3

Odwiozłem Cenciego do jego biura i zostawiłem tam sam na sam z telefonem i kierownictwem banków, gotowego na twarde i nieprzyjemne rozmowy. Następnie przebrawszy się z uniformu szofera w zwyczajne spodnie i sweter, autobusem, a potem pieszo dostałem się na ulicę, przy której być może wciąż trwało jeszcze oblężenie.

Wydawało się, że nic się tam nie zmieniło. Karetka z przyciemnionymi szybami wciąż stała przy chodniku po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko bloku; radiowozy nadal pozostawały rozstawione chaotycznie na ulicy, a za nimi czaili się uzbrojeni carabinieri; opodal dostrzegłem furgon stacji telewizyjnej i komentatora, który mówił coś do kamery.

Za dnia całej tej scenie brakowało wcześniejszego dramatyzmu. Znajomy widok pozbawił ją także uprzedniego napięcia i gwałtowności. Teraz to wszystko wyglądało nie tyle przerażająco, co raczej spokojnie, postacie poruszały się wolnym krokiem, a nie jak wcześniej – biegiem. Tłum gapiów wciąż stał opodal, obejmując wszystko z coraz większą nonszalancją i znudzeniem.

Okna na trzecim piętrze były pozamykane.

Stanąłem na uboczu z rękoma w kieszeniach, zmierzwionymi włosami i gazetą pod pachą, i miałem nadzieję, że nie wyglądam za bardzo na Anglika. Niektórzy spośród partnerów Liberty Market spółki z o. o. byli mistrzami przebieranek, ja natomiast, by nie rzucać się w oczy, przybierałem zwykle leniwą, dość niedbałą pozę i zamyślony, jakby nieobecny wyraz twarzy.

Po chwili, kiedy prawie nic się nie wydarzyło, oddaliłem się w poszukiwaniu telefonu i wybrałem numer wewnętrznego aparatu znajdującego się w karetce.

– Czy jest tam Enrico Pucinelli? – spytałem.

– Chwileczkę. – Usłyszałem jakieś szmery w tle, a potem głos Pucinellego, który był już wyraźnie wykończony.

– Andrew? To pan?

– Tak. Jak leci?

– Bez zmian. O dziesiątej kończę służbę i mam godzinę przerwy. Spojrzałem na zegarek. Dziewiąta trzydzieści osiem. – Gdzie zwykle pan jada? – zapytałem.

– U Gino.

– W porządku – rzekłem i rozłączyłem się.

Zaczekałem na niego w jasno oświetlonej restauracji, mocno przeszklonej i wyłożonej kafelkami, gdzie podobno nawet o trzeciej w nocy podawali pyszne spaghetti. O jedenastej robiło się tam już tłoczno od amatorów wczesnego lunchu, zająłem więc stolik dla dwóch osób, zamawiając dwie porcje fettucine, na które nie miałem ochoty. Pucinelli, gdy w końcu się zjawił, z wyraźną odrazą odsunął od siebie talerz ze stygnącym posiłkiem, po czym zamówił jajka sadzone.

Przysiadł się, tak jak się tego spodziewałem, ubrany po cywilnemu, a jego zmęczenie objawiało się w głębokich cieniach pod oczami i opuszczonych ramionach.

– Mam nadzieję, że spał pan dobrze – rzekł sarkastycznie. Poruszyłem lekko głową, co nie znaczyło ani tak, ani nie.

– Przez całą noc dwie grube ryby z komendy siedziały ze mną w furgonetce i patrzyły mi na ręce – powiedział. – Nie mogą się dogadać co do tego samolotu. Rozmawiają z Rzymem. Ktoś z rządu musi podjąć decyzję, ale nikt nie chce się pod tym podpisać, wszyscy umywają ręce. Można zwariować, przyjacielu. Dużo gadania i lania wody, a pożytku z tego, co kot napłakał.

Na moim obliczu pojawił się wyraz współczucia, a w głowie zaświtała myśl, że im dłużej trwa oblężenie, tym lepiej i bezpieczniej dla Alessi. Niech trwa tak dalej, dopóki dziewczyna nie zostanie uwolniona. Niech ON będzie prawdziwym realistą. Aż do końca.

– Co mówią porywacze? – spytałem.

– Powtarzają te same pogróżki co dotychczas. Że dziewczyna umrze, jeżeli nie zapewnimy im bezpiecznego przejazdu i nie pozwolimy wyjechać wraz z okupem.

– Czyli nic ważnego?

Pokręcił głową. Przyniesiono jego zamówienie – jajka sadzone, maślane bułeczki i kawę; zaczął jeść bez pośpiechu. – Dziecko płakało przez pół nocy – rzekł z pełnymi ustami. – Ten porywacz o głębokim głosie wciąż groził matce, że je zabije, jeżeli go jakoś nie uciszy. To mu działa na nerwy. – Uniósł wzrok i spojrzał mi w oczy. – Zawsze powtarza pan, że groźby są mocno przesadzone. Że są „na wyrost”. Oby się pan nie mylił.

Ja też miałem taką nadzieję. Płaczący berbeć nawet spokojnego człowieka mógł doprowadzić do szewskiej pasji. – Nie mogą go nakarmić? – spytałem.

– Ma kolkę.

Mówił tak, jakby znał ten problem z doświadczenia, a ja przez chwilę zacząłem zastanawiać się nad jego życiem prywatnym. Nasze kontakty były czysto zawodowe i tylko w takich przebłyskach jak teraz dostrzegałem pod fasadą policjanta zwykłego człowieka.

– Ma pan dzieci? – zapytałem.

Uśmiechnął się krótko, w jego oczach pojawiły się delikatne błyski.

– Trzech synów, dwie córki i jedno… w drodze. – Przerwał. – A pan?

Pokręciłem głową. – Jeszcze nie. Jestem kawalerem.

– Pańska strata. I pański zysk.

Zaśmiałem się. Zrobił długi, wyrażający dezaprobatę wydech przez nos, jakby chciał w ten sposób pozbyć się niezbyt pochlebnego zdania, jakie miał na temat swej połowicy.

– Dziewczęta z czasem stają się matkami – dodał. Wzruszył ramionami. – Tak to już jest.

Mądrość, jak stwierdziłem, objawia się nam w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Dokończył spokojnie posiłek i dopił kawę. – Papierosa? – zapytał, wyjmując paczkę z kieszeni koszuli. – No tak. Zapomniałem. Pan nie pali.

Wyłuskał zapalniczkę i z westchnieniem ulgi, typowym dla nałogowych palaczy, wciągnął do płuc pierwszy haust dymu. Każdy relaksuje się na swój sposób – ja i Cenci preferowaliśmy w tym celu brandy.

– Czy w nocy – zapytałem – porywacze rozmawiali z kimś jeszcze?

– To znaczy?

– Przez radio.

Na jego twarzy pojawił się wyraz głębokiego skupienia, stateczny ojciec rodziny zniknął.

– Nie. Rozmawiali wyłącznie między sobą, z rodziną, którą wzięli za zakładników, i z nami. Sądzi pan, że mają radio? Skąd to przypuszczenie?

– Zastanawiałem się, czy są w kontakcie ze swoimi kompanami, którzy pilnują Alessi.

Zastanawiał się nad tym przez chwilę, aż w końcu bez większego przekonania pokręcił głową. – Dwaj porywacze od czasu do czasu rozmawiali o tym, co się dzieje, ale sprawiali wrażenie, jakby dyskutowali między sobą. Jeżeli nadawali jednocześnie przez radio albo krótkofalówkę i nie chcieli, abyśmy o tym wiedzieli, to znaczy, że są bardzo sprytni. Musieli domyślić się, że słuchamy uważnie wszystkiego, co mówią.

Zastanawiał się jeszcze przez moment, ale ostatecznie pokręcił głową z większym niż do tej pory przekonaniem. – Oni nie są wcale sprytni. Słuchałem ich przez całą noc. Są brutalni, mocno wystraszeni i… – szukał słowa, które mógłbym zrozumieć -…zwyczajni.

– Inteligencja przeciętna?

– Tak. Przeciętna.

– Ale mimo to, gdy już ich pan stamtąd zgarnie, poszuka pan radia?

– Chciałby pan wiedzieć, czyje znajdę?

– Tak.

Przyglądał mi się przez kilka minut z zawodową obojętnością. – Czego mi pan nie mówi? – zapytał.

Nie mówiłem mu tego, co Cenci pragnął zachować w tajemnicy, a to Cenci mi płacił. Mogłem doradzać pełną współpracę z miejscową policją, ale nic więcej. Postępowanie wbrew jasnym zaleceniom i życzeniom klienta nie wpływało dobrze na reputację firmy.

– Tak się tylko zastanawiałem – odparłem ostrożnie – czy ludzie pilnujący Alessi wiedzą, co się tu dzieje.

Spojrzał na mnie pytająco, jakby usiłował odczytać moje myśli, więc aby zmienić temat, dodałem:

– Zakładam, że pomyślał pan o zabraniu granatów hukowych, tak na wszelki wypadek.

– Hukowych? – Chyba nie znał tego określenia. – To znaczy?

– Miałem na myśli granaty, które nie zabijają, ale jedynie obezwładniają ludzi na pewien czas. Wybuchają z głośnym hukiem i silnym błyskiem, ale nie wywołują trwałych obrażeń. Podczas gdy wszyscy będą oszołomieni, pan ze swoimi ludźmi wejdzie do mieszkania i zakuje kogo trzeba w kajdanki.

– Myślę, że tylko wojsko maje na stanie.

Skinąłem głową. – Pan też podlega pod formację wojskową.

– Takie granaty mają jednostki specjalne. My nie. – Zamyślił się. – A czy dzieci nie ucierpiałyby wskutek silnego huku?

Nie wiedziałem. I zdałem sobie sprawę, że pomysł z zastosowaniem granatów hukowych w jednej chwili przestał mu się podobać.

– Zaczekamy – powiedział. – Porywacze nie będą tam przecież przesiadywać w nieskończoność. Prędzej czy później muszą wyjść z tego mieszkania.


Cenci patrzył z ponurą miną na duże kartonowe pudło stojące na biurku w jego gabinecie. Na ściance pudła widniała czerwona naklejka z białymi literami układającymi się w napis PRZENOSIĆ OSTROŻNIE, ale jego zawartość przetrwałaby zrzut nawet z większej wysokości. Miejsce owego potencjalnego „zrzutu” mieli wskazać porywacze.

– Półtora miliarda lirów – powiedział. – Banki załatwiły dostawę takiej sumy aż z Mediolanu. Pieniądze przewieziono pod silną strażą wprost do mego biura.

– W tym pudle? – spytałem zaskoczony.

– Nie. Chcieli odzyskać walizki… a to pudło było akurat na miejscu. – W jego głosie pobrzmiewało śmiertelne znużenie. – Reszta zostanie dostarczona jutro. Zareagowali szybko i z wielką wyrozumiałością, ale nawiązka, jakiej zażądali, poważnie uszczupli moje zasoby.

Wykonałem delikatny współczujący gest, gdyż wszelkie słowa były w tej sytuacji nie na miejscu. Następnie przebrałem się w uniform szofera, zaniosłem pudło do samochodu, wstawiłem je do bagażnika i odwiozłem Cenciego do domu.

Zjedliśmy późną kolację w rezydencji, choć dania pozostały, nie po raz pierwszy zresztą, nie dojedzone z uwagi na nerwowe wydarzenia minionego dnia. Cenci, tak jak poprzednio, odsunął swój talerz z odrazą, a ja znów zacząłem zastanawiać się, czy to, że jestem szczupły, nie wynika z faktu, że w obliczu ludzkiego cierpienia nie mogę jakoś niczego przełknąć. Na moją sugestię, że może nie powinienem mieszkać z nimi jak członek rodziny, Cenci odpowiadał żarliwymi zaprzeczeniami. Twierdził, że potrzebuje towarzystwa, w przeciwnym razie postrada zmysły. Mogłem mieszkać tu tak długo, jak to było konieczne. Lubił moje towarzystwo.

Ale nie tego wieczoru, miałem tego pełną świadomość. Zaniosłem kartonowe pudło do mojego pokoju, zaciągnąłem zasłony i rozpocząłem żmudną czynność polegającą na sfotografowaniu wszystkich banknotów, umieszczanych po cztery na raz pod taflą nierefleksyjnego szkła. Nawet dysponując aparatem na trójnogu, sporym zapasem filmów, zdalnym wyzwalaczem i automatycznym przesuwem taśmy, musiałem zmagać się z tym całe wieki. Nie lubiłem zostawiać takich zadań bankom lub policji, ale choć miałem w tym niejaką wprawę, byłem w stanie sfotografować nie więcej niż tysiąc pięćset banknotów na godzinę. Przy dużych okupach sprawiało to, że nocami nawiedzały mnie koszmary, w których musiałem przekładać wielkie stosy banknotów. Zgodnie z zasadami Liberty Market, nie wywołane filmy przesyłano pocztą kurierską do biura w Londynie, gdzie były wywoływane i gdzie wykonywano z nich zdjęcia w podziemnym atelier. Następnie numery banknotów wprowadzano do komputera i sortowano w kolejności od najniższych do najwyższych, oznaczano nominały i drukowano ich listy. Później listy te, także przez kurierów, docierały do doradcy terenowego, który już po zwolnieniu ofiary przekazywał je policji, by dostarczono je do wszystkich placówek bankowych w całym kraju z zapewnieniem, że każdy z kasjerów, który wychwyci choćby jeden z banknotów należących do wypłaconego okupu, zostanie sowicie nagrodzony. Taki układ wydawał się dla nas najlepszy, głównie dlatego, że sfotografowanie nie pozostawiało śladu na banknotach. Problem z fizycznym oznaczaniem pieniędzy polegał na tym, że skoro banki mogły je wykryć, to mogli to zrobić także porywacze. Banki nie miały monopolu na skanery fluorescencyjne. Liczniki geigera wykrywające radioaktywne mikroślady także nie były trudno dostępne. Miniperforacje mogły zostać zauważone w dziennym świetle przez każdego, kto miał dobry wzrok, a dodatkowe linie i oznaczenia nietrudno było wypatrzyć przez szkło powiększające. Banki, głównie z uwagi na czynnik, jakim jest czas, musiały być w stanie z łatwością wychwytywać podejrzane banknoty, a zatem niewidzialne chemiczne barwniki nie wchodziły w grę. Porywacze, znacznie bardziej dokładni, staranni, powodowani paranoicznym wręcz strachem, mieli zwyczaj sprawdzać wszystko z iście obsesyjnym oddaniem.

Porywacze, którzy znajdowali na banknotach znaczniki, stawali się zabójczo niebezpieczni. Dlatego w Liberty Market nakładaliśmy oznaczenia tak skomplikowane i trudne do wypatrzenia, że niekiedy nawet sami nie byliśmy ich w stanie odnaleźć, a co dopiero mówić o wychwytywaniu ich przez banki. Składały się z przezroczystych mikropunktów (odpowiadających wielkością punktom, na które były nakładane), które po zdjęciu i włożeniu pod mikroskop ukazywały czarne logo LM, a które, oglądane przez zwykłą lupę, były całkowicie czarne. Wykorzystywano je wyłącznie przy większych nominałach oraz jako zabezpieczenie dodatkowe, na wypadek gdyby ktoś próbował podawać w wątpliwość numery sfotografowanych banknotów. Póki co, jak dotąd nie musieliśmy ujawniać istnienia tego rodzaju zabezpieczenia i chcieliśmy, aby ten stan nie uległ zmianie.

Przed świtem ledwie trzymałem się na nogach, a miałem sfotografowaną zaledwie połowę banknotów – banki nieco zbyt dosłownie potraktowały instrukcję o „niskich nominałach”. Zamknąwszy wszystkie pieniądze w pawlaczu w garderobie, wziąłem prysznic i pomyślałem, że warto by się przespać, ale po śniadaniu jak zwykle musiałem odwieźć Cenciego do biura. Mogłem funkcjonować trzy noce bez zmrużenia oka. Potem organizm odmawiał mi posłuszeństwa.

– Jeśli porywacze skontaktują się z panem – rzekłem po drodze – może im pan powiedzieć, że nie umie prowadzić. Niech pan skłamie, że musi pan mieć kierowcę. Powodem tego może być… dajmy na to… choroba serca… coś w tym rodzaju. Dzięki temu w razie potrzeby zawsze będzie mógł pan liczyć na moją pomoc.

Na tylnym siedzeniu panowała cisza i napięcie tak silne, że w pierwszej chwili nie usłyszałem, co powiedział, ale w końcu powtórzył:

– A zatem nie wie pan.

– O czym?

– Dlaczego mam własnego kierowcę.

– Przywilej zamożnych i takie tam – odrzekłem.

– Nie mam prawa jazdy.

Widziałem go jeżdżącego dżipem po prywatnych drogach na terenie posiadłości, choć faktycznie muszę przyznać, iż robił to bez większego zapału.

Po chwili rzekł: – Nie zdecydowałem się na wyrobienie prawa jazdy, ponieważ cierpię na epilepsję. Ta przypadłość towarzyszy mi niemal od urodzenia. Naturalnie radzę z nią sobie dzięki pigułkom, ale wolę nie prowadzić samochodu po drogach publicznych.

– Przepraszam – powiedziałem.

– Nic się nie stało, proszę o tym zapomnieć. Ja zapomniałem. To jedynie drobna niedogodność. – Sprawiał wrażenie, jakby ten temat go nużył, ja zaś stwierdziłem, że potraktowanie tego rodzaju zaburzenia neurologicznego jako zwyczajnej dokuczliwej dolegliwości było zbliżone do sposobu, w jaki prowadził interesy – działania rutynowe wykonywał szybko i w pierwszej kolejności, wszelkie plany zaś snuł powoli, z ogromnym namysłem. Gdy zbierałem informacje na jego temat, dowiedziałem się, że ostatnio podjął kilka decyzji, na których jego interesy znacznie ucierpiały.

Kiedy dotarliśmy do przedmieścia Bolonii, powiedział: – Jutro rano o ósmej mam być przy aparacie telefonicznym w tej przydrożnej restauracji co ostatnio. Mam zabrać ze sobą pieniądze. I czekać na niego… a raczej na instrukcje od niego. Będzie wściekły, jeśli przyjadę tam z kierowcą.

– Proszę mu to wyjaśnić. Będzie wiedział, że zawsze ma pan szofera. Niech pan mu powie dlaczego.

– Nie mogę ryzykować. – Głos mu drżał.

– Signor Cenci, jemu zależy na pieniądzach. Niech pan go przekona, że nie może pan sam prowadzić auta. Że to nie byłoby dla pana bezpieczne. Ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzył, to aby rozbił się pan wraz z okupem na jakiejś latarni.

– No cóż… spróbuję.

– I proszę pamiętać… On musi dać panu dowód, że Alessia jest cała i zdrowa.

– Tak. Wiem.

Wysadziłem go pod jego biurem, wróciłem do Villa Francese i, ponieważ tak właśnie robił kierowca Cenciego, kiedy rano nie był mu już potrzebny, umyłem samochód. Myłem ten cholerny wóz tak często, że znałem na pamięć każdy centymetr karoserii, ale nie mogłem być pewien, że porywacze nie obserwują posiadłości – zarówno willę jak i okolice wzgórza ze wspaniałymi skądinąd widokami można było szpiegować przez teleskop z odległości kilometra praktycznie z każdej strony. Zmiany w rutynowych zachowaniach sprzed i po porwaniu stanowiły ważne przesłanki dla kidnaperów, którzy byli często lepszymi detektywami niż detektywi i lepszymi szpiegami niż sami szpiedzy. Ludzie, którzy uczyli mnie fachu, byli detektywami, szpiegami, ale nie tylko, toteż udając szofera, musiałem myć samochody.

Kiedy skończyłem, poszedłem na górę i przespałem się kilka godzin, po czym znów zabrałem się do fotografowania, przerywając pracę tylko po to, by o tej samej porze co zwykle odebrać Cenciego z pracy. Gdy zgłosiłem się w jego biurze, zastałem na biurku drugie pudło, tym razem noszące stemple kontroli celnej w Genui.

– Czy mam je wynieść? – zapytałem.

Pokiwał powoli głową. – Jest już wszystko. Pięćset milionów lirów.

Wracaliśmy do domu w niemal kompletnym milczeniu, a ja wieczór i noc spędziłem jak poprzednio, metodycznie zwalniając spust migawki, aż poczułem się w końcu jak zombi. Do rana, gdy skończyłem, mikropunkty były umieszczone na kilku z pięćdziesięciu banknotów tysiąclirowych, aczkolwiek z braku czasu nie na większości z nich. Zapakowałem spięte gumką pliki banknotów do kartonu i zniosłem na dół do holu, by stwierdzić, że Cenci, blady ze zdenerwowania, krąży niespokojnie po jadalni.

– Jest pan! – zawołał. – Już miałem pana obudzić. Robi się późno. Już siódma.

– Jadł pan śniadanie? – spytałem.

– Nie mogę nic przełknąć. – Odruchowo zerknął na zegarek, co, jak przypuszczam, robił od dobrych paru godzin. – Lepiej już chodźmy. A jeśli coś nas zatrzyma po drodze? Jeżeli zdarzy się wypadek i szosa będzie zablokowana?

Oddech miał płytki, aleja odpowiedziałem mu z całkowitym spokojem: – Signor Cenci, proszę wybaczyć, że spytam, ale czy w całej tej nerwowej atmosferze… nie zapomniał pan wziąć pigułek?

Spojrzał na mnie tępym wzrokiem. – O tak. Oczywiście, że je wziąłem. Zawsze mam je przy sobie.

– Przepraszam…

Machnął lekceważąco ręką. – Chodźmy. Musimy już jechać.

Ruch na drodze był normalny, żadnych wypadków. Dotarliśmy na miejsce spotkania pół godziny przed czasem, ale Cenci wyskoczył z wozu, kiedy tylko zgasiłem silnik. Z miejsca, gdzie zaparkowałem, miałem niezły widok na drzwi wejściowe, przez które stale wchodzili i wychodzili ludzie.

Cenci na sztywnych nogach podszedł, aby wmieszać się między nich, a ja, jak na kierowcę przystało, osunąłem się na siedzenie i nasunąłem czapkę na oczy. Jeśli nie będę dość czujny, to najprawdopodobniej niedługo usnę…

Wtem ktoś zapukał w szybę po mojej stronie. Otworzyłem oczy i zerknąłem z ukosa, by ujrzeć młodego mężczyznę w białej, rozpiętej pod szyją koszuli i ze złotym łańcuszkiem; gestem dłoni dawał mi znaki, abym opuścił szybę.

W samochodzie szyby były opuszczane elektrycznie. Uruchomiłem zapłon i nacisnąłem właściwy guzik, poprawiając się lekko na siedzeniu.

– Na kogo pan czeka? – zapytał.

– Na signora Cenci.

– Nie na hrabiego Rieti?

– Nie. Przykro mi.

– Czy widział pan tutaj innego szofera?

– Niestety, nie.

Miał ze sobą czasopismo zwinięte w rulon i spięte gumką. Przez chwilę pomyślałem o dobrych radach moich partnerów z Liberty Market, którzy uważali, że nie należy nigdy wierzyć nieznajomemu, który ma przy sobie papierowy rulon, gdyż może się w nim znajdować ukryty nóż… ale nie przejąłem się tym zbytnio.

– Nie jest pan Włochem? – zagadnął mężczyzna.

– Nie. Pochodzę z Hiszpanii.

– Och. – Rozejrzał się dookoła, jakby poszukiwał wzrokiem szofera hrabiego Rieti. Po czym jakby od niechcenia dorzucił po hiszpańsku: – Jest pan daleko od domu.

– To prawda – przyznałem.

– Skąd pan pochodzi?

– Z Andaluzji.

– Bardzo tam gorąco o tej porze roku.

– Tak.

Spędziłem całe mnóstwo szkolnych wakacji właśnie w Andaluzji, mieszkając z moim rozwiedzionym ojcem, pół-Hiszpanem, który prowadził tam hotel. Hiszpański był moim drugim językiem, który poznałem na wszelkich możliwych poziomach, od literackiego, po uliczny slang. Zawsze, gdy nie chciałem uchodzić za Anglika, udawałem Hiszpana.

– Czy pański pracodawca je śniadanie? – zapytał.

– Nie wiem – wzruszyłem ramionami – kazał mi tu czekać, więc czekam.

Jego hiszpański miał wyraźny akcent, a zdania, choć poprawne, były proste pod względem gramatycznym, podobnie jak moje, gdy mówiłem po włosku.

Ziewnąłem.

Być może pojawienie się tego mężczyzny to tylko zwykły zbieg okoliczności. Porywacze są zwykle zbyt nieśmiali, by pojawiać się otwarcie w miejscu publicznym, o ile tylko mogą, starają się nie pokazywać twarzy. Ten człowiek mógł być tym, za kogo się podawał, spokojnym, szarym obywatelem z gazetą w ręku, szukającym szofera hrabiego Rieti i mającego wolną chwilę, by zamienić kilka słów z przypadkowo spotkanym kierowcą.

To możliwe. A jeśli nie, powiem mu to, co chce wiedzieć, o ile zapyta.

– Czy zawsze wozi pan signora… Cenci? – rzucił z głupia frant.

– Jasne – odparłem. – To dobra praca. Dobre zarobki. Signor Cenci jest nader wyrozumiały. Rzecz jasna sam nigdy nie prowadzi.

– A to czemu?

Wzruszyłem ramionami. – Nie wiem. Nie ma prawa jazdy. Ktoś zawsze musi go wozić.

Nie byłem pewien, czy mnie zrozumiał, choć mówiłem dość wolno, leniwym, sennym głosem. Znów ziewnąłem i pomyślałem, że tak czy inaczej facet dowiedział się, czego chciał. Postanowiłem zapamiętać jego twarz, ot tak, na wszelki wypadek, choć było raczej mało prawdopodobne…

Odwrócił się, jakby i on uznał tę rozmowę za zakończoną, a ja spojrzałem na niego z boku, zobaczyłem jego profil i poczułem na grzbiecie lodowate ciarki. Już go wcześniej widziałem… na ulicy, przy karetce… widziałem go przez przyciemnioną szybę, gdy stał opodal z aparatami fotograficznymi na szyi. Miał wtedy na sobie kurtkę ze złotymi sprzączkami przy mankietach. Pamiętam go doskonale. Pojawił się na miejscu oblężenia… a teraz tu, w punkcie przekazania okupu, i w dodatku zadawał pytania.

To nie mógł być zbieg okoliczności.

Po raz pierwszy w całej mojej karierze znalazłem się tak niebezpiecznie blisko jednego z członków mrocznego bractwa przeciwników, z którymi mierzyłem się z upoważnienia innych, na których procesach nigdy nie bywałem i którzy nigdy nie słyszeli o moim istnieniu. Ponownie osunąłem się nisko w fotelu, opuściłem czapkę na nos i pomyślałem, że moim partnerom w Londynie na pewno nie spodoba się, że tu przyjechałem. Całą konspirację trafił szlag.

Skoro ja widziałem wtedy jego, on równie dobrze mógł ujrzeć mnie.

Ale to może wcale nie miało znaczenia – o ile, rzecz jasna, uwierzył w historyjkę o hiszpańskim kierowcy znudzonym długim czekaniem. Jeżeli uwierzył w znudzonego hiszpańskiego kierowcę, to odpuści i zapomni o mnie jak najszybciej. Jeżeli jednak nie zdołałem go przekonać, to zaraz będę tu siedział i stygł z nożem pomiędzy żebrami.

Teraz, gdy o tym pomyślałem, mimowolnie przeszył mnie dreszcz. Nie spodziewałem się takiego spotkania i początkowo jedynie instynkt oraz nabyte umiejętności, w połączeniu z autentycznym zmęczeniem sprawiły, że odpowiedziałem mu tak, jak odpowiedziałem. Ogarnęło mnie przerażenie na samą myśl, że przeżycie Alessi mogło zależeć od jednego ziewnięcia.

Czas płynął. Nadeszła i minęła ósma. Czekałem, udając, że śpię. Nikt nie podszedł do mego wciąż otwartego okna, aby zapytać mnie o cokolwiek.

Cenci wrócił dopiero po dziewiątej, niemal biegł, potykał się o własne nogi, był cały spocony. Wysiadłem z wozu, gdy tylko go ujrzałem, otworzyłem przed nim tylne drzwiczki i pomogłem mu, jak na usłużnego szofera przystało.

– O Boże… – wychrypiał. – Już myślałem, że nie zadzwoni… To trwało tak długo.

– Czy Alessi nic nie jest?

– Wszystko… w… porządku.

– A teraz dokąd?

– Och… – Wziął kilka głębokich oddechów, aby się uspokoić, podczas gdy ja wróciłem za kółko i uruchomiłem silnik. – Musimy pojechać do Mazary, to jakieś dwadzieścia kilometrów na południe. Jest tam inny przydrożny bar… i drugi telefon. Mamy być na miejscu za dwadzieścia minut.

– Uhm – mruknąłem. – A jak tam dojechać?

Odparł niejasno: – Umberto wie – co niezbyt mi pomogło, gdyż Umberto, jego etatowy kierowca, w dalszym ciągu cieszył się nieplanowanym urlopem. Wyjąłem mapę ze schowka na rękawiczki i rozłożyłem na fotelu pasażera obok mnie, usiłując bez powodzenia odnaleźć Mazarę i równocześnie wyprowadzić wóz z parkingu.

Droga, na której się znaleźliśmy, biegła z zachodu na wschód. Wybrałem pierwszy duży zjazd na południe, a gdy tylko opuściliśmy autostradę, zatrzymałem wóz na poboczu, aby zorientować się w położeniu. Jeszcze jeden zakręt, uznałem, i powinna być tablica: i rzeczywiście, dotarliśmy do Mazary – która okazała się zaledwie małą wioską na rozstajach dróg – z zapasem czasu, który pozwolił na krótkie wytchnienie.

Po drodze Cenci powiedział: – Alessia czytała fragment dzisiejszej gazety… to musiało być nagranie z taśmy, bo nie przerwała czytania, gdy się do niej odezwałem… ale mimo to dźwięk jej głosu…

– To na pewno była ona?

– O, tak. Zaczęła jak zwykle od wspomnienia z dzieciństwa, zgodnie z pana sugestią. To na pewno była Alessia, moja najukochańsza córeczka.

To dobrze, pomyślałem. Jak dotąd nieźle.

– On powiedział… – Cenci głośno przełknął ślinę. – Powiedział, że jeśli tym razem okup będzie wyposażony w urządzenia naprowadzające, zabije ją. Powiedział, że jeśli banknoty zostały w jakikolwiek sposób oznaczone, zabije ją. Zagroził, że jeśli jesteśmy śledzeni… nie wykonamy jego poleceń co do joty… albo coś… COKOLWIEK, pójdzie nie tak… po prostują zabije.

Pokiwałem głową. Wierzyłem w to. Druga szansa to i tak swego rodzaju cud. Na trzeci nie mieliśmy co liczyć.

– Przysięga pan… – zapytał z przejęciem – że nie znajdą niczego na banknotach?

– Przysięgam – zapewniłem.

W Mazarze Cenci natychmiast pobiegł do telefonu, lecz i tym razem zmuszony był czekać długo i w narastającym napięciu. Ja, tak jak wcześniej, siedziałem w samochodzie i czekałem cierpliwie, jakby problemy mego pracodawcy ani trochę mnie nie obchodziły, a ukradkiem przeglądałem mapę.

Wspomniany bar był w rzeczywistości małą kafejką przy stacji benzynowej, gdzie można było wypić espresso i zatankować. Ludzie przyjeżdżali i odjeżdżali, ale raczej niewielu. Letnie słońce sprawiało, że było coraz goręcej, a ja, jak na dobrego kierowcę przystało, uruchomiłem silnik i włączyłem klimatyzację.

Wrócił z marynarką przewieszoną przez ramię i ciężko, z wyraźną ulgą osunął się na kanapę w klimatyzowanym wnętrzu samochodu.

– Casteloro – powiedział. – Czemu on to robi?

– To standardowa procedura, która ma go upewnić, że nie jesteśmy śledzeni. Z uwagi na to, co zdarzyło się ostatnim razem, musi zachować szczególną ostrożność. Być może będzie nas tak ganiał z miejsca na miejsce przez pół dnia.

– Nie zniosę tego – jęknął, ale wiedziałem, że da radę, wszak wytrzymał już całe sześć tygodni.

Odnalazłem drogę do Casteloro i pojechaliśmy: trzydzieści dwa kilometry, głównie po wąskich, prostych, odkrytych wiejskich drogach. Po obu stronach otwarte, rozległe pola. Gdyby jechał za nami jakiś samochód, byłby widoczny jak na dłoni.

– Pańska obecność mu nie przeszkadza – rzekł Cenci. – Od razu mu wyjaśniłem, że sprowadziłem swego szofera, bo cierpię na epilepsję i nie mogę sam prowadzić auta. Powiedział jedynie, abym niczego panu nie tłumaczył, tylko mówił, dokąd ma mnie pan zawieźć.

– No i dobrze – mruknąłem i pomyślałem, że na JEGO miejscu zapytałbym Alessię, czyjej ojciec faktycznie ma epilepsję, i tym samym wyzbyłbym się wszelkich wątpliwości w tej kwestii.

W Casteloro, małym, starym miasteczku z barokowym centralnym placem, na którym roiło się od gołębi, aparat telefoniczny, na który miał zadzwonić porywacz, znajdował się w kafejce; dojechaliśmy równo o czasie.

– Mamy wrócić do Mazary – rzekł potem Cenci, głosem pełnym wyczerpania.

Wyprowadziłem wóz z parkingu i zawróciliśmy tą samą drogą, którą tu dotarliśmy. Cenci rzekł: – Pytał mnie, w czym przywiozłem pieniądze. Opisałem mu pudło.

– Co on na to?

– Nic. Mamy wykonać jego polecenie albo Alessia zginie. Mówił, że zamorduje ją w straszny sposób… – Głos zaczął mu się łamać, z gardła dobył się zduszony szloch.

– Proszę posłuchać – rzekłem. – Oni wcale nie chcą jej zabić. Nie teraz, kiedy są tak blisko celu. A poza tym co niby miało znaczyć określenie „straszny sposób”? Czy powiedział coś konkretnego?

Przez chwilę spróbował stłumić w sobie szloch, po czym odparł:

– Nie.

– Chcą pana zastraszyć – zapewniłem. – Używają gróźb, aby mieć pewność, że będzie pan trzymał się z dala od carabinieri, nawet jeśli aż do tej pory pozwalał pan, by go śledzili.

– Aleja wcale na to nie pozwalałem! – zaprotestował.

– Muszą mieć pewność. Porywacze są z reguły bardzo nerwowi. Mimo to uznałem za dobry znak, że wciąż nie stronili od pogróżek, ponieważ to oznaczało, że nadal są skłonni do współpracy. To nie była jedynie okrutna zabawa w kotka i myszkę, na końcu której czekać miał trup dziewczyny, lecz wstęp do faktycznej wymiany.

Gdy wróciliśmy do Mazary na rozstajach dróg, znów musieliśmy dość długo czekać. Cenci siedział w kafejce – widziałem go przez okno – pochylał się nad nietkniętą filiżanką kawy. Wysiadłem z samochodu, przeciągnąłem się, rozprostowałem ramiona, przespacerowałem się kilka kroków, po czym wróciłem do auta i ziewnąłem. Trzy nie rzucające się w oczy samochody, podróżni tankujący benzynę i pracownik stacji, drapiący się leniwie pod pachą.

Słońce stało wysoko, żar lał się z czystego, błękitnego nieba. Stara kobieta w czerni podjechała na rowerze do skrzyżowania, skręciła w lewo i odjechała. Przejeżdżające furgonetki zostawiały za sobą smród spalin i kłęby kurzu. Pomyślałem o Lorenzo Traventim, który miał dostarczyć ostatni okup, a teraz leżał podłączony do urządzeń podtrzymujących życie.

W kafejce Cenci poderwał się nagle z miejsca i po chwili wrócił do samochodu w nie lepszym stanie niż dotychczas. Otworzyłem dla niego tylne drzwiczki, tak jak poprzednio, i pomogłem mu wsiąść.

– On… powiedział… – wziął głęboki oddech. – Powiedział, że przy drodze stąd do Casteloro jest kapliczka. Mówi, że mijaliśmy ją już dwukrotnie, ale ja jej jakoś nie zauważyłem…

Pokiwałem głową. – Widziałem ją. – Zatrzasnąłem drzwiczki.

– No to jedźmy tam – rzekł Cenci. – Kazał mi zostawić pudło z tyłu za kapliczką i odjechać.

– Dobrze – mruknąłem i odetchnąłem z ulgą. – A więc tak to sobie zaplanował.

– Ale… Alessia… – jęknął. – Zapytałem go, kiedy uwolnią Alessię, a on nie odpowiedział, tylko przerwał połączenie…

Ruszyłem wolno w kierunku Casteloro.

– Cierpliwości – rzekłem łagodnym tonem. – Będą musieli przeliczyć pieniądze, zbadać, czy nie są oznaczone. Może po ostatnim razie zostawią je przez jakiś czas w sobie tylko znanym miejscu, które będą mogli obserwować z daleka, aby upewnić się, że nie umieściliśmy przy pudle urządzenia naprowadzającego. Nie uwolnią Alessi, dopóki nie upewnią się, że są bezpieczni, a to, obawiam się, znowu oznacza czekanie. Musi pan uzbroić się w cierpliwość.

Jęknął i wziął głęboki oddech. – Aleją wypuszczą… kiedy dostaną pieniądze… uwolnią ją, prawda?

Rozpaczliwie domagał się zapewnienia z mojej strony, że tak się stanie, więc powiedziałem: – Tak. – I to stanowczo. Wierzyłem, że ją uwolnią, o ile dostaną to, czego chcą, o ile są normalni, jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego i jeśli Alessia nie widziała ich twarzy.

Jakieś piętnaście kilometrów od skrzyżowania przy polu kukurydzy stała prosta kamienna kapliczka, mająca jakieś półtora metra wysokości i niecały metr szerokości, z mocno naruszoną przez pogodę figurką Madonny w wąskiej niszy w ceglanym murze. Deszcz zmył niemal do cna resztki koloru z Jej niebieskiego płaszcza, a ząb czasu lub może wandale utrącili Matce Bożej czubek nosa, ale na ziemi przy kapliczce wciąż leżały pęki zwiędłych kwiatów, a u stóp Madonny ktoś zostawił także słodycze.

Droga, którą jechaliśmy, biegnąca prosto w obu kierunkach, wydawała się opuszczona. Nie było tu żadnych drzew, żadnych kryjówek, żadnych przeszkód. Było nas widać z odległości dobrych paru kilometrów.

Cenci stał i patrzył, podczas gdy ja otworzyłem bagażnik, wyjąłem zeń kartonowe pudło i zaniosłem za kapliczkę. Pudło było dostatecznie duże, by pomieścić cały okup. Postawiłem je na pylistej ziemi, przewiązane grubym sznurkiem i oklejone czerwonymi nalepkami. Brązowe, zwyczajne pudło. A w środku prawie milion funtów. Dom na Mykonos, kolekcja tabakierek, biżuteria po zmarłej żonie i przychody ze sprzedaży oliwek.

Cenci przez chwilę patrzył na kartonowe pudło niewidzącym wzrokiem, a potem obaj wróciliśmy do samochodu, zasiadłem za kierownicą, zawróciłem i odjechaliśmy.

Загрузка...