11

John Nerrity był mocno zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu o włosach przyprószonych siwizną, przyciętych krótko i starannie, i z elegancko przystrzyżonym wąsikiem. W innych okolicznościach zapewne miałby w sobie wiele uroku, ale tego wieczora widziałem przed sobą tylko mężczyznę nawykłego, by rządzić, który poślubił kobietę o połowę młodszą od siebie i chyba bardzo tego żałował.

Mieszkali w dużym, stojącym na uboczu domu na skraju pola golfowego w pobliżu Sutton, na południe od Londynu, zaledwie pięć kilometrów od Epson Downs, gdzie ich czworonożne cudo zbiło fortunę jako niespodzianka wyścigów.

Dom z zewnątrz o zmierzchu, kiedy tam dotarliśmy, okazał się budowlą z lat trzydziestych w stylu Tudorów, choć całkiem udaną i umiarkowanie wystawną. Wewnątrz, ciągnące się od ściany do ściany dywany wyglądały, jakby nikt po nich nie chodził, obite brokatem fotele wydawały się nieużywane, na jedwabnych poduszkach nie było ani jednej zmarszczki, a tapety i farba na ścianach prezentowały się nieskazitelnie. Barwne, ani trochę nie wyblakłe zasłony zwieszały się sztywnymi, równymi fałdami spod ozdobnych lambrekinów, a na kilku stolikach kawowych z metalu i szkła leżały błyszczące, przez nikogo nie czytane, grube księgi. Nie było tu żadnych zdjęć ani kwiatów, obrazy zaś dobrano, by zajęły wolną przestrzeń, ale nie zaprzątały myśli odwiedzających to miejsce osób – wszystko to przywodziło na myśl raczej wystawę sklepową niż dom, gdzie mieszkał mały chłopiec.

John Nerrity trzymał w dłoni szklankę dżinu z tonikiem, w której pobrzękiwały kostki lodu i pływał plasterek cytryny, co już samo w sobie świadczyło, że dzielnie stawia opór przeciwnościom losu. Nie wyobrażałem sobie, aby Paolo Cenci mógł chociaż pomyśleć o lodzie i cytrynie w ciągu zaledwie sześciu godzin po otrzymaniu pierwszego żądania okupu, z trudem był w stanie napełnić szklankę, tak trzęsły mu się ręce.

Nerrity’emu towarzyszył Tony Vine z najbardziej enigmatycznym wyrazem twarzy, jaki u niego zaobserwowałem, i jeszcze jeden mężczyzna o surowym obliczu i posępnym spojrzeniu, który mówił z takim samym akcentem jak Tony, a ubrany był w prosty sweter i płócienne spodnie, wyglądał, jakby wrócił właśnie ze spaceru z psem.

– Nadkomisarz Rightsworth – rzucił Tony, przedstawiając go z niewzruszoną powagą. – Czeka na rozmowę z panią Nerrity.

Rightsworth lekko skinął głową. W geście tym dostrzegłem sporo rezerwy. Jeden z tych policjantów, pomyślałem, który nie znosi cywili. Taki, który myśli o policji „my”, a o zwykłych ludziach „oni”, przy czym ci drudzy tym pierwszym nawet do pięt nie dorastają. Zawsze mnie zdumiewało, że policjanci tacy jak on pięli się po szczeblach kariery zawodowej, lecz Rightsworth stanowił żywy dowód na poparcie tej tezy. Przyszedł mi do głowy stary, absurdalny dowcip o tym, skąd się biorą gliny – jak to skąd, z glinianek – przy czym Popsy z pewnością podziwiałaby mnie za to, że zdołałem zachować niezmącony spokój i nawet nie uśmiechnąłem się półgębkiem.

Alessia i Miranda weszły razem do salonu, szły o krok za mną, jakby wykorzystywały mnie w charakterze tarczy, a sądząc po wyrazie twarzy Johna Nerrity’ego, widok żony nie wzbudził w nim nawet cienia miłości, współczucia i troski względem niej.

Nie pocałował jej. Nawet się nie przywitał. Powiedział tylko, jakby kontynuował przerwaną nagle rozmowę: – Czy zdajesz sobie sprawę, że Ordynans nie jest mój i nie mogę go sprzedać? Masz świadomość, że jesteśmy grubo pod kreską? Nie, oczywiście, że nie. Ty nic nie wiesz. Do niczego się nie nadajesz. Nie potrafisz nawet przypilnować dziecka, a co to za filozofia?

Miranda z tylu za mną zwiotczała i osunęła się na podłogę. Alessia i ja schyliliśmy się, aby pomóc jej wstać, ja zaś szepnąłem Mirandzie na ucho: – Ludzie, którzy się boją, często okazują gniew i mówią niemiłe rzeczy, które ranią innych. On się boi tak samo jak pani. Proszę o tym pamiętać.

– Co pan tam mamrocze? – rzucił ostro Nerrity. – Mirando, na miłość boską, podnieś się wreszcie, wyglądasz okropnie. – Spojrzał z niesmakiem na wychudłe, zmizerowane oblicze i zmierzwione włosy matki swego syna, po czym ze zniecierpliwieniem i odrobiną spóźnionego współczucia dodał: – No wstawaj, już wstawaj, oni mówią, że to nie była twoja wina.

Ale ona zawsze będzie tak myśleć, podobnie jak on. Niewiele osób zdawało sobie sprawę, jak pomysłowi, cierpliwi i uparci potrafią być porywacze. Mało kto im dorównywał pod względem zaangażowania i precyzji działania. Jeżeli tacy ludzie postanowią sobie, że kogoś porwą, prędzej czy później dopną swego.

Rightsworth powiedział, że chciałby zadać pani Nerrity kilka pytań, i odprowadził ją w stronę stojącej opodal sofy, za nimi zaś, pobrzękując lodem w szklaneczce, poczłapał jej zwalisty małżonek.

Alessia usiadła w fotelu, jakby nogi odmówiły jej posłuszeństwa, a Tony i ja zajęliśmy miejsce pod oknem, aby po cichu wymienić kilka uwag.

– On… – Tony wskazał ruchem głowy Nerrity’ego – krążył w tę i z powrotem po pokoju, jakby chciał wydeptać dziury w dywanie, i raz po raz wymyślał swojej żonie od najgorszych. Muszę przyznać, że ma bogate słownictwo. Kilku epitetów sam wcześniej nie znałem. – Wyszczerzył się w uśmiechu. – Ale zapamiętałem, nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać.

– Facet wyładowuje swój gniew na kimś, kto nie może mu się przeciwstawić.

– Szkoda kobitki, ciężko ma w życiu.

– Wysunięto nowe żądania?

– Zero. Nic. Nul. Nasz wesołek, Rightsworth, przyniósł ze sobą całą walizkę urządzeń podsłuchowych, ale powiadam ci, facet nie ma pojęcia, jak działa większość z nich, i nie potrafi ich używać. Sam założyłem podsłuch w telefonie. Nie lubię, jak mi wchodzą w drogę i brużdżą jacyś piórkowani amatorzy.

– I zakładam, że gość nas nie lubi – powiedziałem.

– Rightsworth? Gardzi ziemią, po której stąpamy.

– Czy to prawda, że John Nerrity nie może sprzedać tego konia? Zadałem to pytanie bardzo cicho, ale Tony obejrzał się, żeby mieć pewność, że ani państwo Nerrity, ani Rightsworth nie usłyszą odpowiedzi.

– Wyrzucił wszystko z siebie, kiedy tylko się tu zjawiłem. Wygląda na to, że interesy naszego klienta idą marnie i gość postawił wszystko na tego konia w nadziei, że wykaraska się dzięki niemu z tarapatów. Innymi słowy zapożyczył się po same uszy na poczet tego konia. A teraz się wścieka, bo nie ma szans na zebranie całej forsy potrzebnej, aby odzyskać dzieciaka, miota się i wyżywa na innych, a tak naprawdę ma pełne gacie.

– Co powiedział o naszym honorarium?

– No – Tony spojrzał na mnie z ukosa – to było dla niego jak silny cios w dołek. Mówi, że go nie stać na nasze usługi. Ale zaraz potem błaga, żebyśmy go nie zostawiali. Nie układa mu się współpraca z tym pajacem Rightsworthem, ale kto by się umiał z nim dogadać? Spójrz tylko na niego, facet daje się ponieść nerwom i wyładowuje gniew na Bogu ducha winnej żonie. – Przeniósł wzrok na Mirandę, która znów zalała się łzami. – Rzekomo była jego sekretarką. To jej zdjęcie stoi tam, na biurku. Była z niej niezła sztuka, prawdziwa ślicznotka, mówię ci.

Spojrzałem na duże, portretowe zdjęcie wykonane w profesjonalnym atelier, przepiękne, zjawiskowe oblicze o delikatnej strukturze kostnej, szeroko rozstawionych oczach i ustach zastygłych w delikatnym uśmiechu. Fotografia zrobiona jeszcze przed ślubem, jak sądziłem, kiedy Miranda prezentowała się naprawdę wspaniale i była wyjątkowo atrakcyjna. Zanim proza życia dała jej w kość i brutalnie zdeptała wszelkie jej marzenia.

– Czy mówiłeś mu, że możemy pomóc mu choćby i za darmo? – spytałem.

– Ni cholery, nie pisnąłem o tym ani słowa, szczerze mówiąc, nie lubię gada.

Jako firma wykonywaliśmy czasem zlecenia za darmo, to zależało od okoliczności. Wszyscy partnerzy zgadzali się, że rodzina w potrzebie powinna otrzymać pomoc niezależnie od sytuacji materialnej, i nikt z nas nie kręcił nosem, gdy przyszło mu pracować nad taką właśnie, niedochodową sprawą. Nigdy zresztą nie pobieramy wysokich opłat za swoje usługi, celem istnienia naszej firmy jest zapobieganie i pomoc ofiarom uprowadzeń, a nie działanie samo w sobie i wymuszanie horrendalnych opłat. Zwykłe honorarium, jakieś wydatki, żadnych dodatkowych opłat. Nasi klienci mieli pewność, że wysokość okupu nie wpłynie w żaden sposób na nasze wynagrodzenie.

Telefon rozdzwonił się nagle, aż wszyscy obecni w pokoju drgnęli gwałtownie. Tony i Rightsworth gestem nakazali Nerrit’emu, aby podniósł słuchawkę, a ten zrobił to jak skazaniec idący na ścięcie. Zauważyłem, że wciągnął brzuch, napiął mięśnie, spłycił oddech. Gdyby w pokoju panowała całkowita cisza, moglibyśmy usłyszeć, jak bije mu serce. Zanim wyciągnął drżącą dłoń w stronę aparatu, Tony uruchomił magnetofon i wzmacniacz, aby wszyscy w pomieszczeniu mogli usłyszeć głos dzwoniącego.

– Halo – rzucił ochryple Nerrity.

– To ty, John? – Głos kobiety, wysoki, przepełniony niepokojem: – Czekacie na mnie?

– Och. – Miranda gwałtownie zerwała się z miejsca. – To moja matka. Poprosiłam ją…

Nie dokończyła, bo w tej samej chwili mąż podał jej słuchawkę z morderczym błyskiem w oku i nazbyt gwałtownie wyzwolonym napięciem. Wzięła ją do ręki delikatnie, tak, by nawet przypadkiem go nie dotknąć.

– Mamo? – spytała drżącym głosem. – Tak, proszę cię, przyjedź. Pomyślałam, że mogłabyś…

– Moja droga, kiedy wcześniej do mnie dzwoniłaś, wydawałaś się taka wzburzona. Nie chciałaś powiedzieć mi, co się stało! Tak bardzo się martwiłam! Nie lubię wtrącać się w wasze sprawy, przecież wiesz.

– Mamo, po prostu przyjedź.

– Nie, ja…

John Nerrity wyrwał żonie słuchawkę i nieomal krzyknął: – Rosemary, po prostu przyjedź. Miranda cię potrzebuje. Nie kłóć się. Przyjedź najszybciej, jak możesz, dobrze? – Z wściekłością cisnął słuchawkę na widełki, a ja zacząłem zastanawiać się, czy władczy ton głosu faktycznie zaowocuje przyjazdem teściowej.

Telefon zadzwonił niemal natychmiast, a Nerrity schwycił słuchawkę i gniewnym tonem wycedził: – Rosemary, powiedziałem ci…

– John Nerrity, zgadza się? – zapytał głos. Męski, donośny, agresywny, groźny. To nie była Rosemary. Lodowate ciarki przeszły mi po grzbiecie.

Tony pochylił się nad sprzętem nagrywającym, obserwując wychylenia rozedrganych wskaźników.

– Tak – rzekł zdyszanym głosem Nerrity, wypuszczając resztki powietrza z płuc.

– Posłuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać. W pudle przy głównej bramie znajdziesz taśmę. Zrób dokładnie to, co ci każą na tym nagraniu. – Rozległ się suchy szczęk i na linii zapanowała cisza, a potem dał się słyszeć głos Tony’ego, zwracającego się zapewne do techników od telefonu.

– Udało się namierzyć, skąd był ten drugi telefon? – zapytał. Odpowiedź wyczytaliśmy na jego twarzy. – W porządku – rzucił z rezygnacją. – Dzięki. – Po czym zwrócił się do Nerrity’ego: – Potrzebują piętnastu sekund, mniej niż za dawnych czasów. Kłopot w tym, że bandziory też o tym wiedzą…

Nerrity zmierzał już w stronę bramy, słychać było chrzęst jego kroków na żwirze.

Alessia faktycznie wyglądała mizernie. Ukląkłem przy jej fotelu i objąłem ją ramionami.

– Możesz zaczekać w sąsiednim pokoju – powiedziałem – pooglądać telewizję. Poczytać książkę.

– Wiesz, że nie mogę.

– Przykro mi z powodu tego wszystkiego.

Spojrzała na mnie z ukosa. – Chciałeś odwieźć mnie do domu, do Popsy. To moja wina, że tu jestem. Nic mi nie jest. Nie będę ci sprawiać kłopotów, obiecuję. – Przełknęła ślinę. – To wszystko jest takie dziwne… móc widzieć to wszystko z całkiem innej perspektywy.

– Wspaniała z ciebie dziewczyna – powiedziałem. – Popsy opowiadała mi o tobie w samych superlatywach i to się właśnie potwierdza.

Jakby trochę się uspokoiła i oparła głowę na moim ramieniu.

– Jesteś moim fundamentem, wiesz o tym? – spytała. – Gdyby nie ty, mój świat całkiem runąłby w posadach.

– Będę przy tobie – zapewniłem. – Ale mówiąc serio, najlepiej będzie, jeżeli ty i Miranda pójdziecie do kuchni i poszukacie czegoś do jedzenia. Zmuś ją, żeby coś przełknęła, cokolwiek. I sama też zjedz. Jakieś herbatniki, ciasto… coś w tym rodzaju.

– To tuczące – odparła automatycznie, jak na dżokeja przystało.

– Ale teraz to dla was najlepsze. To naturalny środek na uspokojenie. Właśnie dlatego ludzie nieszczęśliwi ciągle coś jedzą.

– Wiesz tyle niesamowitych rzeczy.

– A poza tym – dodałem – nie chcę, aby Miranda usłyszała, co jest na tej taśmie.

– Och, no tak. – Jej oczy rozszerzyły się, kiedy sobie przypomniała. – Pucinelli wyłączył tamtą taśmę… abym nie dowiedziała się, co było na niej nagrane.

– Tak. To było okropne. W tym przypadku będzie tak samo. Pierwsze żądanie jest zwykle najbardziej przerażające. Groźby mają na celu złamanie oporu rodziny uprowadzonej ofiary. Chodzi o zmuszenie Nerrity’ego, aby jak najszybciej zapłacił tyle, ile żądają porywacze, niezależnie od ceny, i w ten sposób ocalił życie syna. Dlatego, moja droga Alessio, zaprowadź Mirandę do kuchni i poczęstuj ją ciastem.

Uśmiechnęła się ciut bojaźliwie i podeszła do Mirandy, która pochlipywała cichutko, jakby miała czkawkę, i która bez przekonania dała się namówić na zaparzenie herbaty. Kobiety oddaliły się, a Nerrity wrócił z brązowym, kartonowym pudełkiem w dłoni.

Rightsworth otworzył je osobiście, uprzednio polecając innym, aby się cofnęli. Tony uniósł brwi w sardonicznym geście. Rightsworth wyjął parę cienkich, gumowych rękawiczek i nałożył je metodycznie, po czym ostrożnie rozciął scyzorykiem taśmę, którą zalepiono pudełko. Po otwarciu pudełka Rightsworth pierwszy zajrzał do środka i włożył tam rękę, a następnie wyjął całą zawartość – jedną kasetę magnetofonową w plastikowym pudełku, tak jak można się było tego spodziewać.

Nerrity spojrzał na taśmę takim wzrokiem, jakby miała go zaraz ugryźć, po czym machinalnie wskazał ręką na znajdujący się pod jedną ze ścian drogi zestaw stereo. Rightsworth odnalazł kieszeń na kasetę, a Nerrity wcisnął właściwe guziki.

W pomieszczeniu rozległ się głos – oschły, grzmiący i bezwzględny.

– Posłuchaj, Nerrity, i słuchaj uważnie.

Zrobiłem trzy kroki i błyskawicznie przyciszyłem głos zgodnie z założeniem, że groźby fortissimo będą brzmieć jeszcze groźniej niż powinny. Tony pokiwał głową ze zrozumieniem, ale Rightsworth był wyraźnie poirytowany. Głos mówił dalej, nieco łagodniejszy, jeżeli chodzi o poziom decybeli, ale ani trochę łagodniejszy, biorąc pod uwagę przekazywane treści.

– Zgarnęliśmy twojego bachora, Nerrity, i jak chcesz, żeby twój dziedzic wrócił do domu w jednym kawałku, zrobisz grzecznie, co ci każemy. W przeciwnym razie weźmiemy nóż i urżniemy małemu coś, by cię przekonać. Na pewno nie kosmyk włosów, Nerrity. Może palec. Albo jego wacka. Możesz być pewien, że się nie zawahamy. Zrozumiałeś, Nerrity? Nie próbuj kręcić. Potraktuj to poważnie. Masz konia, Nerrity. Wiemy, że jest sporo wart. Sześć milionów. Siedem. Sprzedaj go, Nerrity. Jak powiedzieliśmy, chcemy pięć milionów. W przeciwnym razie dzieciak ucierpi. A to miły malec. Chyba nie chcesz, żeby krzyczał, co? Po tym, co mu zrobimy, będzie wył na całe gardło. Niech sprzedażą zajmie się twój agent od koni rasowych. Niech naprawdę się postara. Czekamy równo tydzień. Dokładnie siedem dni. Za tydzień od dziś przygotuj pieniądze w używanych banknotach, góra dwudziestkach. Powiemy ci, gdzie masz je zostawić. Rób, co ci każemy, albo wykastrujemy bachora. I prześlemy ci taśmę z nagraniem, żebyś mógł posłuchać, jak to się odbyło. Ciach. No i ryk. I trzymaj się z dala od glin. Jak stwierdzimy, że dałeś cynk psom, dzieciak wyląduje w plastikowym worku. I po bólu. Nawet nie odzyskasz jego ciała. Nic. Zero. Zastanów się nad tym. I to tyle, Nerrity. Koniec wiadomości.

Głos umilkł nagle i przez blisko minutę trwała grobowa cisza, zanim ktokolwiek się odezwał. Słyszałem całe mnóstwo żądań okupu, ale zawsze, za każdym razem wywoływały we mnie spory szok.

Nerrity, jak wielu innych rodziców przed nim, był kompletnie zdruzgotany.

– Oni nie mogą… – wychrypiał, z trudem artykułując słowa.

– Mogą – zapewnił go beznamiętnie Tony – ale nie zrobią tego, jeżeli spiszemy się jak należy.

– Co panu powiedzieli dziś po południu? – spytałem. – Czym się różni nagranie?

Nerrity przełknął ślinę. – Wzmianką… o nożu. Tego wcześniej nie było. Powiedział tylko „pięć milionów za twojego dzieciaka”. A ja mu na to, że nie mam pięciu milionów… Wtedy on: „masz przecież konia, sprzedaj go”. I to wszystko. No i dodał jeszcze, żebym nie powiadamiał policji. Pięć milionów, żadnych glin, albo dzieciak zginie. Powiedział, że będzie w kontakcie. Zacząłem krzyczeć do niego… ale się rozłączył.

Rightsworth pieczołowicie wyjął kasetę z magnetofonu; włożył do pudełka, a to z kolei do kartonu; przez cały czas miał na sobie gumowe rękawiczki. Powiedział, że zabiera kasetę. Powiedział, że na telefonie Nerrityego zostanie założony podsłuch. Powiedział, że zajmie się tą sprawą.

Nerrity, poważnie zaniepokojony, błagał go o najwyższą ostrożność, a temu, kto przywykł do rozkazywania innym, błaganie nie przychodziło z łatwością. Rightsworth z wyższością i dumą w głosie odparł, że zostaną przedsięwzięte wszelkie niezbędne środki ostrożności, ja zaś zdałem sobie sprawę, że Tony, podobnie jak ja, uważał, że Rightsworth nie traktował gróźb porywaczy zbyt poważnie i ogólnie rzecz biorąc nie należał do bardziej błyskotliwych policjantów.

Kiedy nadkomisarz wyszedł, Nerrity, który trochę się już uspokoił i zwalczył w sobie pierwszy strach, zrobił sobie jeszcze jeden dżin z tomkiem, ponownie z lodem i z cytrynką. Wyjął kilka kostek lodu z kubełka przy pomocy miedzianych szczypczyków, czemu Tony przyglądał się z niedowierzaniem.

– Może drinka? – zwrócił się do nas po namyśle. Podziękowaliśmy zdawkowo.

– Nie zapłacę tego okupu – rzucił zdecydowanym tonem. – Po pierwsze, nie mogę. Ten koń i tak ma zostać sprzedany. Ma już cztery lata i powinien spłodzić potomstwo. Nie muszę włączać w to agenta od koni rasowych, ta sprawa została już uzgodniona. Część udziałów już upłynniono, ale nie zobaczyłem z tego ani pensa. Jak już powiedziałem, mam spore długi. Interesy kiepsko idą. – Wypił łyk dżinu. – Zapewne wiecie już, że ten koń oznacza dla mnie różnicę między wypłacalnością a bankructwem. To prawdziwy łut szczęścia, uśmiech losu, że tamtego dnia kupiłem go, jeszcze jako roczniaka.

Odrobinę się nadął, w myślach poklepał się po plecach i obaj z Tonym pomyśleliśmy o morzu dżinu z tonikiem, jakie musiał wypić, oblewając zapewne w nieskończoność swoją trafną decyzję i zarazem inwestycję finansową.

– Czy pańska firma nie jest przedsiębiorstwem z ograniczoną odpowiedzialnością? – spytałem. – O ile wolno zapytać?

– Niestety, nie jest.

– A czym się właściwie pan zajmuje? – wtrącił mimochodem Tony.

– Jestem importerem. Hurtownikiem. Jedna, dwie błędne decyzje… – wzruszył ramionami. – Te przeklęte długi. Fatalna sprawa. Kilka firm, które były mi winne pieniądze, zbankrutowało. Przy operacjach, jakie prowadzę, zważywszy skalę moich inwestycji, nie potrzeba wielkiej recesji, aby narobić sporo szkód. Ordynans wszystko naprawi, pomoże mi wrócić na rynek. Ustawi mnie na nowo. I pomoże w uzyskaniu funduszy na dalszy rozwój firmy. To moja przepustka do przyszłości. Ordynans to istny cud. – Wykonał gniewny gest wolną ręką. – Niech mnie piekło pochłonie, jeżeli przez tych cholernych porywaczy miałbym zmarnować całe moje życie. Nie oddam tego wszystkiego, na co tak długo i ciężko harowałem.Jednak to powiedział, pomyślałem. Powiedział na głos to, co go dręczyło, odkąd Miranda do niego zadzwoniła. Nie kochał swego synka na tyle, by być dla niego skłonnym do najwyższych poświęceń.

– Ile jest wart Ordynans? – spytał beznamiętnie Tony.

– Trafnie ocenili jego wartość. Sześć milionów przy odrobinie szczęścia. Czterdzieści udziałów po sto pięćdziesiąt tysięcy każdy. – Napił się, brzęknął lód w szklance.

– Ile panu potrzeba, aby wyjść na prostą i uregulować wszystkie długi?

– To cholernie osobiste pytanie!

Tony odparł ze spokojem: – Jeżeli mamy prowadzić dla pana negocjacje, musimy wiedzieć, na co może pan sobie pozwolić, a na co nie.

Nerrity łypnął spode łba na plasterek cytryny, po czym rzekł: – Cztery i pół miliona, mniej więcej, powinno wystarczyć, abym był nadal wypłacalny. Pięć wystarczyłoby, abym dodatkowo uregulował wszystkie długi. Z sześcioma byłbym spokojny i ustawiony na przyszłość.

Tony zerknął na niego przez całą długość pokoju. – A co z tym domem?

Nerrity spojrzał na niego jak na dziecko, które nie ma żadnego pojęcia o sprawach finansowych.

– Każda cegła jest objęta hipoteką – odparł krótko.

– A jakieś inne kapitały?

– Gdybym je miał, do tej pory już kazałbym je spieniężyć!

Tony i ja wymieniliśmy spojrzenia, po czym Tony rzekł: – Sądzę, że moglibyśmy odzyskać pańskiego syna za niecałe pół miliona. Rzecz jasna zaczniemy od niższej kwoty. Pierwsza oferta – sto tysięcy. I od tego właśnie zaczniemy.

– Ale oni się nie… powiedzieli… – Nerrity przerwał, skonsternowany.

– Najlepiej byłoby – zaproponowałem – aby pańskie nazwisko pojawiło się jak najszybciej na łamach gazet. W tych artykułach niech pan śmiało obwieści światu, że nie ma to jak zwycięzca Derby, aby uniknąć wizyty komornika.

– Ale…

– Zgadza się – wszedłem mu w słowo. – Może w normalnych okolicznościach nie jest to sprzyjające dla interesów. Ale pańscy wierzyciele nabiorą pewności, że zdoła pan spłacić swoje długi, a porywacze zrozumieją, że nie dostaną tyle, na ile liczą. Gdy skontaktują się z nami ponownie, będą domagać się o wiele mniej. Jeżeli tylko uświadomią sobie, że ich pierwsze żądanie to gruszki na wierzbie i nie mają na co liczyć, prędzej czy później przystaną na naszą propozycję, lepszy chyba wróbel w garści…

– Ale przecież oni skrzywdzą Dominica…

Pokręciłem głową. – To raczej wątpliwe, zwłaszcza jeżeli ci ludzie liczą na jakikolwiek zysk. Dominic jest ich jedyną gwarancją na osiągnięcie tego zysku. Dominic cały i zdrowy. Nie mogą sobie pozwolić na utratę jedynego posiadanego kapitału, dopóki wierzą, że zapłaci pan im tyle, ile będzie mógł. Dlatego też w rozmowie z przedstawicielami prasy proszę dopilnować, aby dziennikarze zrozumieli, że po sprzedaży Ordynansa nie będzie pan całkiem spłukany. Proszę powiedzieć im otwarcie, że sprzedaż konia pozwoli panu uregulować wszelkie długi i co więcej, pozostanie panu niewielka „nawiązka”.

– Ale… – powtórzył.

– Gdyby miał pan trudności z dotarciem do dziennikarzy z najważniejszych gazet z City, możemy to dla pana załatwić – dokończyłem.

Spojrzał najpierw na mnie, a potem na Tony’go, miał niepewną minę jak dowódca, który utracił kontrolę nad sytuacją.

– Naprawdę? – zapytał.

Obaj potaknęliśmy. – Zaraz się tym zajmiemy.

– Andrew to załatwi – rzekł Tony. – On zna City. Nasz Andrew zdobywał pierwsze szlify u Lloydsa. – Ani ja, ani on nie wspomnieliśmy, jak podrzędną funkcję tam pełniłem. – Andrew czuje się w garniturze jak ryba w wodzie – dodał Tony.

Nerrity otaksował mnie wzrokiem. Bez krawata, ale nogawki spodni miały kanty. – Jest trochę młody – rzekł z dezaprobatą.

Tony zaśmiał się bezgłośnie. – Jest starszy niż piramidy egipskie – odparł. – Bez obawy, sprowadzimy pańskiego syna z powrotem do domu.

Nerrity wydawał się zażenowany. – Nie, żebym nie kochał mego syna. To jasne, że go kocham. – Przerwał. – Rzadko go widuję. Pięć minut z rana, a kiedy wracam do domu, on już śpi. W weekendy… pracuję na wyścigach albo spotykam się z kolegami z branży. Nie mam wiele czasu na opiekę nad dzieckiem.

Ani zbytnio się do tego nie palisz, pomyślałem.

– Miranda za nim szaleje. – Nerrity powiedział to tak, jakby to było coś złego. – Chyba powinna umieć go przypilnować przez parę minut, no nie? W głowie mi się nie mieści, że ktoś może być aż tak głupi.

Próbowałem wytłumaczyć, jak zdeterminowani są zwykle porywacze, lecz najwyraźniej bez powodzenia.

– Po pierwsze, to był jej pomysł, żeby mieć dziecko – burknął Nerrity. – Ja uważałem, że dziecko zniszczy jej figurę. Ale ona bez końca suszyła mi o to głowę. Twierdziła, że czuje się samotna. Chyba wiedziała, co oznacza życie ze mną, wiedziała o tym jeszcze przed ślubem, nieprawdaż?

Znała je z drugiej strony, pomyślałem. Od strefy biurowej, gdzie życie jest najbardziej intensywne i gdzie przez cały czas była zajęta i zapracowana.

– Tak czy owak, dziecko przyszło na świat. – Znów wykonał nerwowy, gniewny ruch ręką. – A teraz… jeszcze… to.

Na szczęście właśnie w tym momencie zjawiła się matka Mirandy, a niedługo potem odprowadziłem Alessię do samochodu i po cichu zamieniłem w ogrodzie kilka słów z Tonym Vinem.

– Jutro czwartek – powiedziałem. – Wittering to nadmorski kurort. Nie sądzisz, że jest spora szansa, że jutro na plaży pojawi się wiele spośród osób, które były tam dzisiaj?

– Uważasz, że nadkomisarz z Chichester to kupi? – spytał Tony.

– Na pewno.

– Nie mam nic przeciwko temu, aby posiedzieć cały dzień na wilgotnych, zimnych kamieniach.

– Rano jest odpływ – powiedziałem. – Może zawiózłbyś rano pociągiem rzeczy do Eaglera, a ja dołączę do ciebie i wspólnie pobrodzimy po wodzie, kiedy już uporam się ze sprawami w City?

Pokiwał głową. – No to do zobaczenia w hotelu Breakwater?

– Jasne. I powiadom recepcję, że zajmiemy pokój Mirandy. Jest w nim zameldowana aż do soboty. Powiedz, że chłopiec zachorował, a my jesteśmy jej braćmi i przyjechaliśmy, aby zabrać rzeczy siostry, samochód… i uiścić rachunek.

– Nie wiem, czy dłuższe przesiadywanie w Breakwater przyniesie jakiekolwiek efekty.

Uśmiechnąłem się w ciemnościach. – Lepsze to niż siedzenie za biurkiem w dyspozytorni.

– Wiedziałem, że z ciebie lepszy cwaniak, masz kiepełe, nie ma co!

Rozpłynął się bezgłośnie w ciemnościach, by dotrzeć pieszo do zaparkowanego opodal samochodu, a ja usiadłem w aucie obok Alessi i po chwili ruszyliśmy z powrotem do Lambourn.

Zapytałem, czy jest głodna i czy chciałaby, abyśmy zatrzymali się gdzieś na późną kolację, ale pokręciła głową.

– Razem z Mirandą zjadłyśmy płatki na mleku i tosty. Napchałyśmy się nimi po same uszy. I miałeś rację, gdy stamtąd wychodziliśmy, była o wiele spokojniejsza. Ale… ojej… kiedy pomyślę o tym małym chłopcu… samotnym… bez mamy… aż serce mi się kraje.


Następny ranek spędziłem na Fleet Street, nakłaniając znajomych redaktorów z działu biznesowego najważniejszych dzienników do zachowania tajemnicy i zyskując ich wsparcie, a następnie wybrałem się do West Wittering. Po drodze uświadomiłem sobie, że co najmniej dwadzieścia z minionych trzydziestu godzin spędziłem za kółkiem.

Dotarłszy do Breakwater, w dżinsach i sportowej koszuli, stwierdziłem, że Tony już zameldował się w hotelu i zostawił dla mnie wiadomość, iż czeka na plaży. Udałem się tam i odnalazłem go siedzącego na kolorowym ręczniku tylko w kąpielówkach i szpanującego imponującą muskulaturą. Klapnąłem obok niego na własnym ręczniku i zająłem się obserwacją tego, co działo się na plaży.

– Ten twój Eagler wpadł na ten sam pomysł – rzekł Tony. – Polowa plażowiczów to dziś piórkowani gliniarze po cywilnemu, co tylko kikują i biorą na spytki pozostałych. Siedzą tu od śniadania.

Wyglądało na to, że współpraca między Tonym a Eaglerem układała się całkiem nieźle. Tony uważał, że tamten ma „łebsko konstruktywne pomysły”, co w jego mniemaniu oznaczało najwyższą aprobatę…

– Eagler określił już rodzaj urządzenia zapalającego, którego użyto do puszczenia z dymem tej łodzi.

Jolka była też kradziona, ale to nic nowego.

Kilkoro dzieci budowało nowy zamek z piasku w miejscu zamku Dominica, który zniszczyła fala przypływu.

– Mała, mniej więcej ośmioletnia dziewczynka przyniosła Mirandzie list od porywaczy – powiedziałem. – O ile się założysz, że ona wciąż gdzieś tu jest?

Tony nie odpowiedział, ale wstał i pobiegł wzdłuż plaży, by po chwili wdać się w ożywioną rozmowę z dwoma młodzieńcami zawzięcie grającymi w piłkę.

– Poszukają jej – rzekł po powrocie. – Odnaleźli wielu z tych, co widzieli łódź. I kilku, którzy widzieli tych, co ją tu zostawili. Ten w zielonych szortach ma w kieszeni kserokopię portretu pamięciowego Giuseppe, ale jak dotąd nikt go tu nie widział.

Dwaj nastolatkowie, którzy pomogli mi wyciągnąć łódź poza zasięg przypływu, rozpoznawszy mnie, uprzejmie się ze mną przywitali.

– Cześć – pozdrowiłem ich. – Widzę, że łódź zniknęła zupełnie – a raczej to, co z niej zostało.

Jeden z nich pokiwał głową. – Wróciliśmy tu po kolacji i widzieliśmy, jak dwóch typów wyglądających na rybaków wciągnęło szczątki na pakę ciężarówki. Nie wiedzieli, do kogo należała ta jolka. Powiedzieli, że przysłała ich straż przybrzeżna, aby dostarczyć szczątki łodzi do ich placówki w Itchenor.

– Mieszkacie tutaj? – spytałem.

Zaprzeczyli zgodnie. – Mamy domek wynajęty na cały sierpień. Jeden z nich wskazał ręką wzdłuż plaży na wschód. – Przyjeżdżamy co roku. Rodzicom bardzo się tu podoba.

– Jesteście braćmi? – spytałem.

– I to bliźniakami. Ale nie jednojajowymi, jak pan widzi. Zebrali garść kamyków i zaczęli rzucać nimi w puszkę po coli, po czym oddalili się.

– Ciekawe, co? – rzekł Tony.

– No.

– Eagler chciał spotkać się z nami około piątej – powiedział. – W kawiarni Silver Sail w miasteczku, o którym wspominał ten chłopiec. Itchenor. Brzmi jak nazwa jakiegoś paskudnego choróbska.

Futbolista w zielonych szortach nawiązał rozmowę z małą dziewczynką, a jej matka, zaniepokojona, czym prędzej przyciągnęła pociechę do siebie.

– Nieważne – mruknął Tony. – Ta ślicznotka w różowym bikini to policjantka. Założysz się, że ten w zielonych szortach zaraz spróbuje ją zagadać?

– Nie zakładam się – odparłem.

Patrzyliśmy, jak zielone szorty zagaja rozmowę z dziewczyną w różowym bikini.

– Niezła robota – orzekł Tony. – Bardzo naturalnie to wyglądało.

Ślicznotka w bikini przestała szukać wyłącznie muszli i zaczęła rozglądać się także za małymi dziewczynkami, a ja tymczasem zdjąłem koszulę i pozwoliłem, by promienie słońca z wolna nadały mojej skórze barwę gotowanego homara.

Na plaży nie doszło do żadnych dramatycznych wydarzeń. Upalne popołudnie minęło, nadeszła pora picia herbaty. Futboliści spacerowali po falochronach wzdłuż plaży, a dziewczyna w bikini poszła popływać.

Tony i ja wstaliśmy, przeciągnęliśmy się, otrzepaliśmy z piasku, zwinęliśmy ręczniki, po czym wolno, jak na letników przystało, wróciliśmy do mojego samochodu i pojechaliśmy na zachód, do Itchenor.

Eagler, nie rzucając się w oczy, w koszuli rozpiętej pod szyją, workowatych, szarych, flanelowych spodniach i znoszonych tenisówkach popijał herbatę w Silver Sail i wypisywał do kogoś pocztówkę.

– Możemy się przysiąść? – zapytałem uprzejmie.

– Usiądźcie, chłopcy, usiądźcie.

To była zwykła, mała kafejka – buteleczki z sosami na stolikach, na ścianach malowidła przedstawiające żaglówki, posadzka wyłożona brązowymi płytkami, niebieskie plastikowe krzesła. Przy kasie tabliczka z napisem: „Najlepsze frytki na całym wybrzeżu”, a zapach smażonego tłuszczu i lekki zaduch świadczył o popularności tego miejsca.

– Moja policjantka znalazła tę dziewczynkę – powiedział Eagler, przyklejając znaczek na pocztówkę. – Nazywa się Sharon Weller, ma zaledwie siedem lat. Ma pozostać w domku kempingowym do soboty. Nie potrafiła opisać mężczyzny, który wręczył jej tę kartkę. Mówi, że poczęstował ją dropsami owocowymi, a teraz ma niezłego stracha, bo matka zabroniła jej przyjmowania słodyczy od obcych.

– Nie wie nawet, czy był stary, czy młody? – spytałem.

– Dla siedmiolatki każdy, kto ma powyżej dwudziestu lat, jest stary – odrzekł Eagler. – Powiedziała jednak mojej policjantce, gdzie się zatrzymała, możemy więc zapytać ją raz jeszcze. – Spojrzał na nas. – Macie jeszcze jakieś pomysły?

– Tak jakby – odparł Tony. – Porywacze rzadko wywożą swoje ofiary daleko od miejsca porwania. Minimalizują ryzyko.

– W wakacyjnych kurortach – dodałem – połowa domów to kwatery do wynajęcia.

Eagler bawił się łyżeczką do herbaty. – Są ich tysiące – rzucił oschle.

– Ale jeden z nich mógł zostać wynajęty nie dalej jak w ubiegłym tygodniu.

Czekaliśmy i po chwili pokiwał głową. – Zajmiemy się tym. Popytamy, poszukamy, sprawdzimy. Wezwiemy na spytki agentów biur podróży, menadżerów od nieruchomości i dziennikarzy z lokalnych gazet. – Przerwał, po czym dodał bez większego nacisku: – Dzieciak mógł zostać wywieziony łódką.

Tony i ja skupiliśmy uwagę.

– Była tam motorówka – ciągnął Eagler. – Jedna z tych pyrkawek, które wynajmuje się na godziny. Wiemy już, że kiedy ta pierwsza łódź zaczęła się palić, druga stała akurat na płyciźnie pusta, a przy niej po kolana w wodzie brodził jeden mężczyzna w kąpielówkach. Nasi informatorzy powiedzieli, że pożar jolki był bardzo gwałtowny, ot, po prostu w jednej chwili łódź stanęła w ogniu i rzecz jasna, wszyscy natychmiast pobiegli w tę stronę. A gdy było już po wszystkim, ta druga łódka zniknęła, co ci przepytani uznali za rzecz zgoła normalną, gdyż zapewne minął czas przeznaczony na jej wynajęcie. – Przerwał i spojrzał na nas beznamiętnie, choć jak sądzę, pod tą maską obojętności krył się uśmieszek satysfakcji i zadowolenia.

– Kim byli ci pańscy informatorzy? – zapytałem.

Niemal dostrzegłem ten uśmieszek. – Dziesięcioletni kopacz kanałów i jego babcia.

– Bardzo wiarygodne źródła informacji – stwierdziłem.

– Łódź była niebieska, byle jak zbudowana, z numerem „siedemnaście” namalowanym białą farbą na dziobie i rufie.

– A ten facet?

– Facet to tylko facet. Łódka okazała się dla nich o wiele bardziej interesująca. – Znów przerwał. – W Itchenor mamy przystań z łódkami do wynajęcia. Kłopot w tym, że jest ich tylko dziesięć. Żadna nie ma i nigdy nie miała numeru „siedemnaście”.

– A gdzie indziej? – zastanawiał się Tony.

– Jakby tak poszukać domu z hangarami dla łodzi – podsunąłem.

Na co Eagler wtrącił: – To może już lepiej dzieciaka?

– Jeżeli zauważą, że ktoś węszy, w oka mgnieniu zwiną żagle – orzekłem – a to mogłoby okazać się niebezpieczne dla dziecka.

Eagler, dostrzegając nasz niepokój, lekko przymrużył oczy. – Popytamy w agencjach – powiedział. – Jeżeli natkniemy się na dom odpowiadający wiadomym kryteriom, nie otoczymy go bez uprzedniego skontaktowania się z wami. Co wy na to, panowie?

Potaknęliśmy zgodnie.

– O ile to możliwe, wolelibyśmy uniknąć nalotów i długotrwałych oblężeń – powiedziałem.

Tony zwrócił się do Eaglera: – Jeżeli znajdzie pan dom pasujący do tego, o czym mówiliśmy, proszę pozwolić mi go spenetrować. Mam doświadczenie w tego typu sprawach. Powiem panu, czy ten malec tam jest. A jeżeli będzie, wyciągnę go stamtąd.

Загрузка...