13

Godziny mijały powoli, w napięciu i znudzeniu zarazem, które jak przypuszczam, musieli odczuwać żołnierze czekający na zbliżającą się bitwę. Mój puls co chwila to zaczynał szaleć, to znów uspokajał się, tak jakbym miał zaraz zasnąć. Tylko raz, w południe podczas tego czuwania, przeżyłem chwilę grozy.

Prawie przez cały ranek wsłuchiwałem się w odgłosy dochodzące za pośrednictwem pluskwy podłożonej na niższym z dwóch pięter; nie stałem przez cały czas w jednym miejscu, lecz przemieszczałem się od jednej ulicy do drugiej, w zasięgu odbioru radia w moim aucie. Dwaj porywacze zachowywali się niemal dokładnie tak samo jak wcześniej – jeden zrzędził, marudził, a drugi go uciszał.

W pewnej chwili Dominic zaczął płakać.

– Gnojek wyje – powiedział pierwszy głos.

Przełączyłem się na górny podsłuch i usłyszałem żałosny, tęskny lament, szloch dziecka, które straciło nadzieję, że dostanie to, czego chciało. Nikt nie przyszedł, by z nim porozmawiać, ale w tej samej chwili jego głos zagłuszyły dźwięki muzyki pop włączonej na cały regulator.

Przestawiłem urządzenie na dolny podsłuch i poczułem, że mięśnie w moim ciele naprężają się jak postronki.

Rozległ się nowy głos: -…facet siedzi w aucie, o kilka ulic dalej, po prostu siedzi i nic. To mi się nie podoba. I jakoś podejrzanie mi przypomina jednego z tych typów z hotelu.

Głos pierwszego porywacza: – Idź i sprawdź go, Kev. Jeżeli nadal tam będzie, wracaj w try miga. Nie będziemy w cholerę ryzykować. Dzieciaka się wrzuci do rury.

Głos drugiego porywacza: – Aleja przez cały czas siedzę przy tym zafajdanym oknie. Nie widziałem ani żywego ducha, nikogo, kto mógłby nas szpiegować. Ludzie tylko spacerują, nikt podejrzanie się nie rozgląda.

– A gdzie zostawiłeś wóz? – spytał Kevin. – Przestawiłeś go.

– Stoi przy Turtle Street.

– I właśnie tam siedzi tamten facet.

Porywacze zamilkli na chwilę. Facet siedzący w aucie przy Turtle Street z sercem nieomal wyrywającym się z piersi uruchomił samochód i czym prędzej odjechał.

Zabłysła czerwona lampka na radiowym sprzęcie Tony’ego, przestawiłem więc przełącznik, aby z nim porozmawiać.

– Słyszałem – rzuciłem krótko. – Bez obaw, już się stamtąd zmyłem. Porozmawiamy, jak będę mógł.

Przejechałem przeszło kilometr i zatrzymałem się na parkingu przy jednym z zatłoczonych pubów, po czym wytężyłem słuch, gdyż odbiór był tu o wiele gorszy.

– No, już faceta nie ma – oznajmił wreszcie głos.

– Co o tym myślisz, Kev? Odpowiedź była niezrozumiała.

– Jak dotąd nie zwęszyliśmy w okolicy żadnych psów. Żaden się nie pokazał.

Pierwszy porywacz mówił tak, jakby próbował uspokoić samego siebie: – Jak powiedział Peter, nie mogą otoczyć chałupy, abyśmy ich wcześniej nie zauważyli, a zrzucenie gnojka do rury zajmie góra osiem sekund. Ty to wiesz i ja wiem, wszystko mamy przećwiczone. Nie ma mowy, aby gliny coś tu znalazły oprócz trzech facetów, letników, bawiących się w najlepsze i rżnących w karty.

Znów dało się słyszeć niezrozumiałą odpowiedź, a potem ten sam głos: – Wobec tego obaj zachowamy szczególną czujność. Ja pójdę na górę i będę gotowy, gdyby co do czego przyszło. A ty, Kev, poszwendaj się trochę po mieście, rozejrzyj się, może wypatrzysz gdzieś tego gościa. Jeżeli go zauważysz, zadzwoń do nas, to zadecydujemy. Peter na pewno nam nie podziękuje, jeżeli wpadniemy w panikę. Musimy przekazać paczkę całą i zdrową, tak się właśnie wyraził. W przeciwnym razie możemy zapomnieć o kasie, a ja nie zamierzam tak się zarzynać za friko.

Nie usłyszałem odpowiedzi, ale pierwszy głos chyba przekonał swego rozmówcę.

– No dobra. To bierz się do roboty, Kev. Na razie.

Wszedłem do pubu, przy którym zaparkowałem, i zjadłem kanapkę, choć tak się trząsłem, że raz nieomal wypadła mi z rąk. Nigdy dotąd nie pojmowałem sensu zachowania anonimowości i niemieszania się aktywnie w prowadzenie sprawy tak dobrze jak w tej chwili i zdawałem sobie sprawę, że naginając zasady, ryzykuję życie Dominica.


Kłopot z wymykaniem się Kevinowi polegał na tym, że nie wiedziałem, jak wygląda, podczas gdy on mógł wypatrzyć mnie z łatwością i najprawdopodobniej znał również kolor, markę i numery mojego wozu. Itchenor było za małe, by mogła się tu znaleźć wymarzona dla mnie kryjówka w rodzaju wielopoziomowego parkingu. Doszedłem do wniosku, że aby uniknąć zauważenia, najlepiej będzie, jak w ogóle wyjadę z miasteczka, i wybrałem się okrężną drogą, aby dotrzeć nad zatokę w nieco wyższym jej punkcie, bliżej Chichester. Nie słyszałem już urządzeń podsłuchowych, ale miałem nadzieję, że gdzieś w pobliżu wody bez trudu złapię Tony’ego, i rzeczywiście, odpowiedział już na moje pierwsze wezwanie, a w jego głosie usłyszałem westchnienie ulgi.

– Gdzie jesteś? – zapytał.

– W górze rzeki.

– Świetnie.

– Co się wydarzyło w domu? -

– Nic. Czymkolwiek jest ta rura, paczka jeszcze do niej nie trafiła. Ale tamci trzęsą się jak galareta. – Zamilkł na chwilę. – Diabli nadali, że akurat zostawili auto na tej ulicy.

Rozgrzeszał mnie. Nie próbował obwiniać – byłem mu za to wdzięczny.

Powiedziałem: – Stałem tam zaledwie przez dziesięć minut.

– Tak czasem bywa. Nawiasem mówiąc, Kevin wrócił już do domu.

– Zostanę tu, gdybyś mnie potrzebował.

– W porządku – rzekł. – A paczkę to zwinął ten, którego nazywają Peter. Uroczy gość, jak mówią. Peter wydzwania do nich codziennie i kto wie, może nawet jutro lub pojutrze pofatyguje się osobiście. Szkoda, że nie możemy dłużej czekać.

– To zbyt ryzykowne.

– Taa.

Ustaliliśmy czas i miejsce spotkania, po czym wyłączyłem radio, aby oszczędzić akumulatory, które miał z sobą w łódce. Ważniejsze było nasłuchiwać tego, co działo się w domu, a poza tym, to mniej zużywało baterię.

Zawsze istniało pewne ryzyko, że ktoś gdzieś przypadkiem będzie miał radio włączone na tę samą częstotliwość, ale ostrożnie dobierałem słowa i uznałem, że dla wszystkich, którzy mogliby nas usłyszeć, może z wyjątkiem porywaczy, ten dialog musiał brzmieć jak rozmowa dwóch złodziei.

Spędziłem całe popołudnie nad wodą w aucie lub w jego pobliżu, ale Tony się nie odezwał, co oznaczało, że nasze ustalenia pozostały bez zmian. Parę minut przed piątą podjechałem do najbliższej budki telefonicznej i zadzwoniłem do Eaglera.

Na posterunku powiadomiono mnie, że ma dziś dyżur, spytano, jak się nazywam.

– Andrew Douglas.

Czy wobec tego zechcę zadzwonić pod wskazany numer? Zechciałem i zadzwoniłem. Odebrał po pierwszym sygnale. Cóż za odmiana, pomyślałem przelotnie, po fiasku z zastępcą Pucinellego.

– Czy pańscy ludzie pracują także w nocy? – spytałem.

– Oczywiście.

– Tony znalazł porywaczy – oznajmiłem.

– Nie do wiary!

– Ma pan szansę ich aresztować.

– Gdzie teraz są?

– Hm… Są wyjątkowo ostrożni, wyczuleni na wszelkie oznaki działalności policji. Jeżeli pojawicie się za wcześnie, będzie po dzieciaku. Chciałbym, aby zrobił pan dokładnie to, co powiem, i pod żadnym pozorem nie zmieniał raz ustalonego planu. Czy to jest jasne?

Nastała chwila ciszy, a potem: – Czy mogę odrzucić pański plan?

– Eee… nie.

Znów chwila ciszy. – A więc wóz albo przewóz?

– Niestety tak.

– Hmm – mruknął. – Czyli zgarniam porywaczy na pańskich warunkach albo wcale?

– Dokładnie tak.

– Mam nadzieję, że pan wie, co robi.

– Mhm.

Po kolejnej krótkiej przerwie powiedział: – W porządku. Zgadzam się. Jak się przedstawia ten plan?

– Niech pan weźmie ze sobą tylu ludzi, ilu potrzeba do aresztowania co najmniej trzech porywaczy. Czy może ich pan ściągnąć na komendę policji w Chichester na pierwszą w nocy?

– Oczywiście – wydawał się niemal oburzony. – Mają być po cywilnemu czy mundurowi?

– Wszystko jedno.

– Uzbrojeni czy nie?

– To zależy od pana. Nie wiemy, czy porywacze mają broń.

– W porządku. A gdzie konkretnie mają się udać moi ludzie?

– Zadzwonię do pana po pierwszej i przekażę dokładne instrukcje.

Parsknął. – Nieufny z pana zawodnik, co?

– Ufam panu – odparłem. – W przeciwnym razie nie umawiałbym się teraz z panem.

– No dobrze, już dobrze – mruknął. Dusza człowiek, choć z pozoru zimny i bezwzględny, tak jak przypuszczałem. – W porządku, niech będzie, nie zawiedzie się pan, a ja też zamierzam grać w otwarte karty. I jeśli to schrzanicie, osobiście rozerwę was obu na strzępy.

– Umowa stoi – odparłem i odetchnąłem z ulgą. – Zadzwonię do pana na komendę.

Wróciłem nad rzekę i czekałem cierpliwie, a Tony wciąż się nie odzywał. Po zmierzchu pojechałem na umówione miejsce spotkania i przeniosłem wraz z nim jego sprzęt z łódki do samochodu.

– W domu trochę się uspokoiło – opowiedział mi zaraz. – Dzwonił do nich ten cały Peter i nieco ich udobruchał. Szkoda, że nie zdążyłem założyć podsłuchu w ich telefonie. Tak czy owak, Peter najwyraźniej kazał im nadal obserwować okolicę i nie pozbywać się chłopaka, dopóki w pobliżu domu nie zauważą kręcących się glin. – Uśmiechnął się. – Mam nadzieję, że tak się nie stanie.

– Ja też. – Przeniosłem akumulatory z łodzi i położyłem obok wielkiego, bezkształtnego, płaskiego worka. – Nasz przyjaciel Eagler osobiście mi to obiecał. A poza tym – dodałem – wymyśliłem dodatkowe zabezpieczenie…

– Spryciarze z nas, co? – mruknął Tony, kiedy opowiedziałem mu o swoim planie. – Ale cóż, nie możemy tego skrewić. Chcesz batona z orzechami? Sycą jak dobra kolacja.

Zjadłem batonik, po czym czekaliśmy przez pewien czas w milczeniu, a kilka minut po pierwszej zadzwoniłem do Eaglera i wyjaśniłem, kiedy i gdzie ma sprowadzić i ukryć swoich ludzi.

– Mają zachowywać się bezszelestnie – ostrzegłem. – Nie cicho, ale bezszelestnie. Żadnych rozmów. Żadnego szurania, kompletna cisza.

– W porządku.

– Proszę zaczekać na nas, na Tony’ego i na mnie. Wyjdziemy wam na spotkanie. To może trochę potrwać, nie potrafię określić, jak długo. Ale proszę cierpliwie czekać. W absolutnej ciszy.

– To wszystko, co mi pan powie? – zapytał z powątpiewaniem.

– Reszty dowie się pan, kiedy się zobaczymy. Grunt to właściwe wyczucie czasu… to jak, zaczeka pan?

– Tak – odparł, podejmując ostateczną decyzję.

– Świetnie. Wobec tego do zobaczenia.

Odłożyłem słuchawkę, a Tony pokiwał głową z zadowoleniem.

– Dobra jest – mruknął. – Denerwujesz się?

– Jeszcze jak. A ty?

– Szczerze mówiąc – odparł – tylko kiedy robię takie rzeczy, czuję, że naprawdę żyję.

Wróciliśmy do Itchenor, gdzie zaparkowałem wóz w bocznej uliczce za rogiem, niedaleko domu porywaczy. Z kilku latarni paliła się tylko jedna, na rogu ulicy, w dodatku bardzo słabo, ale Tony’emu było w to graj, bo dzięki temu nasze oczy mogły przywyknąć do ciemności. Wyjął tubkę pasty i poczernił sobie twarz oraz dłonie, a ja ponownie włączyłem radio, by po raz ostatni sprawdzić, jak się sprawują nasze podsłuchy.

Kompletna cisza.

Spojrzałem na zegarek. Druga piętnaście. Ludzie Eaglera mieli zająć pozycje dokładnie o wpół do trzeciej. O ile szczęście dopisze, porywacze powinni mocno spać.

– Poczernij sobie twarz – rzekł Tony, podając mi tubkę. – Nie zapomnij o powiekach. Gdybyś usłyszał, że ktoś idzie ulicą, skul się w kącie i zamknij oczy. Jeżeli tak zrobisz, na pewno nikt cię nie zauważy. W ciemnościach powinieneś być praktycznie niewidzialny. Tylko głupiec mógłby w takich sytuacjach łypać błyszczącymi ślepiami na prawo i lewo.

– W porządku.

– I bądź cierpliwy. Kompletna cisza wymaga cierpliwości.

– Jasne.

Uśmiechnął się nagle, a białe zęby zalśniły diabolicznie pośród czerni jego oblicza.

– No tak, bo po cholerę całe lata treningu, skoro nie masz potem, kurka, okazji, aby wykorzystać to, czego się nauczyłeś?

Wysiedliśmy z auta na cichą, opustoszałą ulicę, a Tony wyjął z bezkształtnej płóciennej torby, którą miał w bagażniku, skomplikowaną uprząż, którą tak uwielbiał. Przytrzymałem dla niego elastyczny, czarny materiał, a on wsunął ręce w otwory i zapiął uprząż z przodu na suwak sięgający od talii aż po szyję. Nie prezentował się już tak smukło, przypominał raczej garbusa Quasimodo; akumulatorki, zamocowane na ramionach, przydawały mu niezdarnego i groteskowego wyglądu.

Uprząż pełna była uchwytów i kieszonek, każda z nich zawierała coś, co było dla Tony’ego niezbędne. Uchwyty zamocowano na stałe, ponieważ w przeciwnym razie umieszczone w nich rzeczy mogłyby pobrzękiwać i kołysać się przy każdym ruchu, a w dodatku odbijałyby światło. Wszystko, czego używał Tony, było matowoczarne i o ile to możliwe, pokryte niewielką ilością lepkiej substancji zapewniającej lepszy uchwyt. Byłem wręcz urzeczony, kiedy pokazywał mi swoje cudeńka po raz pierwszy, a poza tym czułem się uprzywilejowany, gdyż nie miał zwyczaju spoufalać się z innymi partnerami i zwierzać się ze sposobów, w jaki wykonywał swoją pracę, w obawie, aby mu tego nie zabrano.

– W porządku? – zapytał.

Pokiwałem głową. Najwyraźniej nie miał kłopotów z oddychaniem, ja natomiast czułem, jakby moje płuca przestały działać. On wszelako z gołymi rękami udawał się do krajów, gdzie dekonspiracja była równoznaczna ze śmiercią, toteż ta misja odbicia zakładnika w małej, nadmorskiej wiosce była dla niego jak wieczorna przechadzka po parku.

Wdusił niewidoczny przycisk gdzieś przy szyi i dał się słyszeć cichy szum włączonego akumulatora, który z odległości dwóch kroków brzmiał jak bezgłośny syk.

– No to świetnie – mruknął. – Weź torbę.

Wyjąłem z bagażnika płócienną torbę, po czym zatrzasnąłem kufer i pozamykałem drzwiczki w aucie. W chwilę potem, ubrani na czarno, dotarliśmy do rogu ulicy, gdzie Tony nagle wtopił się w spłachetek cienia i zniknął. Doliczyłem do dziesięciu, jak wcześniej uzgodniliśmy, ukląkłem, po czym ostrożnie, z mocno bijącym sercem przyjrzałem się po raz pierwszy obiektowi, który był naszym celem.

– Nie wstawaj z klęczek – poradził Tony. – Wartownicy prawie nigdy nie patrzą tuż przy ziemi, tylko trochę wyżej.

Miałem przed sobą zarośnięty chwastami ogród z brukowanymi ścieżkami, mroczny i ponury, mimo iż moje oczy przyzwyczaiły się już do ciemności.

– Podejdź do ściany domu z prawej strony – polecił Tony. – Schyl się, głowa niżej. Kiedy dotrzesz na miejsce, stań twarzą do muru, wśród najgłębszych cieni, jakie zdołasz znaleźć.

– W porządku.

Wykonałem polecenie i nikt nie wszczął alarmu, w domu panowała kompletna cisza.

Na ścianie nad sobą, unosząc wzrok, dostrzegłem czarny, nieregularny cień, którego nikt nie mógłby się tam spodziewać. A może raczej nikt z wyjątkiem Tony’ego, który wspinał się po gołej ścianie przy pomocy przyssawek napędzanych akumulatorową pompką próżniową. Tony był w stanie wejść w ten sposób na szczyt wieżowca, a co dopiero na drugie piętro. Dla niego to była pestka.

Mimo to miałem wrażenie, że czekam całą wieczność – serce dudniło mi w piersi.

Na ulicy nikt się nie pojawił, nie było osób cierpiących na bezsenność ani miłośników psów wyprowadzających swoich pupilów na nocny spacer.

Nadmorski kurort w Sussex pogrążył się we śnie i jedynymi, którzy teraz czuwali, byli policjanci, pracownicy Liberty Market i, co także możliwe, porywacze.

Coś delikatnie uderzyło mnie w twarz. Uniosłem rękę, aby to złapać, i zacisnąłem palce na zwisającej w dół czarnej, nylonowej linie.

– Przywiąż torbę na końcu liny i szarpnij dwa razy, to wciągnę ją na górę.

Zrobiłem, co chciał, i po chwili worek zniknął w ciemnościach powyżej.

Czekałem, serce nieomal wyrywało mi się z piersi. I nagle zobaczyłem torbę opuszczającą się powoli; była cięższa. Nie była już pusta. Uniosłem ją na ręce i szarpnąłem dwa razy za linę. Zaraz potem sznur miękko osunął się do moich stóp, ja zaś zacząłem niezdarnie go zwijać, wciąż trzymając w ramionach nieporęczne brzemię.

Nie usłyszałem, jak Tony schodzi na dół. Jego umiejętności były naprawdę zdumiewające. W jednej chwili nie było go, a w następnej stał obok mnie, chowając do kieszonek w swojej uprzęży kilka wcześniej niezbędnych rzeczy, których już teraz nie potrzebował. Sięgnął po linę, którą bez powodzenia próbowałem zwinąć, a on zrobił to w oka mgnieniu. Potem dotknął mego ramienia i obaj opuściliśmy zarośnięty ogród – ja skulony, zgięty wpół i dźwigający pękatą torbę, a Tony zwinnie i miękko, pozbywając się po drodze niewygodnej uprzęży. Gdy znaleźliśmy się w zaułku za rogiem, wyprostowałem się i ująłem torbę za uchwyty, niosąc ją w jednym ręku, jak należało.

– Masz – powiedział Tony. – Przetrzyj sobie tym twarz. – Podał mi coś wilgotnego i chłodnego, jakby gąbkę, z pomocą której starłem większość czarnej maści z twarzy i zauważyłem, że on robi to samo.

Bezgłośnie dotarliśmy do samochodu.

– Nie trzaskaj drzwiczkami – ostrzegł Tony, kładąc uprząż z przodu na fotelu pasażera. Zamkniemy je później jak należy.

– W porządku.

Ustawiłem torbę na tylnym siedzeniu i usiadłem obok, po czym wydobyłem z niej cenną zawartość – małego chłopca leżącego na plecach z kolanami podciągniętymi pod brodę i zwojami czarnej, nylonowej linki, która opadła mu na nogi. Był pogrążony w głębokim śnie, ale nie nieprzytomny – został lekko odurzony. Rozczochrane, jasnobrązowe kędzierzawe włosy sterczały na wszystkie strony, usta miał zalepione kawałkiem plastra. Owinąłem go w koc, który zawsze wożę w samochodzie, i położyłem na tylnym siedzeniu.

– Masz – rzekł Tony, podając mi ponad przednim fotelem buteleczkę i niewielką szmatkę. – To pomoże zmyć klej i plaster.

– To ich robota?

– Moja. Nie mogłem ryzykować, że dzieciak obudzi się i zacznie krzyczeć.

Uruchomił samochód i ruszył płynnie, a ja delikatnie zdarłem plaster i starłem pozostałość kleju z ust dziecka.

– Spał – poinformował mnie Tony. – Ale i tak potraktowałem go leciutko eterem. Nie na tyle, aby stracił przytomność. Jak wygląda?

– Jak odurzony.

– No i dobrze.

Dowiózł nas gładko do miasta, gdzie kazałem czekać Eaglerowi i jego ludziom przy drugim podejrzanym domu, tym z elektronicznym alarmem antywłamaniowym, prawie o kilometr od właściwego celu.

Tony zatrzymał wóz nieopodal budynku, po czym wysiadł, oddalił się i po chwili wrócił z Eaglerem. Na ich widok także wysiadłem z auta i przez chwilę wydawało mi się, że dostrzegłem na twarzy Eaglera błysk rozczarowania.

– Bez obawy – rzuciłem. – Jest w środku, w samochodzie. Eagler nachylił się, a ja delikatnie uchyliłem tylne drzwiczki. Zajrzał do środka, po czym wyprostował się.

– Zawieziemy go natychmiast do matki – powiedziałem. – Ona wskaże nam właściwego lekarza. To musi być ktoś, kogo chłopiec zna.

– Ale…

– Żadnych ale. Nie ma mowy o zabieraniu go na posterunek pełen gwaru, obcych osób i napiętej atmosfery. Umowa była jasna – my przejmujemy chłopca, pan zgarnia porywaczy. Chcielibyśmy także, aby przygotował pan nieco inną „oficjalną” wersję wydarzeń. Wolelibyśmy, aby na łamach prasy nie pojawiły się nasze nazwiska czy choćby drobna wzmianka o Liberty Market. Jesteśmy użyteczni dopóty, dopóki nikt o nas nie wie, ani opinia publiczna, ani tym bardziej potencjalni porywacze.

– W porządku – mruknął, przystając, aczkolwiek niechętnie, na moje żądanie. – Dotrzymam warunków umowy. Dokąd mamy teraz jechać?

Tony wszystko mu wyjaśnił.

– Zostawiłem tam pojemnik z gazem łzawiącym – powiedział z uśmiechem.

– Wziąłem go na wszelki wypadek, ale okazało się, że nie jest mi potrzebny. Jest podłączony do zegarowego wyzwalacza. – Sprawdził, która godzina. – Powinien wybuchnąć dokładnie za siedem minut. Pojemnik jest na tyle duży, aby gaz wypełnił nieomal cały dom, jeśli więc poczeka pan jeszcze pięć, dziesięć minut, powinien pan mieć mocno ułatwione zadanie. Do tego czasu w budynku będzie już można oddychać, ale porywaczom wciąż będą łzawić oczy… to znaczy, o ile do tej pory sami nie wyskoczą na zewnątrz.

Eagler słuchał tego wszystkiego z enigmatycznym wyrazem twarzy, nie potępiał, ale i nie pochwalał tego, co zrobił Tony Vine.

– Dzieciak był na najwyższym piętrze – rzekł Tony. – Miał na sobie szelki, takie jakie zakłada się malcom w wózeczkach. I był nimi przywiązany do łóżka. Odciąłem tylko paski, resztę zabrałem. Wciąż ma to na sobie. Ach, brakuje tam też kilku desek w podłodze. Niech pańscy ludzie uważają, żeby nie wpaść do dziury. Bóg jeden wie, jak tam jest głęboko. – Sięgnął do samochodu i wyjął ze schowka na rękawiczki pięć kaset. – Proszę je przesłuchać. I puścić naszym przyjaciołom, kiedy już pan ich zgarnie. Nikt się nie przyzna, skąd pochodzą. Podsłuchiwanie cudzych rozmów nie przystoi dżentelmenom. Andrew i ja nigdy wcześniej nie widzieliśmy tych taśm.

Eagler wziął kasety, miał lekko rozbawioną minę.

– I to chyba byłoby na tyle – rzekł Tony. – Pomyślnych łowów. Wskoczył za kierownicę, a ja, zanim usiadłem na siedzeniu z tyłu, zwróciłem się do Eaglera:

– Szef porywaczy ma się z nimi skontaktować jutro lub pojutrze. Nie sądzę, aby zjawił się osobiście… ale może zatelefonować… o ile wieści nie rozejdą się zbyt szybko.

Gdy wsiadłem do auta, Eagler rzucił tylko: – Dziękuję.

– I nawzajem – odparłem. – Gdyby nie pan, nie dalibyśmy rady. Jest pan niesamowity.

Tony uruchomił samochód, pomachał do Eaglera, który zatrzasnął tylne drzwiczki, po czym wolno, niespiesznie wyjechaliśmy na drogę, kierując się w przeciwną stronę niż ta, gdzie znajdował się dom porywaczy; z każdą chwilą zagrożenie słabło coraz bardziej.

– Uff – mruknął w końcu Tony. – Muszę przyznać, że całkiem nieźle nam poszło, udana akcja, nie ma co.

– Fantastycznie – przyznałem – ale jeśli będziesz pokonywał zakręty przy tej prędkości, Dominic zaraz stoczy się z siedzenia.

Tony obejrzał się przez ramię na dziecko owinięte w koc i postanowił zatrzymać na chwilę wóz, aby dokonać pewnych niezbędnych czynności, w tym usunięcia resztek czarnej maści z naszych twarzy oraz schowania sprzętu do bagażnika. Kiedy ruszyliśmy w dalszą drogę, Dominic leżał na moim podołku z głową opartą o moje ramię i odruchowo tulił do siebie pluszowego misia, którego wyjąłem z walizki z jego rzeczami. Od czasu do czasu to otwierał, to zamykał oczy, ale się nie budził. Zastanawiałem się przez chwilę, czy i jemu, jak Alessi, podawano proszki nasenne, w końcu jednak uznałem, że był po prostu śpiący, jak to dziecko, a pod koniec podróży nagle ni stąd, ni zowąd otworzył szeroko oczy i spojrzał na mnie.

– Cześć, Dominicu – powiedziałem. Tony obejrzał się przez ramię. – Obudził się?

– Tak.

– To dobrze.

Uznałem jego komentarz za przejaw zadowolenia, że pacjent przeżył podaną mu narkozę. Dominic przerzucił wzrok na Tony’ego, a potem na mnie.

– Zabieramy cię do twojej matki – oznajmiłem.

– Powiedz raczej „do mamusi” – podsunął Tony. Dominic wpatrywał się we mnie, nawet nie mrugając.

– Zabieramy cię do domu – rzekłem. – Tu masz swego misia. Niedługo znów będziesz z mamusią.

Zero reakcji. Dominic wciąż tylko patrzył.

– Jesteś już bezpieczny. Nikt cię nie skrzywdzi. Zabieramy cię do domu, do mamusi.

Dziecko patrzyło bez słowa.

– Gadatliwy szkrab – mruknął Tony.

– Jest przerażony i zszokowany.

– No tak. Biedny malec.

Dominic miał na sobie czerwone kąpielówki, te same, w których był, kiedy go uprowadzono. Porywacze dorzucili do tego niebieski sweterek, ale o bucikach czy skarpetkach już nie pomyśleli. Był zimny w dotyku, kiedy wyjmowałem go z torby, ale owinięty w koc szybko się ogrzał i wyraźnie czułem jego ciepło.

– Wieziemy cię do domu – powiedziałem.

Nie odpowiedział, ale w jakieś pięć minut później wyprostował się i zaczął wyglądać przez okno. Po chwili przeniósł wzrok na mnie i rozluźniwszy się powoli, znów się do mnie przytulił.

– Jesteśmy prawie na miejscu – rzekł Tony. – Co robimy? Dochodzi czwarta. Jeżeli wyrwiemy ją z łóżka o tej bezbożnej godzinie, jak nic dostanie szoku i jeszcze nam zemdleje.

– Może nie śpi – zauważyłem.

– No tak – przyznał. – Martwi się o małego. Może i masz rację. Dobra, już dojechaliśmy.

Minąwszy bramę, wjechał na teren posiadłości Nerritych, pod oponami auta zachrzęścił żwir. Tony zatrzymał wóz przed frontowymi drzwiami, wysiadł i nadusił dzwonek.

Na górze zapaliło się światło i po dłuższej chwili drzwi frontowe, zabezpieczone łańcuchem, uchyliły się nieznacznie.

– Kto tam? – usłyszałem głos Johna Nerrity’ego. – Czego tu chcecie, u licha? Nie wiecie, która jest godzina?

Tony podszedł bliżej i stanął w świetle płynącym przez szparę w drzwiach. – To ja, Tony Vine.

– Wynoś się pan – warknął gniewnie Nerrity. – Mówiłem przecież…

– Przywieźliśmy pańskiego dzieciaka – odparł beznamiętnie Tony. – Chce go pan?

– Co takiego?

– Mamy Dominica – ciągnął ze spokojem Tony. – Pańskiego syna.

– Ja… – Nie dokończył.

– Niech pan powie o tym żonie – dodał Tony.

Chyba musiała być blisko, tuż obok męża, bo zaraz drzwi frontowe otworzyły się na oścież i ujrzeliśmy stojącą w progu Mirandę – miała na sobie tylko koszulę nocną i wyglądała na potwornie wychudzoną. Przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby nie wierzyła w to, co usłyszała, ja natomiast wysiadłem z samochodu, niosąc na rękach przytulonego mocno Dominica.

– Oto on – powiedziałem – zdrów i cały.

Wyciągnęła ręce, a Dominic z miejsca przylgnął całym ciałem do matki, zaś koc, w który był owinięty, zsunął się na ziemię. Chłopiec objął matkę obiema rękami za szyję i przytulił się tak mocno, że przez chwilę wydawali się nierozłączni, jakby stanowili jedną nierozerwalną całość, jedno ciało.

Żadne z nich nie odezwało się słowem. To pan Nerrity mówił za wszystkich.

– Może lepiej wejdźcie panowie do środka – powiedział.

Tony rzucił mi sardoniczne spojrzenie, a ja przestąpiłem próg i znalazłem się w środku.

– Gdzie go znaleźliście? – dopytywał się Nerrity. – Nie zapłaciłem okupu…

– Policja go znalazła – odrzekł Tony. – W Sussex.

– Och.

– Przy współpracy z Liberty Market – dodałem, gwoli ścisłości.

– Och. – Był kompletnie zbity z tropu, nie wiedział, jak okazać nam wdzięczność ani jak nas przeprosić, było mu głupio i nie potrafił wyrazić słowami, że się pomylił, odsyłając nas wcześniej do diabła.

Nie próbowaliśmy mu pomóc. Tony zwrócił się do Mirandy: – Pani wóz wciąż stoi pod hotelem, ale przywieźliśmy wszystkie pani rzeczy, ubrania, leżak i ciuszki dziecka.

Spojrzała na niego niepewnie, cała jej uwaga skupiona była na Dominicu.

– Proszę powiadomić nadkomisarza Rightswortha, że chłopiec wrócił do domu – rzekłem do Nerrity’ego.

– Ach… no tak.

Dominic w świetle lamp wydawał się naprawdę ładnym dzieckiem, o kształtnej główce i smukłej, długiej szyi. Jak dla mnie był lekki, ale Miranda uginała się pod jego ciężarem, gdy opasał ją nóżkami, przez cały czas obejmując za szyję. Wciąż wyglądali jak stopieni w jedną całość.

– Powodzenia – rzekłem do niej. – To wspaniały dzieciak. Patrzyła na mnie w milczeniu, tak samo jak jej synek.

Tony i ja wstawiliśmy rzeczy matki i dziecka do holu i powiedzieliśmy, że zadzwonimy z samego rana, aby upewnić się, czy wszystko w porządku, później jednak, kiedy Nerrity wykrztusił przez ściśnięte gardło kilka słów podziękowania i zamknął za nami drzwi, Tony zapytał:

– I co teraz twoim zdaniem powinniśmy zrobić?

– Czekać tutaj – odparłem zdecydowanie. – Trzeba ich nadal pilnować. Wciąż jeszcze pozostają przecież Terry i ten drugi, Peter, a kto wie, może są także inni. Wyszlibyśmy na skończonych idiotów, gdyby tamci zagrali va bank i wzięli za zakładników całą rodzinę.

Tony pokiwał głową. – Nigdy nie należy sądzić, że przeciwnik porzucił wrogie intencje, nawet jeśli się, kurka, poddał. Zachowanie czujności to najlepsza obrona przed potencjalnym atakiem. – Uśmiechnął się. – Chyba zrobię jeszcze z ciebie żołnierza!

Загрузка...