WASZYNGTON
16

Prezes wysłał mnie do Jockey Clubu, gdzie szok sprawił, że wszyscy wydawali się być w stanie uśpienia i bardziej niż ludzi przypominali kukły w gabinecie figur woskowych.

Po pierwsze, było tam wiele osób i nikt nie wiedział, kto tym wszystkim kieruje – trzódka bez przywódcy. Kiedy zapytałem, kto jako pierwszy otrzymał żądanie okupu od porywaczy, skierowano mnie do gabinetu sztywnej, zmanierowanej kobiety w średnim wieku, w jedwabnej bluzce i tweedowej spódnicy, która spojrzała na mnie tępym wzrokiem i powiedziała, że przyszedłem w złą godzinę.

– Pani Berkeley? – spytałem.

Skinęła głową, wzrok miała mętny, błądziła gdzieś myślami, wydawała się sztywna, jakby kij połknęła.

– Przychodzę w sprawie pana Freemantle’a – powiedziałem. Zabrzmiało to mniej więcej, jakbym mówił „Przychodzę w sprawie zapchanych rur” i z trudem stłumiłem w sobie śmiech. Pani Berkeley poświęciła mi nieco więcej uwagi i zapytała:

– Pan jest tym człowiekiem z Liberty Market, zgadza się?

– Jak najbardziej.

– Och. – Przyjrzała mi się uważniej. – Czy to pan spotkał się w zeszłym tygodniu z panem Freemantlem?

– Tak.

– Co zamierza pan zrobić w tej sprawie?

– Mogę usiąść? – spytałem, wskazując krzesło stojące tuż przy biurku na wysoki połysk.

– Oczywiście – odparła półgłosem; mówiła wyniośle, jak przystało na osobę z wyższych sfer, choć jej maniery pozostawiały wiele do życzenia. – Obawiam się… że zastał pan nas w stanie lekkiego rozgardiaszu.

– Czy może mi pani powiedzieć, jakie wiadomości otrzymała do tej pory? – spytałem.

Spojrzała złowrogo na telefon, jakby to sam aparat był winien tego przestępstwa. – Pod jego nieobecność osobiście przyjmuję wszystkie telefony do Starszego Stewarda, mam na myśli rozmowy na jego prywatny telefon. Odebrałam i ten… To był głos Amerykanina, bardzo donośny, kazał mi słuchać uważnie… poczułam się dość dziwnie, rozumie pan. To było takie nierzeczywiste.

– A słowa? – rzuciłem, nie okazując zniecierpliwienia. – Czy pamięta pani słowa?

– Oczywiście. Powiedział, że Starszy Steward został porwany. Dodał, że zostanie on uwolniony po wpłaceniu dziesięciu milionów funtów szterlingów. Powiedział, że okup ma zostać zapłacony przez Jockey Club. – Spojrzała na mnie szklistymi oczami. – To niemożliwe, rozumie pan. Jockey Club nie dysponuje taką sumą pieniędzy. Jockey Club to tylko… zarządcy. Nie mamy żadnego… kapitału.

Spojrzałem na nią w milczeniu.

– Rozumie pan? – spytała. – Jockey Club tworzą ludzie. Członkowie klubu.

– A czy są oni zamożni?

Jej otwarte usta znieruchomiały.

– Obawiam się – ciągnąłem beznamiętnie – że porywaczy nie obchodzi, skąd pochodzą pieniądze ani w kogo uderzają. Zbijemy cenę poniżej dziesięciu milionów funtów, ale tak czy owak może okazać się, że konieczne będzie zgromadzenie pewnej kwoty od osób związanych z wyścigami. – Przerwałem. – Nie wspomniała pani o pogróżkach, czy były jakieś groźby?

Wolno pokiwała głową. – Jeżeli okup nie zostanie wypłacony, pan Freemantle zostanie zabity.

– I to wszystko?

– Ten człowiek… powiedział, że później przekaże nam kolejną wiadomość.

– Ale jak dotąd się nie odezwał?

Spojrzała na zegar na ścianie, którego wskazówki pokazywały wpół do piątej.

– Dzwonił parę minut po drugiej – rzekła. – Powiadomiłam o tym pułkownika Tansinga. Powiedział, że to głupi żart, zadzwoniliśmy więc do Waszyngtonu. Pana Freemantle’a nie było w hotelu. Potem od osób od tych wyścigów dowiedzieliśmy się, że nie pojawił się wczoraj wieczorem w recepcji i nikt nie wie, dokąd mógł się udać. Pułkownik Tansing powiedział im o żądaniu okupu, a oni przekazali tę informację Ericowi Rickenbackerowi, prezesowi toru wyścigowego, a pan Rickenbacker natychmiast powiadomił policję.

– Czy ten człowiek, z którym pani rozmawiała, wspomniał, żeby nie powiadamiać policji?

Pokręciła powoli głową. – Nie.

Miała jędrną, zadbaną twarz i długie, brązowe, falujące włosy, lekko posiwiałe po bokach; osoby o takich twarzach stanowiły ostoję wielu instytucji, wzbudzając u ludzi zaufanie i emanując niewzruszoną pewnością siebie. Gdyby nie to, że obecnie niespotykana dotąd sytuacja trochę ją przerosła, zapewne nie zachowywałaby się wobec mnie tak grubiańsko, a i tak radziła sobie całkiem nieźle i już niebawem powinna była odzyskać dawną rezerwę i dystans do spraw, którymi się zajmowała.

– Czy ktokolwiek powiadomił o tym, co zaszło, brytyjską policję? – zapytałem.

– Pułkownik Tansing uznał, że najlepiej będzie skontaktować się najpierw z prezesem pańskiej firmy… – odparła. – Widzi pan… pułkownik Tansing… – Przerwała, jakby szukała odpowiednich słów. – Pułkownik Tansing zajmuje się głównie rejestracją właścicieli koni wyścigowych. Dziś po południu nie było tu innych, starszych od niego rangą pracowników. Nie było osoby mogącej podejmować kluczowe decyzje. Próbowałam sama odszukać Stewardów… ale wszyscy jakby zapadli się pod ziemię. – Przerwała, z zakłopotaniem. – Nikt z nas nie spodziewał się czegoś takiego.

– Nie wątpię – przyznałem. – No dobrze, po pierwsze, musimy powiadomić o tym, co zaszło, lokalną policję i poprosić, by założono podsłuchy na wszystkich aparatach telefonicznych w Jockey Clubie, a potem pozostaje już tylko czekać i robić to, co do nas należy, jak gdyby nigdy nic.

– Czekać?

Pokiwałem głową. – Przez cały czas trwania negocjacji. Nie chcę pani niepokoić, ale może upłynąć trochę czasu, zanim pan Freemantle wróci do domu. A co z jego rodziną? Jego żoną? Czy ona już wie?

Odparła posępnie. – Jest wdowcem.

– A dzieci?

– Ma córkę… – powiedziała smętnie – ale chyba nie utrzymują ze sobą kontaktów. Ona mieszka gdzieś za granicą. Pan Freemantle nigdy o niej nie wspomina.

– Proszę wybaczyć… – zacząłem nieśmiało – ale czy sam pan Freemantle jest… człowiekiem zamożnym?

Spojrzała na mnie, jakby zadane pytanie było w wyjątkowo złym guście, ale w końcu odpowiedziała: – Nie mam pojęcia. Każdy jednak, kto obejmuje funkcję Starszego Stewarda, musi dysponować pewnymi funduszami.

– Czy ma dziesięć milionów? – spytałem.

– Oczywiście, że nie – odrzekła uprzejmym tonem. – O ile mi wiadomo, to człowiek skromny, który nie szasta pieniędzmi na prawo i lewo… Nie znosi marnotrawstwa – dodała po chwili. Sądząc po wyrazie twarzy, aprobowała jego podejście do spraw materialnych.

Osoby, które nie znoszą marnotrawstwa i są z natury oszczędne, często okazują się multimilionerami, ale nie powiedziałem tego na głos. Miast tego podziękowałem jej i udałem się na poszukiwanie pułkownika Tansinga, który okazał się być męskim odpowiednikiem pani Berkeley, dystyngowanym, czarującym i wstrząśniętym do tego stopnia, że ledwo mógł się poruszać.

Z gabinetu zadzwoniłem na policję i zgłosiłem porwanie oraz chęć do współpracy, po czym zapytałem pułkownika, kto kieruje Jockey Clubem pod nieobecność pana Freemantle’a.


– Sir Owen Higgs – odparł. – Był tu dziś rano. Próbowaliśmy się z nim skontaktować… Wydawał się odrobinę zaniepokojony. Na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu, że pana wezwaliśmy…

– Z pewnością – przyznałem. – Czy może pan załatwić, aby rozmowy ze wszystkich aparatów w Jockey Clubie były nagrywane? To znaczy, oprócz tego, że będzie rejestrować je policja?

– Da się zrobić – odparł.

– Jeżeli życzy pan sobie naszej pomocy, pragnę zauważyć, że w Liberty Market pracujemy na okrągło, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Uścisnął moją dłoń. – Jockey Club jest jedną z najbardziej efektywnych organizacji w Wielkiej Brytanii – rzucił przepraszającym tonem. – To, co się stało, było dla nas wielkim wstrząsem. Zostaliśmy zaskoczeni, ot i wszystko. Jutro wszystko wróci do normy.

Pokiwałem głową; wyszedłem i wróciłem do firmy. W drodze powrotnej do Liberty Market zdałem sobie sprawę, że ani pułkownik, ani pani Berkeley nie wspomnieli ani słowem o udrękach i cierpieniach, jakie mógł obecnie przeżywać Starszy Steward, ofiara porwania.

Oszołomienie i niedowierzanie, owszem, ale smutek, oddanie i współczucie nie. W żadnym razie.


Sir Owen Higgs formalnie wynajął naszą firmę do współpracy, a następnego ranka, czyli wczesnym popołudniem tamtejszego czasu poleciałem do Waszyngtonu i potem za kierownicą wynajętego auta pojechałem na tor wyścigów w Laurel, aby porozmawiać z prezesem, Edkiem Rickenbackerem.

Tor wyścigów konnych znajdował się o godzinę drogi od stolicy kraju; po obu stronach szosy rosły strzeliste drzewa mieniące się złotem, czerwienią, oranżem i brązem – ostatnim barwnym zrywem natury przed nadejściem zimy. Typowy początek października – ciepłe, słoneczne, bezwietrzne dni i bezchmurne, błękitne, czyste niebo. W taki dzień aż chce się żyć.

Będąc w Ameryce, zawsze czułem się wolny i wyluzowany, uczucie to moim skromnym zdaniem wywołane było ogromem tego kraju, jak gdyby tutejsze rozległe równiny i połacie przestrzeni pomiędzy miastami wypełniały mój umysł, pozwalając odseparować się od wszelkich dokuczliwych problemów.

Pan Rickenbacker pozostawił co do mnie stosowne instrukcje u wejścia do klubu jeździeckiego: po przyjeździe miałem zostać niezwłocznie do niego zaprowadzony. Nie na tyle niezwłocznie jednak, aby nie przystawiono mi na wierzchu dłoni pieczątki, niedostrzegalnej gołym okiem, lecz widocznej w ultrafioletowym świetle jako fioletowy okrągły symbol. To moja przepustka do klubu, jak mi wyjaśniono; bez niej nie miałbym wstępu do niektórych miejsc. Rodzaj biletu, którego nie sposób zgubić – ani oddać przyjacielowi, skonstatowałem. Zmyje się, usłyszałem przy wejściu.

Pan Rickenbacker przebywał w królestwie prezesa na szczycie trybuny honorowej, gdzie dojechałem windą, a po drodze kilkakrotnie sprawdzono pieczątkę na mojej dłoni. Miałem wrażenie, że te kontrole i korytarze nigdy się nie skończą, ale po przejściu przez kolejną salę dla członków znalazłem się wreszcie pod nierzucającymi się w oczy drzwiami u szczytu schodów. Na samej górze przy stoliku siedział tylko jeden strażnik. Podałem mu swoje nazwisko. Strażnik rzucił okiem na listę, odnalazł i odhaczył moje personalia, po czym przepuścił mnie. Minąłem jeszcze jeden zakręt i dotarłem do kresu mojej wędrówki. Prywatna jadalnia prezesa była trzypoziomowa, przeszklona, ze stolikami dla chyba stu osób i wychodziła na tor wyścigowy, ale dziś prawie nie było w niej żywego ducha.

Zajęty był tylko jeden stolik w kącie sali, na najniższym poziomie. Podszedłem tam, a gdy się zbliżyłem, osoby siedzące przy stoliku uniosły wzrok i spojrzały na mnie pytająco. Sześciu mężczyzn i cztery kobiety w strojach jak do wyścigów.

– Pan Rickenbacker? – rzuciłem, nie kierując tych słów do żadnej konkretnej osoby.

– Tak.

Był potężnym mężczyzną o gęstych, siwych włosach, dość wysokim, co rzucało się w oczy, nawet kiedy siedział. W jego oczach błyszczały szkła kontaktowe, a skóra na policzkach była gładka i blada, bardzo starannie dogolona.

– Jestem Andrew Douglas – powiedziałem.

– Ach, tak. – Wstał i uścisnął moją dłoń; był ode mnie wyższy o pół głowy. – To moi przyjaciele. – Wykonał w ich kierunku zdawkowy gest, ale nie pokwapił się, by kogokolwiek przedstawić, i po krótkiej chwili dodał: – Wybaczcie, proszę, mam pilne sprawy do omówienia z panem Douglasem.

Ruchem ręki zaprosił, abym poszedł za nim, i poprowadził mnie po schodach wyłożonych grubym dywanem do jeszcze bardziej prywatnego zakątka, małego pokoiku na tyłach i powyżej jego prywatnej jadalni.

– Co za paskudna sprawa – rzekł z wyraźnym trudem, wskazując mi fotel. – W jednej chwili Morgan mówi mi o kłopotach Johna Nerrity’ego, a w następnej… – Załamał ręce. – Porywacze nie odezwali się do nas tutaj. Powiadomiliśmy zarówno lokalną policję, jak i tę w Waszyngtonie, o żądaniu okupu zgłoszonym w Londynie. Mieli zająć się sprawą zniknięcia Morgana. Co pan wie na ten temat?

– Nic – odparłem. – Może pan mi o tym opowie.

– Napije się pan czegoś? – zapytał. – Szkockiej? Szampana?

– Dziękuję, ale nie.

– Mamy firmę public relations, która zajmuje się w naszym imieniu większością spraw. To tydzień spotkań, rozumie pan? Mamy wielu zagranicznych gości. Odbywają się przyjęcia, konferencje prasowe, imprezy organizowane przez sponsorów. Mamy gości honorowych – jednym z nich był Morgan – dla których załatwiamy transport z hotelu na tor wyścigów i stamtąd do miejsc, gdzie organizowane są rauty. Czy wyrażam się jasno? Pokiwałem głową.

– Firma PR wynajmuje samochody z wypożyczalni limuzyn. Naturalnie z kierowcami. Firma informuje dyspozytorów z wypożyczalni, kogo ma odebrać, skąd i dokąd ma go przewieźć, a dyspozytorzy przekazują te dane kierowcom. Czy wyrażam się jasno?

– Tak – odparłem.

– Morgan zatrzymał się w hotelu Ritz-Carlton. Tam go umieściliśmy, to miłe miejsce. Na tor wyścigowy miała go przywieźć limuzyna. Przedwczoraj wieczorem Morgan miał dołączyć do nas na przyjęciu w Baltimore. To była impreza dla prasy… na nasz wielki wyścig zjechało wielu zagranicznych dziennikarzy sportowych i staraliśmy się uczynić wszystko, aby czuli się tu jak w domu.

– No tak – mruknąłem z wyrozumiałością. – Relacja z wielkiej gonitwy w zagranicznych gazetach to najlepsza reklama tego wydarzenia.

Znieruchomiał na moment, po czym skinął głową. Może nie powinienem był wyrazić tego tak obcesowo; dobre public relations wpływa pozytywnie na interesy, a interesy to nowe miejsca pracy i w ten sposób karuzela, która kręci się w wielkim świecie, przekłada się na chleb powszedni dla maluczkich.

– Morgan nie pojawił się na przyjęciu – rzekł Rickenbacker. – Spodziewano się, że bardzo się ucieszy, mogąc reprezentować brytyjskie kluby wyścigów oraz podzielić się z prasą planami angielskiego Jockey Clubu na przyszły rok.

– Miał mówić? – spytałem. – To znaczy, miał wygłosić mowę?

– Tak, czy nie wyraziłem się jasno? Zawsze mamy trzech lub czterech prelegentów na spotkaniu prasowym, aczkolwiek ich wystąpienia są z reguły krótkie i nieformalne, ot kilka słów podziękowania, jak to bywa w zwyczaju. Zdziwiło nas, kiedy Morgan się nie pokazał, ale się tym nie przejęliśmy. Byłem zaskoczony, że nie poinformował nas o swojej absencji, ale nie znam go zbyt dobrze. Poznaliśmy się zaledwie trzy dni temu. Nie wiedziałem, czy lubi takie spotkania, nadąża pan za mną?

– Oczywiście – odparłem. – Nadążam.

Przygładził smukłą dłonią gęste, białe włosy. – Nasza firma PR poleciła dyspozytorowi z wypożyczalni limuzyn odebrać Morgana z Ritza i przewieść go do Harbor Room w Baltimore. – Przerwał. – Baltimore leży bliżej tego toru niż Waszyngton, toteż, rozumie pan, większość dziennikarzy zatrzymała się w Baltimore. – Znów przerwał, aby dać mi czas na przetrawienie informacji, które od niego usłyszałem. – W Ritzu-Carltonie powiedziano nam potem, że do recepcji zgłosił się szofer i powiedział, iż przysłano go po pana Morgana. Z recepcji zadzwoniono do Morgana, a ten zszedł, oddał klucz i wyszedł razem z szoferem. I to wszystko. Nie wiemy nic więcej.

– Czy pracownicy recepcji opisali tego szofera? – spytałem.

– Pamiętają tylko, że miał uniform i czapkę. Nie mówił wiele. Rzekomo miał dziwny, obcy akcent, ale w tym mieście mieszka wielu imigrantów i nikt nie zwrócił na to większej uwagi.

– Mhm – mruknąłem. – A co się stało z prawdziwym kierowcą?

– Z prawdziwym… Ależ nie, nic. Z hotelu doniesiono, że drugi szofer pojawił się nieco później. Powiedziano mu, że Morgana już odebrano. Szofer był zdziwiony, ale nie za bardzo. Przy operacji na taką skalę bez wpadek się nie obejdzie. Zgłosił to dyspozytorowi, który przekazał mu kolejne zlecenie. W wypożyczalni uznano, że Morgana podwiózł znajomy, a on sam nie pokwapił się, by ich o tym powiadomić. Podeszli do tego praktycznie. Obciążą i tak tor wyścigów konnych kosztami przyjazdu przydzielonego kierowcy. Nie zamierzają na tym stracić.

– I dlatego nikt nie był zaniepokojony – wtrąciłem.

– Oczywiście, że nie. Pracownik firmy PR zadzwonił rano, czyli wczoraj, do hotelu i w recepcji dowiedział się, że klucz wisi w szafce, co oznaczało, że najprawdopodobniej Morgan gdzieś wyszedł. Nikt się nie przejął, dopóki nie zadzwonił pułkownik Tansing z zapytaniem, czy to jakiś głupi żart. Ja byłem wówczas w domu, jadłem śniadanie.

– Niezły początek dnia – powiedziałem. – Szok o poranku. Czy dziennikarze już coś zwęszyli?

Z lekkim rozbawieniem odparł, że póki co w środowisku krążą jedynie niepotwierdzone plotki, ale sprawa powoli zaczyna się zaogniać.

– Ta sprawa jeszcze bardziej nagłośni pańskie wyścigi. Tutejszy tor wyścigowy znajdzie swoje miejsce na mapie świata jak żaden inny – powiedziałem.

– Obawiam się, że tak. – Najwyraźniej nie był przekonany co do walorów tego rodzaju popularności lub, co bardziej prawdopodobne, uważał za niestosowne cieszenie się z osiągnięcia sławy kosztem cudzego nieszczęścia.

– Powiadomił pan wtedy policję – rzekłem.

– Jasne. Zarówno tutejszą, w Laurel, jak i tę w Waszyngtonie. Sprawą zajęli się ludzie z Waszyngtonu.

Pokiwałem głową i zapytałem, która konkretnie formacja – w stolicy działało pięć odrębnych sił policyjnych.

– Policja metropolitalna – odparł. – Z całą pewnością FBI i Wydział Osób Zaginionych byłyby tym zainteresowane, ale uznano, że sprawą powinna zająć się policja metropolitalna. Śledztwo prowadzi kapitan Kent Wagner. Powiadomiłem go o pana przyjeździe. Powiedział, że jeśli pan zechce, chętnie się z panem spotka.

– Bardzo chętnie.

Wyjął z wewnętrznej kieszeni portfel i wyłuskał zeń biały kartonik.

– To jego wizytówka – rzekł, podając mi ją. – A tu… – wręczył mi drugą wizytówkę – ma pan mój prywatny numer. Gdyby nie było mnie na wyścigach, proszę łapać mnie pod tym numerem.

– Doskonale. Dziękuję.

– Jutro rano mamy śniadanie prasowe – powiedział. – Z tej okazji wszyscy zagraniczni właściciele koni, trenerzy i dżokeje spotykają się tu na dole, w klubie. – Przerwał. – Przed większością wielkich gonitw tu, w Ameryce, urządza się śniadania prasowe… miał pan okazję być kiedyś na takiej imprezie?

– Nie – odparłem.

– Wobec tego proszę przyjść jutro. Na pewno to pana zainteresuje. Załatwię dla pana przepustki.

Podziękowałem mu, choć nie wiedziałem, czy dam radę przyjść. Pokiwał głową. Miał niewzruszone oblicze. Taki drobiazg jak uprowadzenie wysokiej rangi brytyjskiego przedstawiciela Jockey Clubu najwyraźniej nie był w stanie zmącić jego spokoju ducha i wpłynąć na przebieg od dawna zaplanowanych uroczystości.

Zapytałem, czy mogę zadzwonić do mojej firmy, zanim wybiorę się na policję w Waszyngtonie, a on łaskawym gestem wskazał mi telefon.

– Jasne. Proszę bardzo. To prywatna linia. Uczynię, co w mojej mocy, aby pomóc, ale pan to chyba wie, prawda? Nie znałem Morgana zbyt dobrze i wydaje mi się, że nie należy winić za jego uprowadzenie pracowników obsługi toru, ale jeżeli tylko będziemy w stanie… chętnie pomożemy.

Podziękowałem mu i wybrałem numer naszego londyńskiego biura. Telefon odebrał Gerry Clayton.

– Czy ty nigdy nie bywasz w domu? – spytałem.

– Ktoś musi pilnować interesu – odparł płaczliwym tonem, wiedzieliśmy jednak, że mieszkał sam i poza biurem czuł się samotnie.

– Jakieś wieści z Jockey Clubu? – zapytałem.

– Tak, i to jakie. Chcesz, abym puścił ci taśmę, którą przysłano im Express Mailem?

– Dawaj.

– Zaczekaj chwilę.

Po krótkiej chwili ciszy usłyszałem kilka delikatnych trzasków, a potem srogi, bezwzględny głos z amerykańskim akcentem przemówił:

Jeżeli wy, Angole z Jockey Clubu, chcecie odzyskać Freemantle’a, to słuchajcie uważnie. Będzie was to kosztowało dziesięć milionów funtów szterlingów. Nie zbierajcie tej kwoty w banknotach. Macie zapłacić nam w potwierdzonych czekach bankowych. Nie odzyskacie Freemantle’a, dopóki nie potwierdzimy autentyczności czeków. Macie tylko tydzień na zebranie szmalu. Za tydzień przekażemy wam dalsze instrukcje. Jeżeli spróbujecie grać na zwłokę, Freemantle straci palce. Po jednym za każdy kolejny dzień. Zaczniemy przesyłać je wam za dwa tygodnie od dziś, ekspresem.

Żadnych numerów. Wiemy, że wy tam, w Jockey Clubie, macie pieniądze. Albo wykupicie Freemantle’a, albo go zabijemy. I tyle. Dobrze go ukryliśmy. Jak nie dostaniemy forsy, nawet nie znajdziecie jego ciała. Jeżeli go zabijemy, zrobimy to powoli. Będzie was przeklinał przed śmiercią. Będzie wył. Słyszycie? Nie umrze szybko i bezboleśnie od jednego strzału. Będzie zdychał w męczarniach. Jeżeli go zabijemy, usłyszycie jego krzyki nagrane na taśmie. Jeżeli nie chcecie, aby do tego doszło, musicie nam zapłacić. A teraz Freemantle chce wam coś powiedzieć. Słuchajcie.

Na linii zapanowała cisza, a potem rozległ się głos Freemantle’a, mocny, zdecydowany, choć w porównaniu z głosem tego drugiego pełen ogłady i dystyngowany:

Jeżeli nie zapłacicie okupu, zabiją mnie. Tak mi powiedzieli i muszę przyznać, że im wierzę.

Klik.

– Usłyszałeś wszystko wyraźnie? – zapytał Gerry Clayton.

– Taa.

– I co o tym myślisz?

– Myślę, że to znów nasz ptaszek – odparłem. – Jestem tego pewien.

– Tak. Zbyt wiele podobieństw.

– Do której masz dyżur w dyspozytorni?

– Do północy. Czyli do dziewiętnastej waszego czasu.

– Prawdopodobnie jeszcze zadzwonię.

– W porządku. Udanych łowów.

Podziękowałem Rickenbackerowi i pojechałem do Waszyngtonu, gdzie kilkakrotnie myląc drogę, dostałem się w końcu na posterunek i odnalazłem kapitana Kenta Wagnera.

Kapitan wyglądał jak żywa maszyna do zwalczania przestępczości – potężnie zbudowany, wysoki, o srogim spojrzeniu, mówił półgłosem i nieodparcie kojarzył mi się z kobrą. Miał jakieś pięćdziesiąt lat, ciemne, gładko zaczesane włosy i cofnięty podbródek, jak u zawodowego boksera. Odniosłem wrażenie, że ten człowiek jest wyjątkowo bystry, przebiegły i inteligentny. Uścisnął zdawkowo moją dłoń, otaksował wzrokiem od stóp do głów i prześwidrował spojrzeniem na wylot.

– W Stanach porywacze nie mają szans – powiedział. – Prędzej czy później wpadają w nasze ręce. I teraz też tak będzie.

Musiałem się z nim zgodzić. Jeżeli chodzi o uprowadzenia, amerykański bilans zatrzymań porywaczy nie miał sobie równych.

– Co może mi pan powiedzieć? – zapytał krótko, a sądząc po spojrzeniu, nie spodziewał się wiele.

– Sądzę, że całkiem sporo – odparłem łagodnie.

Zmierzył mnie wzrokiem, po czym otworzył przeszklone drzwi swego gabinetu i zawołał ponad rzędami biurek: – Ściągnijcie tu porucznika Stavoskiego.

Jeden z mężczyzn w granatowym mundurze wstał i opuścił pomieszczenie, ja zaś przez okno przyglądałem się uporządkowanej, dynamicznej scenie pełnej przemieszczających się ludzi, dzwoniących telefonów, gwaru głosów, stukotu maszyn do pisania, mrugających ekranów komputerów i donoszonej kawy. Porucznik Stavoski, kiedy w końcu się pojawił, okazał się korpulentnym mężczyzną pod czterdziestkę z potężnym, sumiastym wąsem, roztaczającym dookoła aurę niewzruszonej pewności siebie. Obrzucił mnie, zapewne z przyzwyczajenia, chłodnym, beznamiętnym spojrzeniem.Kapitan wyjaśnił mu, kim jestem. Na Stawskim nie wywarło to żadnego wrażenia. Kapitan poprosił, abym podzielił się z nim posiadanymi informacjami.

Otworzyłem aktówkę, wyjąłem z niej plik papierów i położyłem na biurku.

– Uważamy, że jest to trzecie, a może nawet czwarte porwanie zaplanowane i przeprowadzone przez jedną i tę samą osobę – powiedziałem. – Do Jockey Clubu w Anglii przysłano dziś taśmę od porywaczy Morgana Freemantle’a, którą będziecie panowie mogli zaraz odsłuchać przez telefon, jeżeli zechcecie. Przywiozłem także dwie taśmy z żądaniem okupu pochodzące z dwóch wcześniejszych uprowadzeń. – Wskazałem na kasety leżące na biurku. – Może zechcecie panowie je porównać i zwrócić uwagę na podobieństwa. – Przerwałem na chwilę. – Jedna z tych taśm jest po włosku.

– Po włosku?

– Porywacz jest Włochem. Żadnemu z nich to się nie spodobało.

– On mówi po angielsku – wyjaśniłem – ale będąc w Anglii, zwerbował miejscowego oprycha, aby nagrał dla niego taśmę z żądaniem okupu, a ten głos na taśmie, którą przekazano dziś, ma wyraźny amerykański akcent.

Wagner wydął usta. – Wobec tego wysłuchajmy tego nagrania. – Podał mi słuchawkę i wdusił kilka guzików. – Ta rozmowa będzie nagrywana – zastrzegł. – Podobnie jak od tej pory wszystkie nasze rozmowy.

Pokiwałem głową i połączyłem się z Gerrym Claytonem, który ponownie odtworzył dla nas nagranie. Agresywny, chrapliwy głos rozbrzmiał we wnętrzu gabinetu kapitana Wagnera, obaj policjanci przysłuchiwali się, nie ukrywając odrazy.

Podziękowałem Gerry’emu i rozłączyłem się, po czym Wagner bez słowa wyciągnął do mnie rękę, spoglądając na kasety, które przywiozłem. Podałem mu pierwszą taśmę od Nerrityego; włożył ją do magnetofonu i uruchomił urządzenie. Złowrogie groźby pod adresem Dominica, pogróżki o obcinaniu palców, krzykach, ciele, którego nikt nigdy nie odnajdzie, wypełniły gabinet jak posępne echo. Oblicza Wagnera i Stavoskiego stężały, ale zauważyłem, że nagranie przekonało ich obu.

– To ten sam facet – orzekł Wagner, wyłączając magnetofon. – Inny głos, ale mózg ten sam.

– Tak – mruknąłem.

– Sprowadźcie tu funkcjonariusza Rosselliniego – zwrócił się do porucznika i tym razem to Stavoski wychylił głowę na zewnątrz, by wezwać żądaną osobę.

Funkcjonariusz Rossellini, zwykły policjant z patrolu, młody, o ciemnych włosach i wielkim nosie, Amerykanin pochodzenia włoskiego po dziadkach, wysłuchał trzeciej taśmy i przetłumaczył treść na bieżąco. Gdy dotarł do ostatniej serii gróźb pod adresem Alessi, głos nagle mu się załamał i umilkł, a potem policjant rozejrzał się niepewnie dokoła, jakby poszukiwał wsparcia u swoich przełożonych.

– O co chodzi? – spytał Wagner.

– Ten facet powiedział – rzekł Rossellini, a jego ramiona nagle obwisły. – Cóż, kapitanie, wolałbym tego nie mówić…

– Ten facet powiedział – wtrąciłem, spiesząc z pomocą młodemu policjantowi – że suki są przyzwyczajone do psów, a wszystkie kobiety to suki.

Wagner spojrzał na mnie. – Chce pan powiedzieć…?

– Chcę powiedzieć – odparłem – że groźby miały na celu złamanie ojca dziewczyny. Ci ludzie nie zamierzali ich zrealizować. Porywacze nigdy nie grozili uprowadzonej dziewczynie ani nie wspomnieli choćby słowem o codziennym biciu. Przez cały czas była sama.

Posterunkowy Rossellini odetchnął z ulgą i oddalił się, a ja opowiedziałem Wagnerowi i Stavoskiemu większość z tego, co wydarzyło się we Włoszech i Anglii, koncentrując się przede wszystkim na podobieństwach między dwoma tymi przypadkami i tym, co obecnie mogło być dla nich szczególnie użyteczne. Słuchali w milczeniu z beznamiętnymi twarzami, powstrzymując się od komentarzy i osądów aż do końca.

– Ustalmy, co wiemy – rzekł wreszcie Wagner i poruszył się nerwowo. – Po pierwsze, ten Giuseppe-Peter, najprawdopodobniej w ciągu ostatnich ośmiu tygodni wynajął dom w Waszyngtonie, gdzieś w pobliżu hotelu Ritz-Carlton. Tyle bowiem czasu minęło, odkąd Morgan Freemantle przyjął zaproszenie Erica Rickenbackera.

Pokiwałem głową. – Taką datę podano nam w Jockey Clubie.

– Po drugie, w grę musi wchodzić co najmniej pięciu lub sześciu porywaczy, wyłącznie Amerykanów, z wyjątkiem Giuseppe-Petera. Po trzecie, Giuseppe-Peter ma dostęp do informacji z kręgów związanych z wyścigami konnymi, a co za tym idzie, pewne osoby z tego światka mogą go znać. Po czwarte – dodał ze szczyptą czarnego humoru – najprawdopodobniej właśnie w tej chwili Morganowi Freemantle’owi puchną uszy od dźwięków opery Verdiego.

Sięgnął po kserokopię portretu pamięciowego Giuseppe-Petera.

– Rozlepimy je w całym mieście – powiedział. – Jeżeli rozpoznał go synek Nerritych, to inni też mogą. – Spojrzał na mnie w taki sposób, że biorąc pod uwagę skojarzenie z wężem, odniosłem wrażenie, jakby schował zęby jadowe – nie była to zapowiedź pięknej męskiej przyjaźni, ale z pewnością zawieszenie broni. – To tylko kwestia czasu – dokończył.

– Ale… ee… – mruknąłem niepewnie – nie zapominajcie, panowie, że jeśli ten człowiek zorientuje się, iż go osaczacie, nie zawaha się zabić Morgana Freemantle’a. Nigdy nie wątpiłem, że byłby do tego zdolny. Zabije go i ukryje ciało. Przygotował dla małego Dominica przemyślny grobowiec, ukryty tak, że nikt nie znalazłby zwłok chłopca przez wiele lat.

Wagner spojrzał na mnie z zamyśleniem. – Czy ten Giuseppe-Pe-ter pana przeraża?

– Jako przeciwnik z zawodowego punktu widzenia, tak. Obaj policjanci milczeli.

– Ten człowiek ma nerwy ze stali – dodałem. – Myśli. Planuje. Jest zuchwały. Nie przypuszczam, aby ktoś taki zdecydował się na popełnienie tego rodzaju przestępstw, gdyby nie był gotowy odebrać życia swojej ofierze. Wydaje mi się, że Giuseppe-Peter uważa zabicie porwanego za ostateczność, ale zrobi to, jeśli uzna za konieczne, i co więcej, w przeświadczeniu, że ujdzie mu to płazem. Nie sądzę, aby miał zrealizować pogróżki zawarte na taśmie i zgotować ofierze długotrwałe, pełne męki konanie. Gdyby jednak miało mu to zapewnić bezpieczną ucieczkę, na pewno nie zawaha się zabić. Zrobi to szybko i bez wahania. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.

Kent Wagner spojrzał na swoje dłonie. – Andrew, czy nie wydaje ci się, że ten Giuseppe-Peter może żywić względem ciebie głęboką osobistą niechęć?

Trochę się zdziwiłem, że zwrócił się do mnie po imieniu, potraktowałem to jednak jako oznakę przełamania lodów i nawiązania dalszej owocnej współpracy, toteż odpowiedziałem w ten sam sposób:

– Szczerze mówiąc, Kent, nie sądzę, aby on w ogóle zdawał sobie sprawę, że istnieję.

Skinął głową, na jego ustach pojawił się cień uśmiechu, odnaleźliśmy wspólną płaszczyznę i porozumienie zostało nawiązane.

Загрузка...