2

Paolo Cenci, spacerując w tę i z powrotem, dawał upust nerwom, które mnie udało się stłumić: krążył po wyłożonym płytami, ozdobionym kolumnami holu głównym, nie mogąc pohamować w sobie nagromadzonego napięcia. W pewnej chwili przystanął i podbiegł do mnie, gdy tylko ujrzał, jak wychodzę z kuchni.

– Andrew! – W elektrycznym świetle jego twarz miała szary odcień. – Co się stało, na Boga? Giorgio Traventi dzwonił do mnie, by powiedzieć, że jego syn został postrzelony. Telefonował ze szpitala. Lorenzo jest właśnie operowany.

– Czy carabinieri nic panu nie powiedzieli?

– Nikt nic mi nie mówił. Z tego zdenerwowania aż odchodzę od zmysłów. Upłynęło pięć godzin, odkąd pan i Lorenzo wyszliście, aby przekazać okup. Czekam od ponad pięciu godzin…

W jego głosie z delikatnym akcentem słychać było lekkie drżenie, ten człowiek był istną burzą emocji i nie wstydził się ich okazywać. W wieku pięćdziesięciu sześciu lat był silnym mężczyzną, będącym u szczytu finansowych i zawodowych osiągnięć, lecz minione tygodnie mocno podkopały zasoby sił w jego organizmie i teraz często można było dostrzec nawet drżenie jego dłoni. W moim fachu widziałem wiele przejawów bólu, strachu i rozpaczy i niezależnie od tego, jak zamożna i jak potężna, rodzina ofiary cierpiała wprost proporcjonalnie do bezmiaru miłości, jaką darzyła uprowadzoną osobę. Matka Alessi nie żyła, tak więc jej ojciec zmuszony był cierpieć za dwoje.

Nie ukrywając współczucia, zaprowadziłem go do biblioteki, gdzie spędzał większość wieczorów, i nie wahając się okazać swego gniewu, opowiedziałem mu o szczegółach nieudanej operacji. Gdy skończyłem, siedział naprzeciwko mnie, ukrywając twarz w dłoniach, nigdy dotąd nie widziałem go równie bliskiego łez.

– Oni ją zabiją…

– Nie – powiedziałem.

– To zwierzęta.

W ostatnich tygodniach pojawiło się tyle bestialskich pogróżek, że nie zaprzeczyłem. Obietnice maltretowania i fizycznych okaleczeń ciała dziewczyny, złożone przez porywaczy, miały zostać spełnione, jeśli Cenci nie zastosuje się do zaleceń; były przemyślane i bezlitośnie skalkulowane, aby złamać jego ducha, i mimo iż starałem się zapewnić go, że nie powinien się zbytnio nimi przejmować i że są to groźby, których tamci wcale nie chcą zrealizować, nie dał się przekonać.

Jeżeli chodzi o relacje z rodzinami ofiar, byłem trochę jak lekarz – zjawiałem się na nagłe wezwanie, dokonywałem diagnozy nowej, przerażającej sytuacji i prowadziłem konsultacje; z jednej strony spodziewano się po mnie cudu, z drugiej zaś oczekiwano na wsparcie z mojej strony. Gdy wyruszałem na swą pierwszą samodzielną misję negocjacyjno-doradczą, nie przypuszczałem nawet, jak wielkiego hartu ducha i samozaparcia będzie ona wymagała, i choć od tamtego czasu minęły już cztery lata, ta praca wciąż wysysała ze mnie wszystkie soki i sprawiała, że od nadmiaru wrażeń miękły mi kolana. Nigdy nie angażuj się emocjonalnie, powtarzano mi wielokrotnie podczas treningu – jeśli nie będziesz przestrzegać tej reguły, nie wytrzymasz.

Miałem trzydzieści lat. Niekiedy wydawało mi się, że ponad setkę.

Otępienie Paola Cenciego, związane z rozmiarami i charakterem niedawnej katastrofy, na moich oczach zaczęło przeradzać się w gniew skierowany, rzecz jasna, przeciwko mnie.

– Gdyby nie powiedział pan carabinieri, że zamierzamy przekazać okup, w ogóle by do tego nie doszło. To pańska wina. Pańska. Wstyd i hańba. Nie powinienem był wcale pana wzywać. Żałuję, że pana posłuchałem. Ci ludzie przez cały czas mnie ostrzegali, że jeśli sprowadzę carabinieri, zrobią z Alessią coś strasznego i niewyobrażalnego, a ja dałem się panu przekonać, choć nie powinienem. Trzeba było od razu zapłacić okup, gdy tylko się ze mną skontaktowali, i Alessia już od paru tygodni byłaby z powrotem w domu.

Nie próbowałem się z nim spierać. Wiedział, choć w przypływie smutku i żalu wolał o tym nie pamiętać, że wypłacenie okupu, jakiego początkowo żądali porywacze, graniczyło z niemożliwością. Choć zamożny, równowartość sześciu milionów funtów szterlingów wynosiła tyle, co cała jego posiadłość i większość udziałów w firmie, którą prowadził. Poza tym, o czym przypominałem po wielokroć, porywacze wcale nie liczyli na tyle, podali tak gigantyczną sumę tylko po to, by zaniżenie jej poczytane zostało za przychylne ustępstwo z ich strony.

– Wszystko, co już wycierpiała Alessia i co jeszcze ją spotka, to pańska wina.

Może z wyjątkiem samego uprowadzenia.

– Gdyby nie pan – dodał – już bym ją odzyskał. Zapłaciłbym. Zapłaciłbym każdą sumę…

Zbyt szybka wypłata żądanej sumy może sprawić, że porywacze zaczną się zastanawiać, czy nie zaniżyli szacowanego majątku danej rodziny, co w efekcie prowadzi niekiedy do wymuszenia ponownego okupu za tę samą ofiarę. Ostrzegałem go przed tym i dobrze to rozumiał.

– Ałessia jest dla mnie ważniejsza niż cały mój majątek. Chciałem zapłacić… ale pan mi nie pozwolił. Powinienem był uczynić to, co uważałem za słuszne. Oddałbym wszystko…

Wciąż wyładowywał na mnie swą złość i nie mogłem go za to winić. Tym, co kochają, często wydaje się, że żadna suma nie jest zbyt wysoka, by odzyskać tych, którzy są im najbliżsi, lecz przez ostatnie cztery lata miałem okazję przekonać się, jak nieobliczalne i niespodziewane sploty sytuacji wynikłe ze stresu mogą wpłynąć na ludzkie losy, i wiedziałem, że dla dobra przyszłości rodziny i zachowania rodzinnych więzi jest najlepiej, jeśli jedna osoba nie traci całego swego majątku dla ratowania drugiej. Gdy przeminie pierwsza euforia i gdy we znaki zaczną się dawać kłopoty finansowe, brzemię winy spoczywające na barkach wykupionej ofiary staje się nie do zniesienia. Rośnie również uraza osób, które wypłaciły okup, to z kolei wywołuje u nich wyrzuty sumienia, a w końcu nienawiść do ofiary, bo z miłości do niej doprowadziły się do bankructwa.

Z czasem ocalenie równowagi psychicznej ofiar stało się dla mnie równie ważne jak fizyczne wyzwolenie ich z rąk porywaczy, lecz przynajmniej w tej chwili nie spodziewałem się, by Paolo Cenci był w stanie to docenić.

Telefon stojący obok jego ręki zadzwonił tak nagle, że mężczyzna mimo woli aż drgnął gwałtownie. Sięgnął po słuchawkę, zawahał się przez chwilę, ale w końcu podniósł ją do ucha.

– Ricardo!… Tak… tak… Rozumiem. Zaraz się tym zajmę. Natychmiast. – Odłożył słuchawkę i poderwał się na równe nogi.

– Ricardo Traventi? – spytałem, również podnosząc się z fotela. – Brat Lorenza?

– Muszę iść sam – rzekł, choć bez większego przekonania.

– Mowy nie ma. Zawiozę pana.

Odkąd zjawiłem się w rezydencji, odgrywałem rolę szofera, nosiłem nawet czapkę i uniform kierowcy, podczas gdy ten prawdziwy cieszył się urokami niespodziewanego urlopu. Dzięki temu mogłem być przynajmniej do pewnego stopnia niewidzialny, co stanowiło jedną z podstawowych reguł w naszym fachu. Miało to swoje atuty – porywacze wiedzieli zawsze wszystko na temat rodzin, które obrali sobie za cel, i nieoczekiwana wizyta przybysza z zewnątrz, obcego, mogła wzbudzić w nich niepotrzebny, groźny dla zdrowia i życia porwanej osoby niepokój.

Porywacz był czujny jak lis podkradający się do ofiary i potrafił wychwytywać nieistniejące zagrożenia, a co dopiero wyczuwać te prawdziwe. Przychodziłem do rezydencji i opuszczałem ją wejściem dla służby, zakładając, że wszystkie inne są uważnie obserwowane.

Wściekłość Cenciego prysła równie szybko, jak się pojawiła, i zorientowałem się, że osiągnęliśmy pewną płaszczyznę porozumienia. Ucieszyłem się, zarówno dla mego własnego, jak i jego dobra, że wciąż akceptuje moją obecność, i z pewną nieśmiałością zapytałem: – Co powiedział Ricardo?

– Zadzwonili… – Nie musiałem pytać, o kogo mu chodziło: ONI dzwonili wyłącznie do domu Traventiego, przekazując kolejne informacje, gdyż od początku założyli, że telefony w Villa Francese są na podsłuchu. Najwyraźniej nie przyszło im do głowy, a może nie mieli pewności, że na telefonie Traventiego także założono podsłuch, choć, rzecz jasna, uczyniono to za, skądinąd nie jednogłośną, zgodą wszystkich członków rodziny.

– Ricardo mówi, że musi spotkać się z nami w tym samym miejscu, co zwykle. Powiedział, że odebrał wiadomość, bo oboje jego rodzice są teraz w szpitalu. Nie chciał, aby się dodatkowo martwili. Mówi, że przyjedzie skuterem.

Cenci ruszył już w stronę drzwi, przekonany, że pospieszę za nim.

Ricardo, młodszy brat Lorenza, miał zaledwie osiemnaście lat i wcześniej nikt nie brał pod uwagę, że którykolwiek z nich może zostać wmieszany w tę sprawę, a co dopiero obaj. Giorgio Traventi zgodził się, jako prawnik, pełnić rolę negocjatora pomiędzy Paolem Cenci a porywaczami. To on odbierał wiadomości, przekazywał je dalej; a potem udzielał na nie odpowiedzi.

Porywacze także mieli swego negocjatora, JEGO, o którym już wspomniałem i z którym rozmawiał Giorgio Traventi.

Niekiedy Traventi zmuszony był odbierać paczki pozostawiane w pewnym miejscu, zwykle, choć nie zawsze, w jednym i tym samym, i tam się właśnie udawaliśmy. To właśnie tam pozostawiano dowody, że Alessia wciąż żyje, nagrane przez nią prośby lub żądania od NIEGO, a dziś wieczorem instrukcje, gdzie należy zostawić okup dla porywaczy. W tym też miejscu Giorgio Traventi spotykał się z Paolem Cencim, aby móc porozmawiać z nim w cztery oczy i skonsultować się w najważniejszych sprawach. Obu z nich martwiło, że carabinieri podsłuchują każde ich słowo przez telefon, i przynajmniej w tym przypadku musiałem im przyznać rację.

Jak na ironię, początkowo to Cenci z jego własnym prawnikiem skontaktowali się Giorgiem Traventim. Traventi bowiem nie znali ich rodziny zbyt dobrze, a co za tym idzie, mogli bez emocji występować w imieniu Cencich. Od tej pory cała rodzina Traventi postawiła sobie za punkt honoru doprowadzenie do uwolnienia Alessi i nic nie było w stanie odwieść Lorenza od powziętej decyzji, że to on osobiście dostarczy porywaczom okup. Nie aprobowałem ich narastającego zaangażowania emocjonalnego – przed tym ich właśnie zawsze przestrzegałem i sam też starałem się tego unikać – ale nie potrafiłem tego powstrzymać, jako że wszyscy Traventi okazali się ludźmi niezłomnego ducha i mężnego serca, a ich silna wola i stanowczość były tym, czego Cenci potrzebował teraz najbardziej.

Prawdę mówiąc, aż do zasadzki urządzonej przez carabinieri negocjacje szły, jak na porwanie, całkiem gładko. Żądanie sześciu milionów zredukowano do jednej dziesiątej tej sumy, a Alessia, przynajmniej dziś po południu, wciąż żyła, była cała i zdrowa, o czym zapewniała na dostarczonej taśmie w nagraniu, podczas którego czytała fragmenty dzisiejszej gazety. Jedynym pocieszeniem było dla mnie, gdy wiozłem Cenciego jego mercedesem na spotkanie z Ricardem, że porywacze wciąż chcieli z nami rozmawiać. Wszelkie wiadomości były lepsze niż znalezienie ciała ofiary gdzieś w przydrożnym rowie.

Spotkanie zostało starannie zaplanowane przez NIEGO do tego stopnia, że gdyby nawet carabinieri mieli dostateczną liczbę funkcjonariuszy po cywilnemu, obserwujących to miejsce całymi tygodniami przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, zapewne i tak przeoczyliby moment pozostawienia wiadomości – i nie ulega wątpliwości, że sytuacja taka miała miejsce przynajmniej raz. Dla zmylenia policji, w czasie gdy na okrągło prowadziła obserwację newralgicznego punktu, wiadomość dostarczono gdzie indziej.

Jechaliśmy do przydrożnej restauracji kilka kilometrów za Bolonią, gdzie nawet nocą ludzie wciąż zjawiali się i odjeżdżali całkiem anonimowo, jak na podróżnych przystało. Nikt tu nigdy nie rzucał się w oczy, trudno było zapamiętać wszystkich odwiedzających, a carabinieri, którzy zbyt długo siedzieli nad jedną kawą, zanadto wyróżniali się spośród reszty klientów.

Wiadomości od NIEGO pozostawiane były w kieszeni taniego, szarego, cienkiego, plastikowego płaszcza przeciwdeszczowego, który znajdowano wiszący na kołku w restauracji. Obok tych wieszaków przechodzili wszyscy wchodzący i wychodzący z sali jadalnej, a jak przypuszczamy, ten pospolity skądinąd ubiór pozostawiono w restauracji jeszcze przed telefonem do Traventich.

Za każdym razem to właśnie Traventi odbierał płaszcz, lecz sama peleryna jako trop okazywała się niezbyt użyteczna. Były to tanie, cienkie płaszcze sprzedawane w całym kraju w formie niewielkich, poręcznych pakuneczków, użytecznych na wypadek nagłej ulewy. W ręce carabinieri trafiły jak dotąd cztery takie peleryny odebrane z restauracji, jedna wzięta z lotniska i jedna z dworca autobusowego. Wszystkie były nowe, świeżo wyjęte z opakowania, pachnące środkami chemicznymi, których użyto do ich produkcji.

Wiadomości były nagrane na taśmie. Były to zwykłe kasety sprzedawane w każdym kiosku. Zero odcisków palców na czymkolwiek. Wszystko zostało dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, jak musiałem przyznać, z pełnym profesjonalizmem.

Każda z taśm zawierała dowód, że Alessia żyje. Na każdej z taśm zamieszczono pogróżki. A także odpowiedź na ostatnią ofertę Traventiego. Doradziłem mu, żeby na początek zaproponował porywaczom jedynie dwieście tysięcy, która to suma została potraktowana przez NIEGO z wściekłością, nieważne, szczerą czy udawaną. Powoli, poprzez trudne i zaciekłe negocjacje dążono do kompromisu pomiędzy możliwościami płatniczymi Cenciego a żądaniami porywaczy, aż w końcu okup osiągnął dostateczną wysokość, aby ON uznał, iż opłaca mu się go odebrać, nie rujnując przy tym ojca ofiary finansowo. Obie strony uznały, że choć nie są w pełni zadowolone, obecny stan rzeczy jednak im odpowiada, i przystały na wysokość oferowanej kwoty.

Pieniądze zostały zebrane we włoskiej walucie, używanych banknotach, spiętych zwykłymi gumkami w paczki i umieszczonych w walizce. Po przekazaniu okupu Alessia Cenci miała zostać uwolniona.

Po przekazaniu okupu… na miły Bóg!

Przydrożna restauracja znajdowała się w tej samej odległości od Bolonii, co Villa Francese, która wznosiła się w całym swym przepychu, ozdobiona dumnymi wieżyczkami, na południowym stoku niewielkiego wiejskiego wzgórza. W dzień na drodze panował spory ruch, lecz o czwartej nad ranem wnętrze naszego auta z rzadka tylko omiatał blask reflektorów pojazdów nadjeżdżających z przeciwka. Cenci siedział obok mnie pogrążony w posępnym milczeniu, nie spuszczał oka z szosy, myślami zaś błądził Bóg wie gdzie.

Ricardo na swoim skuterze dotarł na parking przed nami, choć miał przecież do pokonania znacznie dłuższą drogę. Był równie jak brat opanowany i inteligentny, ale teraz w jego oczach płonęły iskierki gniewu, wywołane postrzeleniem Lorenza, mięśnie szczęk miał napięte, podbródek podniesiony, usta mocno zaciśnięte, każdy mięsień jego ciała aż rwał się do walki.

Podszedł do naszego samochodu, gdy wjechaliśmy na parking, i wsiadł na tylne siedzenie.

– Łajdacy – wycedził z przejęciem. – Tato twierdzi, że Lorenzo jest w stanie krytycznym.

Mówił po włosku, ale wyraźnie, jak cała jego rodzina, więc prawie nie miałem kłopotu ze zrozumieniem.

Paolo Cenci wykonał obiema dłońmi gest zniecierpliwienia, nie zamierzał zawracać sobie głowy dzieckiem kogoś innego. – Jak brzmi wiadomość? – spytał.

– Ma pan zostać tutaj, przy telefonie. Kazał mi pana sprowadzić, aby sam mógł z panem pomówić. Żadnych negocjatorów, zaznaczył. Wydawał się mocno zagniewany, nieomal wściekły.

– Czy to był ten sam człowiek? – zapytałem.

– Chyba tak. Słyszałem jego głos na taśmie, ale nigdy dotąd z nim nie rozmawiałem. Zawsze tylko tato z nim mówił. Do wczoraj nie chciał rozmawiać z nikim innym oprócz taty, ale powiedziałem mu, że tato jest w szpitalu z Lorenzo i zostanie tam do rana. Za długo, stwierdził. Musiałem więc odebrać wiadomość sam. Powiedział, że ma pan przybyć tu bez towarzystwa, panie Cenci. Zagroził, że jeśli zjawi się pan w asyście carabinieri, nigdy więcej nie zobaczy Alessi. Nie oddadzą panu nawet jej ciała.

Cenci wyraźnie zadrżał.

– Zostanę w samochodzie – powiedziałem. – I ani na chwilę nie zdejmę czapki. Bez obawy. Oni to kupią.

– Pójdę z panem – zaproponował Ricardo.

– Nie – pokręciłem głową. – Mogliby wziąć cię za jednego z carabinieri. Lepiej zostań tu ze mną. – Odwróciłem się do Cenciego. – Zaczekamy tutaj. Czy ma pan przy sobie jakieś gettoni, na wypadek gdyby zażądał, aby pan do niego oddzwonił?

Zaczął gmerać bez przekonania w kieszeni, a Ricardo i ja daliśmy mu kilka żetonów, po czym otworzył drzwiczki i wysiadł. Przez chwilę stał na parkingu, sprawiając wrażenie mocno zdenerwowanego.

– Telefony są koło restauracji – rzekł Ricardo. – W holu, tuż przy wejściu na salę. Często stamtąd dzwoniłem.

Cenci pokiwał głową, przewalczając w sobie trwogę, i wolnym, lecz dość pewnym krokiem pomaszerował ku wejściu.

– Sądzi pan, że ktoś może obserwować? – spytał Ricardo.

– Nie wiem. Ale nie możemy podejmować żadnego ryzyka.

Użyłem włoskiego słowa oznaczającego nie ryzyko, lecz zagrożenie, ale i tak mnie zrozumiał i pokiwał głową. Już trzeci raz miałem okazję pracować we Włoszech. Za każdym razem coraz lepiej mówiłem po włosku – i coraz więcej rozumiałem. Czekaliśmy długo, prawie nie rozmawiając. Czekaliśmy tak długo, że zacząłem obawiać się, iż do Cenciego nikt w ogóle nie zadzwoni, a ta wiadomość była jedynie formą okrutnej zemsty lub, jeszcze gorzej, sprytnym fortelem mającym na celu wywabienie go z domu, a w tym czasie wydarzy się tam coś strasznego. Moje serce zaczęło bić nieco szybciej. Starsza siostra Alessi, Ilaria, i Luiza, siostra Paola Cenciego, spały w swoich pokojach na piętrze rezydencji.

Może powinienem był tam zostać… ale Cenci nie mógł przecież sam prowadzić wozu. Nie był w stanie. Może powinienem był obudzić jego ogrodnika z wioski, który czasami, gdy kierowca miał wolne, pełnił funkcję rezerwowego szofera… Może, może.

Niebo zaczęło już jaśnieć, wstawał świt, kiedy w końcu wrócił. Szedł chwiejnym krokiem, a jego twarz przepełniało przeraźliwe napięcie. Sięgnąłem ręką i otworzyłem dla niego drzwiczki od środka, on zaś natychmiast ciężko osunął się na fotel pasażera.

– Zadzwonił dwa razy – rzekł po włosku, impulsywnie. – Za pierwszym razem kazał mi czekać. Czekałem więc… – Przerwał i przełknął ślinę. Po chwili podjął swój wywód, siląc się na nieco spokojniejszy ton: – Czekałem długo. Godzinę. Może nawet dłużej. Wreszcie zadzwonił. Powiedział, że Alessia żyje, ale cena wzrosła. Powiedział, że muszę mu zapłacić dwa miliardy lirów i mam je zebrać w ciągu dwóch dni.

Umilkł, w jego głosie wyraźnie brzmiała rozpacz. Dwa miliardy lirów to blisko milion funtów.

– Co jeszcze powiedział? – spytałem.

– Ostrzegł, że jeżeli ktokolwiek powie carabinieri o nowych żądaniach, Alessia natychmiast zginie. – Nagle przypomniał sobie, że wraz z nami jest w samochodzie Ricardo, i odwrócił się ku niemu, zaniepokojony: – Nie mów nikomu o tym spotkaniu. Przysięgnij mi, Ricardo. Na swoją duszę.

Ricardo z poważną miną przyrzekł, że będzie milczał jak grób. Powiedział, że pojedzie teraz do szpitala, spotka się z rodzicami i dowie się, co z Lorenzo, po czym, zapewniwszy raz jeszcze o swojej dyskrecji, wsiadł na skuter i odjechał.

Uruchomiłem silnik i wyprowadziłem samochód z parkingu.

Cenci rzekł cicho: – Nie uda mi się zebrać takiej sumy. To zbyt wiele.

– No cóż – rzekłem – w końcu odzyska pan pieniądze, które były w walizce. O ile szczęście dopisze. To oznacza, że potrzeba panu jeszcze tylko… hmm… siedemset milionów lirów.

Trzysta tysięcy funtów. Gdy wypowiedzieć to dostatecznie szybko, nie wydaje się zbyt wielką kwotą.

– Ale… w ciągu dwóch dni…

– Banki udzielą panu pożyczki. Ma pan przecież spory kapitał. Nie odpowiedział. Nie ulegało wątpliwości, że druga taka operacja, zgromadzenie takiej sumy w używanych banknotach w niedługim czasie, okaże się o wiele bardziej kłopotliwa. Dużo większa kwota w dużo krótszym czasie. W bankach jednak z pewnością przeczytają poranne gazety – a gromadzenie pieniędzy na okup było procedurą dobrze im znaną.

– Co ma pan zrobić, kiedy już zgromadzi pełną sumę? – zapytałem.

Cenci pokręcił głową. – Wszystko mi powiedział… aleja nie mogę panu tego zdradzić. Tym razem sam dostarczę pieniądze… osobiście.

– To nieroztropne.

– Muszę.

Wydawał się zrozpaczony i zdeterminowany zarazem, a ja nie próbowałem oponować. – Czy… zdążymy sfotografować banknoty i umieścić na nich znaczniki?

Pokręcił głową ze zniecierpliwieniem. – Co to ma teraz za znaczenie? Liczy się przede wszystkim Alessia! Dano mi drugą szansę… Tym razem zrobię, co mi kazał. I zrobię to sam.

Gdy tylko Alessia będzie bezpieczna – o ile dopisze jej szczęście – jej ojciec pożałuje, że zrezygnował z szansy odzyskania przynajmniej części okupu i schwytania porywaczy. Emocje, jak to często bywa w przypadku porwań, stłumiły w ojcu ofiary resztki zdrowego rozsądku. Ale cóż, stwierdziłem, chyba nie można mu się dziwić.


Zdjęcia Alessi Cenci, dziewczyny, której nigdy nie widziałem, zdobiły większość pokoi w Villa Francese.

Alessia Cenci na koniu podczas wyścigów w najdalszych zakątkach świata. Alessia, dziewczyna z bogatego domu, o dłoniach jak jedwab i iście słonecznym temperamencie (jak pisał o niej jeden z dziennikarzy), który lśni, czasami ogrzewa, ale potrafi także spopielić na proch.

Nie znałem się zbytnio na wyścigach konnych, ale słyszałem o niej, cudownej dziewczynie, objawieniu europejskich torów, dziewczynie, która prócz urody miała prawdziwy talent. Było w niej coś, co zwróciło uwagę dziennikarzy gazet codziennych, zwłaszcza w Anglii, gdzie często się ścigała, jak również we Włoszech. W głosie każdego, kto się o niej wypowiadał, wyczuwałem nutę szczerej sympatii. To znaczy w głosie wszystkich, z wyjątkiem jej siostry, Ilarii, której reakcja na uprowadzenie była złożona i dość zdumiewająca. Alessia na zbliżeniach nie wydawała się szczególnie atrakcyjna – chuda, drobna, ciemnooka, o krótkich, ciemnych, kręconych włosach. To jej siostra, stojąca przy niej na zdjęciu w srebrnej ramce, wydawała się bardziej kobieca, przyjazna i urocza. Jednak w rzeczywistości Ilaria traciła wiele przy bliższym poznaniu, co dało się odczuć zwłaszcza teraz, w tych okrutnych dla rodziny okolicznościach. Nie sposób jednak było stwierdzić, jaka byłaby w bardziej szczęśliwym dla nich wszystkich czasie.

Ona i jej ciotka Luisa wciąż spały, kiedy Cenci i ja wróciliśmy do rezydencji. Cenci udał się wprost do biblioteki i nalał sobie do szklaneczki pokaźną porcję brandy, gestem zapraszając mnie, abym zrobił to samo. Nie omieszkałem tego uczynić, stwierdziwszy, że siódma rano to całkiem dobra pora, aby się napić.

– Przepraszam – powiedział. – Wiem, że to nie pańska wina. Carabinieri robią, co sami chcą.

Chyba nawiązywał do wybuchu wściekłości, którą wyładował na mnie, gdy poprzednim razem siedzieliśmy na tych samych fotelach. Machnąłem lekceważąco ręką i pozwoliłem, aby brandy spłynęła ognistą strugą do mojego żołądka, ogrzewając przy tym całe wnętrze. Może to i nierozsądne, ale najstarszy środek uspokajający na świecie wciąż okazywał się najbardziej skuteczny.

– Czy sądzi pan, że ją odzyskamy? – spytał Cenci. – Naprawdę pan tak uważa?

– Tak. – Pokiwałem głową. – Nie zaczynaliby znowu praktycznie od zera, gdyby zamierzali ją zabić. Nie chcą jej skrzywdzić, ale o tym już panu mówiłem. Pragną tylko, aby pan wierzył, że to zrobią… Skoro pan o to pyta, odpowiem: uważam to za dobry znak, wciąż są skłonni do negocjacji, nie dali się ponieść panice, mimo iż dwóch z nich jest osaczonych przez carabinieri.

Cenci popatrzył wzrokiem pozbawionym wyrazu. – Na śmierć o nich zapomniałem.

Ja nie, ale zarówno zasadzka, jak i oblężenie zapisały się w mojej pamięci jako wspomnienia, a nie suche raporty. Przez większość nocy zastanawiałem się, czy dwaj odbiorcy okupu mieli przy sobie krótkofalówki i czy ON wiedział niemal na bieżąco o wszystkim, co się działo, a nie tylko miał świadomość, że dwaj jego kompani z okupem nie pojawili się w bliżej dla nas nieokreślonym, umówionym miejscu.

Pomyślałem, że gdybym był NIM, bardzo bym się przejmował losem tych dwóch mężczyzn, niekoniecznie przez wzgląd na nich samych, lecz z uwagi na to, co wiedzieli. Mogli wiedzieć, gdzie była przetrzymywana Alessia. Mogli wiedzieć, kto zaplanował całą tę operację. Musieli wiedzieć, dokąd mają dostarczyć pieniądze. Mogli być wynajętymi pomocnikami… ale na tyle zaufanymi, że powierzono im przejęcie pieniędzy. Mogli być równorzędnymi partnerami, choć w gruncie rzeczy szczerze w to wątpiłem. Gangi porywaczy mają strukturę hierarchiczną, jak każda inna organizacja.

Tak czy inaczej tamci dwaj wpadną w ręce carabinieri, czy to za pomocą słownej perswazji, czy z użyciem broni. Oni sami zaznaczyli, że jeżeli nie zostanie im zapewniony wolny przejazd, Alessia umrze, ale najwyraźniej ON nie wspomniał o tym Cenciemu. Czy to oznaczało, że najważniejsze były dla NIEGO pieniądze, że postawił na to, co JEGO zdaniem mógł jeszcze osiągnąć, czyli zdobycie okupu od Cenciego, i nie przejmował się podbramkową sytuacją swoich dwóch, osaczonych przez policję kompanów? Czy to oznaczało, że nie był z nimi w kontakcie radiowym i pogróżki jego kumpli były nie tyle posępną obietnicą, co raczej pobożnymi życzeniami… a może to ON sam przez radio nakłonił ich, by zabarykadowali się w mieszkaniu i grali na zwłokę, stosując najprzeróżniejsze groźby, aby nie dali się pojmać carabinieri, by ON mógł w tym czasie przetransportować Alessię w inne miejsce, do nowej kryjówki, której tamci nie znali, i nawet gdyby w końcu trafili w ręce policji, informacje ich byłyby całkiem bezwartościowe?

– O czym pan myśli? – spytał Cenci.

– O nadziei – odparłem i doszedłem do wniosku, że porywacze w mieszkaniu chyba nie mieli jednak krótkofalówki, bo nie wspomnieli o niej ani słowem w ciągu godziny, którą spędziłem, przysłuchując się ich rozmowom za pośrednictwem „pluskwy”. Tyle tylko, że ON mógł domyślać się, iż w mieszkaniu zostaną założone podsłuchy… o ile był aż tak sprytny… i kazał wyłączyć krótkofalówkę, gdy tylko udzielił im wszelkich niezbędnych instrukcji.

Gdybym był na jego miejscu, pozostawałbym z nimi w ciągłym kontakcie. Od chwili wyjazdu po odbiór pieniędzy… ale przecież częstotliwości radiowych nie było aż tak wiele, istniało więc spore ryzyko, że ktoś ich może podsłuchać. Jednak istniały przecież szyfry… i ustalone wcześniej zwroty. Ale jak przewidzieć pewne sytuacje – na przykład taką, że carabinieri urządzą zasadzkę i podczas ucieczki postrzelony zostanie człowiek, który przywiózł dla nas okup? Czy można być przygotowanym na taką okoliczność? Gdyby nie zabrali walizki z urządzeniem naprowadzającym, najprawdopodobniej udałoby się im uciec. Gdyby aż tak bardzo nie zależało im na okupie, nie postrzeliliby kierowcy, aby zabrać pieniądze.

Jeżeli carabinieri zachowali się głupio, to porywacze również, i można było mieć nadzieję tylko dopóty, dopóki ON nie postanowiłby zminimalizować strat. W moim odczuciu nadzieja ta była krucha. Nie zamierzałem jednak dzielić się moimi odczuciami z ojcem ofiary.

Po policzkach Cenciego płynęły łzy; najwyraźniej brandy pomogła mu się w końcu rozluźnić. Nie mówił nic, nie próbował ocierać łez ani ich nie ukrywał. Wielu mężczyzn osiągnęłoby ten etap znacznie wcześniej, o czym wiedziałem z doświadczenia. Etapy były takie same: oburzenie, gniew, strach i smutek, poczucie winy, nadzieja i ból. Widziałem tak wielu zrozpaczonych ludzi, że niekiedy czyjeś uśmiechnięte oblicze wywoływało we mnie prawdziwy wstrząs.

Paolo Cenci, mężczyzna, którego znałem i który siedział naprzeciw mnie, ani razu się przy mnie nie uśmiechnął. Próbował zrazu zachowywać pozory sztywnych konwenansów, lecz ta maska bardzo szybko prysła, gdy tylko przywykł do mojej obecności, i teraz miałem przed sobą zwykłego mężczyznę, którego uczucia oraz mocne i słabe strony udało mi się w ciągu tych kilku tygodni rozszyfrować. Zniknął gdzieś wielki człowiek sukcesu, światowiec pełen niezmierzonej mądrości, którego portret wisiał w salonie. To nie był ten sam mężczyzna.

On ze swojej strony, choć zrazu zawahał się, widząc, że nie należymy do tej samej grupy wiekowej, uznał ostatecznie, że pasujemy do siebie pod każdym względem.

Jego wołanie o pomoc dotarło do naszego biura w dzień po zniknięciu Alessi, a nazajutrz pukałem już do tylnych drzwi w jego rezydencji; jednak czterdzieści osiem godzin przy tego rodzaju koszmarze może wydawać się wiecznością i moje przybycie najwyraźniej przepełniło go wielką ulgą. Byłby gotów przyjąć ofertę pomocy nawet od czterorękiego karła o niebieskiej skórze, nie mówiąc już o mierzącym metr siedemdziesiąt pięć chuderlaku o zwyczajnych ciemnych włosach i jasnoszarych oczach: ale z drugiej strony płacił mi za to, co dla niego robiłem, więc gdyby naprawdę mnie nie polubił, wyjście dla niego było bardzo proste.

Jego pierwszy telefon do naszego biura był krótki i rzeczowy. „Moja córka została porwana. Zadzwoniłem do Tomasso Linardiego z mediolańskiej Fine Leather Company z prośbą o poradę. Podał mi wasz telefon… powiedział, że to wasza firma jest odpowiedzialna za jego bezpieczny powrót do domu i że to wy pomogliście policji namierzyć porywaczy. Teraz to ja potrzebuję waszej pomocy. Przyjedźcie, proszę”.

Tomasso Linardi, właściciel mediolańskiej Fine Leather Company dwa lata wcześniej także został uprowadzony dla okupu. Nic dziwnego, że Paolo Cenci go znał, gdyż sam także działał w przemyśle skórzanym, stojąc na czele korporacji prowadzącej sprzedaż swoich towarów na całym świecie. Połowa włoskich butów importowanych do Anglii, jak mi się zwierzył, przechodziła we wstępnej fazie, jeszcze przed wykrojem, przez jego firmę.

Obaj mężczyźni mieli, skądinąd przypadkiem, drugą wspólną pasję, a mianowicie konie; Cenci, rzecz jasna, z uwagi na to, że Alessia zajmowała się jeździectwem, a Linardi, ponieważ posiadał większościowe udziały w torze wyścigów konnych. To właśnie te udziały zostały sprzedane jako pierwsze, aby można było zapłacić okup, o czym, ku swojej rozpaczy, dowiedział się, kiedy już znalazł się z powrotem na wolności. W jego przypadku, mimo iż porywaczy ujęto zaledwie po miesiącu, odzyskano jedynie niewielką część wynoszącego w sumie milion funtów okupu. Siedem milionów, których początkowo żądano, oznaczałoby dla niego również utratę całej firmy, tak więc gdy w końcu go wypuszczono, pomimo strat, jakie poniósł, był na tyle zadowolony z usług Liberty Market sp. z o.o., że polecił nas swojemu koledze, który popadł w tarapaty podobne jak on.

Sprawą Linardiego zajmowałem się wspólnie z jednym z partnerów. Dowiedzieliśmy się, że żona Linardiego nie tyle przejęła się uprowadzeniem męża, co raczej nie posiadała się z wściekłości, gdy usłyszała, jakiej sumy żądają porywacze za jego uwolnienie. Jego kochanka wylewała morze łez, syn przejął po nim fotel prezesa firmy, kucharz dostał ataku histerii, siostry wciąż wdawały się w kolejne pyskówki, a wierny pies usychał z tęsknoty. Cała ta sprawa została doprowadzona do końca koncertowo, a finale grande pozostawiło mnie tak rozbitego i zmęczonego, jakby zmyła mnie, a potem wyrzuciła na brzeg, wielka fala przypływu.

W Villa Francese, domu o wiele cichszym i spokojniejszym, Paolo Cenci i ja siedzieliśmy przez kolejne pół godziny, czekając, aż brandy zacznie działać, i rozmyślając o rozmaitych sprawach. Gdy wreszcie jego łzy obeschły, wstał, westchnął przeciągle i stwierdził, że wszystko wszystkim, ale ma obowiązki, którym musi sprostać, i musi się przebrać, zjeść śniadanie, a potem pójść do biura. Miał nadzieję, że go tam jak zwykle zawiozę. Mogłem również, tak jak wcześniej, sfotografować pieniądze przeznaczone na okup. Przemyślał wszystko i oczywiście miałem rację, to była jedyna szansa, by odzyskać chociaż część z nich.

Śniadania w rezydencji spożywane były w jadalni – owoce i gorące tosty, a w tle sielankowe freski à la Maria Antonina.

Ilaria dołączyła tam do nas, jak zawsze cicha, i nałożyła sobie na talerz to, na co miała ochotę. Jej milczenie stanowiło formę buntowniczej agresji – pomimo iż wpajano jej zasady dobrego wychowania, z przekory ani razu nie powiedziała ojcu „dzień dobry”.

On najwyraźniej do tego przywykł, mnie wszelako wydawało się to czymś niezwykłym, zwłaszcza w obecnych okolicznościach, a przecież nic nie wskazywało, by były między nimi jakiekolwiek zatargi, czy choćby cień animozji. Ilaria wiodła dostatni żywot, w którym nie było miejsca na pracę zarobkową – głównie podróżowała, grała w tenisa, brała lekcje śpiewu, robiła zakupy albo spożywała wykwintne posiłki, a wszystko to za pieniądze tatusia. On dawał, ona brała. Niekiedy zastanawiałem się, czy to nie wynikające z tej zależności oburzenie nakazywało jej zachowywać się względem niego tak chłodno i obcesowo, ale Ilaria nigdy nie kiwnęła nawet palcem, aby znaleźć sobie jakąkolwiek pracę. Wspomniała mi o tym jej ciotka Luisa, skądinąd z aprobatą.

Ilaria była zdrowo wyglądającą dwudziestoczterolatką, bynajmniej nie chudą, lecz zaokrągloną, o falujących, brązowych włosach, wspaniale przyciętych, ułożonych i często mytych najlepszymi szamponami. Miała nawyk unoszenia brwi i zerkania na czubek swego nosa, tak jak teraz, gdy zaglądała do filiżanki z kawą, co zapewne odzwierciedlało cały jej pogląd na życie i przez co bez wątpienia miała nabawić się zmarszczek jeszcze przed czterdziestką. Nie zapytała, czy są jakieś wieści na temat Alessi, nigdy tego nie robiła. Sprawiała raczej wrażenie, jakby była zła, że jej siostra dała się uprowadzić, choć nigdy nie powiedziała tego wprost. Jej reakcja na moje sugestie, aby nie pojawiała się na korcie tenisowym w regularnych porach i ściśle określonych dniach tygodnia, a nawet zrezygnowała z tego – podobnie jak ze spotkań z przyjaciółmi, gdyż porywacze, rozsierdzeni przedłużającym się oczekiwaniem, bardzo często podejmowali ponowne działania przeciwko jednej i tej samej rodzinie – była tyleż gwałtowna, co cierpka i cyniczna: „Moją osobą nikt tak bardzo by się nie przejmował”.

Rozgoryczenie Ilarii wprawiło jej ojca w głęboką konsternację, ale oboje, ona i ja, po jego wyrazie twarzy zorientowaliśmy się, że to, co mówiła, było prawdą, nawet jeśli Paolo nigdy otwarcie nie przyznałby się do tego. Nawiasem mówiąc, uprowadzenie Ilarii byłoby o niebo łatwiejsze, tyle tylko, że jako ofiara nie mogła ona równać się ze swoją słynną młodszą siostrą, ulubienicą tatusia. Dlatego też w swojej niepohamowanej zuchwałości, której wyrazem było także jej wymowne milczenie, wciąż regularnie odwiedzała te same miejsca, jakby sama prosiła się o kłopoty. Cenci błagał ją, by tego nie robiła, lecz bez powodzenia.

Zastanawiałem się, czy faktycznie chciała, by ją uprowadzono, aby ojciec miał szansę okazać, jak bardzo ją kochał, skoro w przypadku Alessi sprzedał najcenniejsze rzeczy, żeby ją odzyskać.

Ponieważ nie zapytała, nie powiedzieliśmy jej poprzedniego wieczoru, że właśnie tej nocy ma zostać złożony okup. „Niech śpi spokojnie”, rzekł Cenci, który mając dość własnych problemów i koszmarów, pragnął oszczędzić ich starszej córce. „Może Alessia wróci do domu na śniadanie”, dokończył.

Teraz zaś spojrzał na Ilarię i z wielkim znużeniem w głosie wyjaśnił jej, że przekazanie pieniędzy się nie udało i że musi zebrać drugi, jeszcze większy okup, aby Alessia wróciła cała i zdrowa do domu.

– Jeszcze jeden… – spojrzała na niego z niedowierzaniem, z filiżanką uniesioną w pół drogi do ust.

– Andrew uważa, że odzyskamy pieniądze z pierwszego okupu, ale póki co… – wykonał niemalże błagalny gest ręką. – Cóż, moja droga, będziemy trochę ubożsi. I to nie tylko tymczasowo, ale już zawsze. Ten drugi okup poważnie naruszy nasze fundusze… Postanowiłem sprzedać dom na Mykonos, ale nawet to nie wystarczy. Trzeba będzie spieniężyć także biżuterię twojej matki i kolekcję tabakierek. Resztę zgromadzę pod zastaw tego domu i całej posiadłości, a jeśli nie odzyskamy pieniędzy z pierwszego okupu, przyjdzie mi spłacić odsetki od tej pożyczki z wpływów za oliwki, a wówczas nie pozostanie nam już nic. Zupełnie nic. Będziemy całkiem spłukani. Ziemia w Bolonii, którą sprzedałem, aby mieć na pierwszy okup, nie będzie już przynosić dochodu i musimy żyć za to, co zdołam zarobić dzięki mojej firmie. – Wzruszył lekko ramionami. – Z głodu nie pomrzemy. Nadal będziemy tu mieszkać. Ale… pozostaje jeszcze kwestia emerytur dla naszej byłej służby i rent dla żyjących jeszcze wdów po moich stryjach… Zapowiada się długa i ciężka walka, moja droga, myślę, że powinnaś o tym wiedzieć i odpowiednio się przygotować.

Spojrzała na niego, a gdy w jej oczach pojawił się wyraz dojmującego szoku i przerażenia, zrozumiałem, że aż do tej pory nie zdawała sobie sprawy, iż wypłata okupu to okrutny i bezlitosny biznes.

Загрузка...