęła z lodówki butelkę białego wina.

– Mogłabym na ten przykład założyć się – powiedziała, nalewając wino – że nigdy nie chichoczesz bez powodu, nie śpiewasz sprośnych piosenek i nie robisz z siebie durnia.

– A jednak często.

Spojrzała, jakby chciała powiedzieć: „Akurat” – i usadowiwszy się wygodnie na kuchennym krześle, oparła stopy o blat stołu.

– No dobrze, czasami.

Uśmiechnęła się i upiła łyk wina. – Co wobec tego cię śmieszy? – spytała.

– Cóż… doradzałem kiedyś pewnej włoskiej rodzinie podczas negocjacji z porywaczami i wszyscy jej członkowie zachowywali się jak postacie z opery mydlanej, byli krzykliwi, histeryczni, aż uszy mi puchły. Od czasu do czasu musiałem wyjść na piętro, aby powstrzymać się od śmiechu… nie mogłem powstrzymać chichotu, a przecież sytuacja była śmiertelnie poważna. Miałem straszne kłopoty. Tak się wysilałem, by zachować kamienną powagę, że rozbolała mnie cała twarz.

– To trochę tak, jakby dostać ataku śmiechu w kościele – wtrąciła Popsy.

– Coś w tym rodzaju – przyznałem.

Sączyliśmy chłodne wino, wymienialiśmy przyjazne spojrzenia i niedługo potem pojawiła się Alessia z torbą pełną zakupów i promiennie uśmiechnięta. Nareszcie miała zaróżowione policzki i sprawiała wrażenie odrodzonej. Dostrzegłem znaczące zmiany nawet w jej postawie, odzyskała sporo pewności siebie i wydawała się teraz o wiele bardziej wyprostowana, z dumnie uniesioną głową.

Wstałem i cmoknąłem ją w policzek na powitanie, ona zaś odłożyła torbę z zakupami na blat stołu i gorąco mnie uściskała.

– Cześć – powiedziała. – Zauważ proszę, że byłam na zakupach. Już trzeci raz. Wracamy do formy i do pracy… żadnych nerwów, a w każdym razie nie na tyle, by warto o tym choćby wspominać.

– Świetnie.

Nalała sobie trochę wina, po czym we troje zjedliśmy lunch w miłej, przyjaznej atmosferze, później zaś, gdy Popsy udała się do biura, by zabrać się za papierkową robotę, w ogrodzie opowiedziałem Alessi o niedawnych aresztowaniach.

– Sądzisz, że go złapią… tego mężczyznę z mikrofonem? – spytała.

– Nazywał siebie Giuseppe – powiedziałem – choć prawie na pewno nie jest to jego prawdziwe imię. Sześciu porywaczy znało go pod imieniem Giuseppe, ale żaden z nich nie wie nic więcej na jego temat. Sądzę, że jest zimny i wyrachowany, i obawiam się, że Pucinellemu nie uda się go odnaleźć, podobnie jak większej części okupu.

Milczała przez chwilę, po czym rzuciła: – Biedny tato. Żal mi go. I żal mi nas wszystkich. Uwielbiałam dom na Mykonos… był pełen światła, taki jasny… nad brzegiem szafirowego morza… Tato mówi, że pieniądze, które udało się dotąd odzyskać, nie wystarczą, aby go ocalić. Twierdzi, że odwleka wystawienie domu na sprzedaż, bo wciąż jeszcze nie traci nadziei, ale nie chodzi tylko o jego wartość, trzeba pamiętać o kosztach jego utrzymania. To zawsze był luksus, nawet przed… tym, co się stało. – Przerwała. – Ale to cząstka mojego dzieciństwa. Cząstka mojego życia.

– I ten Giuseppe ją zabrał – powiedziałem.

Poruszyła się niespokojnie i w końcu pokiwała głową. – Tak, masz rację.

Wypiliśmy mrożoną kawę. Czas płynął spokojnie.

– Myślałam o tym, by wybrać się w przyszłym tygodniu na wyścigi – powiedziała. – Do Brighton. Mike Noland wystawi tam sporo koni, bo on prowadził kiedyś szkołę w Sussex i wciąż mieszka tam wielu właścicieli jego wierzchowców. Mogłabym pojechać i porozmawiać z nimi… pokazać im, że jeszcze żyję.

– Czy przeszkadzałoby ci – spytałem – gdybym pojechał tam z tobą?

Uśmiechała się wciąż do przyglądających się nam koni. – Wręcz przeciwnie.

– Kiedy?

– W środę.

Pomyślałem o grafiku w firmie. – Załatwione – powiedziałem.


Garry Clayton z miną męczennika, choć bez większych oporów, zgodził się pełnić za mnie dyżur od czwartej do północy.

Pojechałem wcześnie do Lambourn, aby zabrać stamtąd Alessię; po krótkiej przerwie na kawę i wysłuchawszy kilku skądinąd miłych słów od Popsy, wyruszyliśmy w trzygodzinną podróż do Brighton.

– Ktoś mógł mnie tam podwieźć – rzuciła Alessia. – Nie musiałeś aż tak bardzo nadkładać drogi.

– Jasne – odparłem.

Westchnęła, choć bez cienia żalu. – Na pewno do Brighton wybiera się pół tuzina trenerów i dżokejów z tej okolicy.

– No i dobrze.

– Któryś z nich mógłby odwieźć mnie z powrotem. Spojrzałem na nią z ukosa. – Sam cię odwiozę, chyba że, ma się rozumieć, nie życzysz sobie tego.

Nie odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko. Jechaliśmy do Brighton i rozmawialiśmy o rzeczach, na które wcześniej nie starczyło czasu lub nie było nastroju – o tym, co lubimy i czego nie lubimy, o rozmaitych miejscach, książkach, osobach.

Pomyślałem, że po raz pierwszy mam okazję oglądać ją w sukience, pomijając oczywiście długą koszulkę, w którą przebrałem ją, gdy była nieprzytomna.

Oczyma duszy mimowolnie ujrzałem ją nagą i muszę przyznać, że było to całkiem miłe wspomnienie. Na wyjazd do Brighton założyła skromną sukienkę koloru kawy z mlekiem, a spod krótkich kędziorków wystawały duże złote kolczyki.

Powrót Alessi na tor powitany został z taką radością i ciepłem, jakich się chyba nie spodziewała, wszyscy, którzy ją ujrzeli, z miejsca uśmiechali się i ściskali tak mocno, jakby chcieli pogruchotać jej wszystkie kości.

Przedstawiała mnie wielu osobom, które jednak zdawały się mnie w ogóle nie zauważać. Oczy wszystkich skierowane były na nią, przyglądały się jej z zaciekawieniem, ale i czułością. Ci ludzie szczerze ją lubili.

– Alessia! Super!

– Alessia! Fantastycznie! – Alessia! Cudownie… wspaniale… byczo… ekstra…!

Nie miała wątpliwości, że właściciele koni Mike’a Nolanda zauważą jej ponowne pojawienie się na wyścigach. Co najmniej cztery szeroko uśmiechnięte pary zapewniły ją, że gdy tylko wróci do formy, z przyjemnością ujrzą ją dosiadającą któregoś z ich wierzchowców. Mike Noland, potężny, pięćdziesięcioletni mężczyzna, nie owijając w bawełnę, powiedział, że jego zdaniem już najwyższy czas, aby porzuciła skoczki Popsy i zaczęła jeździć na dwulatkach, a mijający nas dżokeje, ubrani w kolorowe jedwabne stroje, na które patrzyłem z zaciekawieniem, Witalija z niekłamaną radością i zadowoleniem.

– Cześć, Alessia, co słychać?

– Jak tam samopoczucie?

– Fajnie, że wróciłaś.

– Wciągaj buty do konnej jazdy, Cenci.

Ich pozytywne nastawienie wiele dla niej znaczyło. Zauważyłem, że wahanie i niepewność, przepełniające ją w drodze do Brighton, słabły z minuty na minutę, zastąpione spokojem i pewnością siebie. Czuła się tu jak w domu.

Mimo to, wciąż nie próbowała się ode mnie uwolnić, raz po raz zerkała, by sprawdzić, czy jestem blisko, i nie postąpiła nawet kroku naprzód, o ile nie byłem u jej boku. Ktoś mógłby uznać to za zwykłą grzeczność, gdyby nie to, co wydarzyło się wcześniej.

Samych wyścigów widziałem niewiele, podobno zresztą jak ona, z uwagi na gromadę ludzi, którzy chcieli zamienić z nią choćby kilka słów, a popołudnie przynajmniej w moim mniemaniu dobiegło końca z chwilą, gdy po czwartej gonitwie z głośników dobiegł mnie oschły komunikat:

– Pan Andrew Douglas proszony jest do biura dyrektora toru wyścigów konnych. Powtarzam. Pan Andrew Douglas proszony jest do biura dyrektora toru wyścigów konnych.

Alessia z markotną miną powiedziała, że mnie tam zaprowadzi, i dodała, że tego rodzaju komunikaty nie muszą oznaczać złych wieści.

– Mam nadzieję, że nie chodzi o… tatę. Bo Popsy poprosiłaby o wezwanie ciebie… aby oszczędzić mi strachu i nerwów.

Szybko dotarliśmy na miejsce, kwitując kolejne nie kończące się serdeczne powitania zdawkowymi uśmiechami. Niepokój Alessi narastał z każdym krokiem, kiedy jednak znaleźliśmy się u celu, dyrektor osobiście uwolnił ją od dręczących przeczuć.

– Tak mi przykro, panie Douglas – rzekł do mnie. – Obawiam się, że mam dla pana przykrą nowinę. Czy zechciałby pan zadzwonić pod ten numer…? – Podał mi świstek papieru. – Pańska siostra miała groźny wypadek. Naprawdę bardzo mi przykro.

Alessia szepnęła cichutko: – Och – jakby nie bardzo wiedziała, czy ma się cieszyć, czy smucić, a ja pocieszającym gestem położyłem dłoń na jej ramieniu.

– Tam jest aparat, z którego będzie pan mógł swobodnie rozmawiać – rzucił dyrektor, wskazując niewielką niszę w głębi pomieszczenia. – Proszę z niego skorzystać… To doprawdy wspaniale, panno Cenci, móc znów panią zobaczyć. Cieszę się, że pani wróciła.

Pokiwała lekko głową i pospieszyła za mną na drugi koniec pokoju.

– Tak mi przykro… – rzekła.

Pokręciłem głową. Nie mam siostry. Na świstku zanotowany był numer do firmy. Wybrałem go. Słuchawkę podniósł Gerry Clayton.

– To ja, Andrew – powiedziałem.

– Dzięki Bogu. Musiałem nielicho nakłamać, żeby cię wywołali.

– Co się stało? – spytałem z narastającym zdenerwowaniem. Milczał przez chwilę, po czym spytał: – Czy ktoś może usłyszeć, o czym mówimy?

– Tak.

Dyrektor jednym uchem przysłuchiwał się rozmowie, Alessia zaś słuchała oboma. Dwie lub trzy inne osoby bacznie mi się przyglądały.

– W porządku. Nie oczekuję komentarza z twojej strony. Na plaży w West Wittering porwano chłopca. To jakaś godzina jazdy od Brighton, wzdłuż wybrzeża. Pofatyguj się tam, pronto, i porozmawiaj z matką chłopca, dobrze?

– Gdzie ona jest? – spytałem.

– W hotelu Breakwater, przy Beach Road, nieomal wychodzi z siebie. Obiecałem jej, że przyślemy tam kogoś w ciągu dwóch godzin, i powiedziałem, żeby się trzymała. Jest w strasznym stanie, histeryzuje, nie liczyłbym na jej pomoc. Dzwonił Hoppy z Lloydsa, ojciec dziecka skontaktował się z nimi i został skierowany do nas. Kazałem ojcu czekać przy telefonie. Tony Vine już do niego jedzie. Możesz zapisać numer?

– Tak, zaczekaj. – Sięgnąłem po notes i pióro. – Dyktuj. Podał mi numer do ojca dziecka. – Nazywa się John Nerrity. -

Przeliterował dla mnie nazwisko. – Chłopiec ma na imię Dominic, matka – Miranda. Matka z synem byli w hotelu sami, wyjechali na wakacje, ojciec miał w domu jakieś pilne sprawy. Zapisałeś wszystko?

– Tak.

– Nakłoń ją do współpracy z policją.

– Dobrze.

– Oddzwonisz później? Przykro mi, że zepsułem ci dzień na wyścigach.

– Pojadę tam natychmiast.

– Połamania nóg.

Podziękowałem dyrektorowi i opuściłem jego gabinet w towarzystwie skonsternowanej i mocno zaniepokojonej Alessi.

– Muszę jechać – rzuciłem przepraszającym tonem. – Czy ktoś będzie mógł cię odwieźć do Lambourn? Może wrócisz z Mikiem Nolandem?

Mimo iż wcześniej sama o tym wspomniała, teraz ta perspektywa najwyraźniej ją przeraziła. Gwałtownie pokręciła głową. W jej oczach dostrzegłem wyraz paniki.

– Nie – odrzekła. – A może mogłabym pojechać z tobą? Proszę… Nie będę ci przeszkadzać. Obiecuję. Może udałoby mi się pomóc jakoś… twojej siostrze.

– Na pewno byś mi nie przeszkadzała, ale nie mogę cię zabrać. – Spojrzałem na jej pobladłe oblicze i niepewność malującą się w jej oczach. – Odprowadź mnie do samochodu, z dala od tych tłumów wszystko ci wyjaśnię.

Wyszliśmy za bramę i doszliśmy na parking.

– Nie mam siostry – powiedziałem z powagą. – Nie było żadnego wypadku. Muszę jechać do pracy… porwano dziecko… mam spotkać się z jego matką… tak więc, moja droga Alessio, musisz znaleźć Mike’a Nolanda. Z nim będziesz bezpieczna. Przecież dobrze go znasz.

Była przerażona, zagubiona i rozdygotana. – A może mogłabym jakoś pocieszyć matkę dziecka? – spytała. – Zapewnić ją, że chłopiec wróci do domu… tak jak ja?

Zawahałem się, świadom, że jej słowa wynikają raczej z faktu, iż nie chce wrócić do domu z Mikiem Nolandem, ale to, co powiedziała, wydało mi się całkiem sensowne. Może Alessia faktycznie okaże się pomocna dla Mirandy Nerrity.

Spojrzałem na zegarek. – Pani Nerrity czeka na mnie – rzuciłem mało stanowczym tonem, a ona ostro weszła mi w słowo.

– Kto? Jak powiedziałeś?

– Nerrity. Miranda Nerrity. Ale…

Aż otworzyła usta ze zdziwienia. – Ja… ją znam – wykrztusiła. – A w każdym razie miałam okazję ją poznać… Jej mężem jest John Nerrity, prawda?

Skinąłem głową, kompletnie zaskoczony.

– Ich koń wygrał Derby – rzuciła Alessia. Uniosłem głowę.

Konie!

Wszędzie te konie…

– O co chodzi? – spytała Alessia. – Czemu jesteś taki… ponury?

– Dobra – mruknąłem, unikając odpowiedzi. – Wsiadaj. Twoja obecność sprawi mi olbrzymią frajdę, jeśli naprawdę chcesz jechać. Niestety, jest całkiem możliwe, że nie uda się nam wrócić dzisiaj do Lambourn. Co ty na to?

W odpowiedzi wślizgnęła się na fotel pasażera i zatrzasnęła drzwiczki, a ja obszedłem samochód, aby zająć miejsce za kierownicą. Kiedy uruchomiłem silnik i wyjechaliśmy z parkingu, powiedziała:

– W zeszłym roku to właśnie koń Nerritych wygrał Derby. Ordynans. Nie pamiętasz?

– Ee… nie, jakoś nie bardzo.

– Nie był jednym z faworytów – dodała ze znawstwem – a w każdym razie nikt go za takiego nie uważał. Typowy outsider. Trzydzieści trzy do jednego. Ale w tym roku też radzi sobie całkiem nieźle.

– Przerwała. – Nie mogę nawet myśleć o tym dziecku.

– Ma na imię Dominic – powiedziałem. – Wyjmij mapę ze schowka i znajdź najszybszą drogę do Chichester.

Sięgnęła po mapę. – A ile on ma lat?

– Nie wiem.

Pomknęliśmy na zachód przez Sussex w promieniach złocistego, popołudniowego słońca i w końcu dotarliśmy pod hotel Breakwater, stojący przy kamienistej plaży w West Wittering.

– Posłuchaj – rzekłem, zaciągając hamulec i zdejmując krawat.

– Zachowuj się, jakbyś była na wakacjach. Wejdź powoli do hotelu. Uśmiechaj się i mów do mnie. Nie sprawiaj wrażenia zmartwionej. Rozumiemy się?

Spojrzała na mnie z zakłopotaniem, które jednak szybko się rozwiało.

– Sądzisz… że ktoś może obserwować?

– Zwykle tak bywa – odparłem stanowczo. – Zawsze należy zakładać, że porywacze wystawili gdzieś w pobliżu swojego obserwatora. Robią to, aby mieć pewność, że na miejscu porwania nie zaroi się nagle od policji.

– Ach, tak.

– I dlatego musimy zachowywać się, jakbyśmy byli na wakacjach.

– Dobrze.

– Chodźmy.

Wysiedliśmy z samochodu, przeciągając się leniwie, Alessia zaś przeszła kilka kroków, aby spojrzeć w kierunku Kanału La Manche i osłaniając dłonią oczy, rzuciła do mnie przez ramię:

– Chyba zaraz pójdę popływać.

Objąłem ją ramieniem, przystanąłem na chwilę obok niej, po czym odparłem krótko: – Tylko uważaj na meduzy – i po chwili przeszliśmy przez wielkie, przeszklone, obrotowe drzwi do rozległego hotelowego holu, gdzie stało kilka dużych, miękkich, obitych skórą foteli. Kilka też osób siedziało tu i tam, sącząc herbatę, a za polerowanym, brązowym kontuarem z napisem RECEPCJA krążyła w tę i z powrotem dziewczyna w czarnej sukience.

– Witam – rzuciłem z uśmiechem – sądzimy, że w tym hotelu zatrzymała się nasza przyjaciółka. Pani Nerrity.

– Z synem, Dominikiem – dodała Alessia.

– Zgadza się – odparła ze spokojem recepcjonistka. Zerknęła na listę gości. – Pokój sześćdziesiąt trzy… ale chyba są jeszcze na plaży. Cudowny mamy dzień, nieprawdaż?

– Przepiękny – przyznała Alessia.

– Czy mogłaby pani zadzwonić do ich pokoju? – spytałem. – Tak na wszelki wypadek.

Dziewczyna posłusznie podeszła do centralki i jakież było jej zdziwienie, kiedy ktoś po drugiej stronie łącza odebrał telefon.

– Proszę podnieść słuchawkę – rzekła recepcjonistka, wskazując aparat przy kontuarze, a ja natychmiast z promiennym uśmiechem wykonałem polecenie.

– Miranda? – rzuciłem. – Mówi Andrew Douglas.

– Gdzie pan jest? – cichy glos kogoś, kto nie był w stanie powstrzymać łez.

– Tu na dole, w holu hotelowym.

– Och… proszę wejść na górę… nie mogę znieść…

– Już idę – powiedziałem.

Dziewczyna z recepcji poinformowała nas, jak trafić na miejsce, i niebawem znaleźliśmy się w pokoju z dwoma łóżkami, łazienką i widokiem na morze.

Miranda Nerrity otworzyła nam drzwi; miała podpuchnięte oczy, w dłoni ściskała wilgotną chusteczkę i pomiędzy kolejnymi wybuchami płaczu wykrztusiła: – Oni powiedzieli… ten człowiek z Londynu powiedział… że sprowadzi pan Dominica z powrotem… obiecał mi… Andrew Douglas sprowadzi go do domu… jemu się zawsze udaje, zapewnił… proszę się nie martwić… ale jak mam się nie martwić? Mój Boże… moje dziecko… proszę go dla mnie odzyskać. Niech pan sprowadzi go do domu.

– Dobrze – powiedziałem łagodnym tonem. – A teraz niech pani usiądzie.

Tym razem to ją, a nie Alessię objąłem ramieniem i podprowadziłem w stronę jednego z foteli. – Proszę nam opowiedzieć, co się stało. A potem opracujemy plan, aby sprowadzić go z powrotem do domu.

Miranda, która miała dość nikły kontakt z rzeczywistością, rozpoznawszy Alessię, trochę się zdziwiła, po czym wskazała kartkę papieru, leżącą na jednym z łóżek.

– Dała mi ją mała dziewczynka – rzekła, a z jej oczu popłynęły łzy. – Powiedziała, że poprosił ją o to jakiś pan. O Boże… Boże…

– Ile lat mogła mieć ta dziewczynka? – spytałem.

– Co takiego? Boja wiem… osiem, może dziewięć… nie mam pojęcia.

Alessia uklękła przy Mirandzie, aby ją pocieszyć; jej oblicze znowu pobladło i malowało się na nim silne napięcie. Podszedłem do łóżka, sięgnąłem po kartkę papieru i rozłożyłem ją, by przeczytać napisane na niej drukowanymi literami słowa, układające się w przerażającą, złowróżbną wiadomość.

MAMY TWOJEGO GÓWNIARZA. ZADZWOŃ DO SWOJEGO STAREGO. NIECH WRACA DO CHATY. POWIEMY MU, CZEGO CHCEMY. TRZYMAJ JĘZYK ZA ZĘBAMI. NIE MÓW NIKOMU, CO SIĘ STAŁO. JAK CHCESZ JESZCZE ZOBACZYĆ SWOJEGO SZCZENIAKA ŻYWEGO, NIEPOWIADAMIAJ POLICJI. JAK PÓJDZIESZ Z TYM DO GLIN, ZAŁOŻYMY BACHOROWI NA GŁOWĘ PLASTIKOWĄ TORBĘ, CZAISZ? Opuściłem kartkę. – Ile lat ma Dominic? – spytałem.

– Trzy i pół roku – odrzekła Miranda.

Загрузка...