14

Przez jeden dzień było spokojnie i cicho. Tony i ja wróciliśmy na kilka godzin do firmy i sporządziliśmy wspólny raport, który jak liczyliśmy, okaże się do przyjęcia dla reszty partnerów, kiedy zapoznają się z nim nazajutrz rano. Jeśli nie liczyć drobnych zmian w opisie wyprowadzenia dziecka i wejścia grupy interwencyjnej, raport nie odbiegał zbytnio od prawdy, z doświadczenia wiedzieliśmy, że na piśmie łatwiej zatuszować pewne niezbyt ortodoksyjne metody działania.

„Wydedukowaliśmy, że dziecko jest przetrzymywane na najwyższym piętrze”, napisał Tony, nie wspominając przy tym, jak do tego doszło. „Po uwolnieniu chłopca nadkomisarz Eagler wyraził opinię, że powinien on jak najszybciej zostać odwieziony do rodziców, co niezwłocznie uczyniliśmy”.

Przez telefon Eagler wyjaśnił nam co bardziej palące kwestie.

– Bez obawy. Zgarnęliśmy ich bez walki. Przez cały czas kasłali i mieli załzawione oczy. – W jego głosie wyczułem zadowolenie. – Było ich trzech. Dwaj biegali jak szaleni na samej górze, szukali dzieciaka, ale z powodu gazu praktycznie nic nie widzieli. Przez cały czas powtarzali, że musiał wpaść do rury.

– Znaleźliście tę rurę? – spytałem z zaciekawieniem.

– Tak. To była okrągła, płócienna zsuwnia, taka, jakich używa się w sytuacjach zagrożenia do ewakuacji pasażerów z pokładu samolotu. Prowadziła z otworu w podłodze do niewielkiego schowka piętro niżej. Drzwiczki tego schowka zostały zamurowane i zaklejone tapetą, a przed nimi ustawiono potężną szafę. Świeża robota, cement jeszcze nie całkiem wysechł. Wystarczyło, aby zrzucili chłopca do „rury”, wstawili klapę na miejsce, rozłożyli dywan i podczas zwykłego przeszukania nie zdołalibyśmy go odnaleźć.

– Czy miałby szansę przeżyć? – spytałem.

– Chyba tak, o ile w miarę szybko by go stamtąd wyciągnęli, ale żeby to zrobić, musieliby usunąć ceglaną ścianę przy drzwiach schowka.

– Paskudna sprawa – mruknąłem.

– Jeszcze jak.

Tony i ja opisaliśmy rurę w nowym raporcie, tak jak opowiedział nam o niej Eagler, ale postanowiliśmy nic nie mówić o tym Mirandzie.

Eagler dodał przy tym, że żaden z porywaczy nie chciał mówić, byli to zatwardziali, złowrodzy, owładnięci żądzą mordu bandyci. Żaden nie podał swojego nazwiska, adresu ani innych danych. Ani jeden nie powiedział nic, co mogłoby zostać potem wykorzystane jako materiał dowodowy. Przeważnie posługiwali się inwektywami, choć nawet ich używali w miarę oszczędnie.

– Naturalnie przesłaliśmy ich odciski palców do centralnego rejestru danych, ale jak dotąd bez rezultatu. – Przerwał. – Przesłuchałem pańskie taśmy. To wyśmienity materiał. Spróbuję je wykorzystać do złamania tych ptaszków. Zobaczymy, może się uda.

– Oby – mruknąłem z powątpiewaniem.

– To tylko kwestia czasu – zapewnił.

Około południa zadzwoniłem do Alessi, aby przełożyć umówiony lunch, co zostało mi z miejsca wybaczone.

– Dzwoniła Miranda – powiedziała. – Mówiła, że sprowadziłeś Dominica z powrotem do domu. Szlochała tak, że prawie nie mogła wydobyć z siebie słowa, ale przynajmniej oboje są w miarę szczęśliwi.

– W miarę?

– John i ten drugi policjant, nadkomisarz Rightsworth, nalegają, aby Dominica zbadał lekarz. Miranda oczywiście nie miała nic przeciwko temu, ale teraz podobno tamci mówią o konieczności poddania chłopca leczeniu, nie chodzi o jego stan zdrowia, tylko o to, że mały nie chce mówić.

– A jak i gdzie chcą go leczyć?

– No, w szpitalu.

– Chyba nie mówią poważnie! – wybuchnąłem z niedowierzaniem.

– Miranda niby będzie mogła mu towarzyszyć, ale to się jej nie podoba. Próbuje przekonać wszystkich, że Dominic powinien zostać w domu tylko z nią i spędzić w spokoju kilka najbliższych dni. Uważa, że jeśli zostaną sami, chłopiec znów zacznie mówić.

Pomyślałem, że kiedy wieść o uprowadzeniu i odbiciu chłopca trafi na łamy gazet, cała rodzina przez dłuższy czas nie zazna spokoju, ale ogólnie rzecz biorąc, matka kombinowała całkiem nieźle. To mogło się udać.

– Jak sądzisz – zacząłem – czy mogłabyś przekonać Johna Nerrity’ego w oparciu o swoje własne przeżycia, że przewiezienie do szpitala i pobyt wśród całkiem obcych osób byłby w obecnej sytuacji dla Dominica niewskazany, a wręcz szkodliwy i nawet gdyby mogła być przy nim Miranda, na pewno nie wyszedłby mu na zdrowie?

Zapadła cisza. W końcu Alessia odpowiedziała powoli: – Gdyby tato wysłał mnie do szpitala, chybabym oszalała.

– Ludzie czasami w dobrej wierze robią straszne rzeczy.

– To prawda – przyznała. – Jesteś w domu?

– Nie. W firmie. A jeżeli chodzi o ten lunch… naprawdę bardzo mi przykro…

– Przełożymy to na kiedy indziej – rzekła nieobecnym głosem. – Pomówię z Johnem i oddzwonię do ciebie.

Zatelefonowała akurat, kiedy z Tonym skończyliśmy pisać raport i wróciłem do domu, aby całkiem zasłużenie przespać się choć kilka godzin.

– Zdziwiłbyś się, jaki John był potulny – powiedziała. – Zero napuszenia i zadufania. Zgodził się dać Dominicowi trochę czasu, a ja zaprosiłam Mirandę z Dominikiem na jutro do Lambourn. Popsy jest taka kochana. Mówi, że prowadzi dom otwarty dla ofiar porwań. Ciebie też zaprasza, o ile tylko możesz przyjechać, a ja… tak sobie myślę… że byłoby naprawdę cudownie… gdybyś się jednak pojawił.

– Jak najbardziej – odparłem. – Dzięki za zaproszenie. Będę.

– To świetnie – rzuciła. I jakby po namyśle dodała: – John wydawał się zadowolony, że Mirandy i Dominica nie będzie jutro w domu. Jest jakiś dziwny. Można by przypuszczać, że powinien szaleć z radości, iż odzyskał syna, a on… wydaje się wręcz… rozdrażniony.

– Pomyśl, w jakim stanie był twój ojciec, kiedy wróciłaś do domu.

– Tak, ale… – przerwała. – To bardzo dziwne.

– John Nerrity – powiedziałem ze spokojem – jest jak jedna z tych szklanych kul z płatkami śniegu w środku, tylko że w nim wirują strach, poczucie winy, ulga, wrogość i podłość. Jest naprawdę wstrząśnięty. W jego wnętrzu panuje chaos. Potrzeba czasu, aby człowiek doszedł do siebie po tak traumatycznych wydarzeniach, jakie miały miejsce w ostatnich dniach, tak jak potrzeba czasu, aby śnieg wirujący wewnątrz kuli opadł i mogło być tak jak wcześniej.

– Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób.

– Czy on zdaje sobie sprawę – zapytałem – że podobnie jak ty, znajdzie się w kręgu zainteresowania prasy? Że dziennikarze rzucą się na niego jak sępy?

– Nie, chyba nie. A rzucą się?

– Obawiam się, że tak. Ktoś w Sussex na pewno da im cynk.

– Biedna Miranda.

– Da sobie radę. Kiedy znów do niej zadzwonisz, powiedz, aby podczas wywiadów mocno tuliła do siebie Dominica i szeptała mu na ucho, że nic mu nie grozi, że jest już bezpieczny i że ci wszyscy ludzie niedługo sobie pójdą.

– Przekażę jej – zapewniła.

– I do zobaczenia jutro – powiedziałem.


Dominic stał się sensacją telewizji śniadaniowej i porannych gazet. Miranda, co mnie ucieszyło, stawiła czoła dziennikarzom opanowana i szczęśliwa, a milczące dziecko wydawało się po prostu onieśmielone. John Nerrity z uniesioną dumnie głową i starannie przystrzyżonym wąsikiem potwierdził, że sprzedaż jego zwycięzcy Derby przebiega zgodnie z planem, aczkolwiek zapewnił, że wcale nie stoi u progu bankructwa, miała to być jedynie sprytnie opracowana bajeczka mająca zamącić w głowach porywaczom. Wszyscy pytali, kto ocalił jego syna.

– Policja – odparł John Nerrity. – I to im należą się wszelkie pochwały.

Większość osób w firmie po obejrzeniu programu w telewizji i lekturze gazet przeczytała raport Ton’ego z zaciekawieniem, a na poniedziałkowej odprawie obaj z Tonym odpowiadaliśmy na ich pytania. Gerry Clayton kilka razy uniósł brwi, nikt jednak nie wnikał zbytnio w szczegóły naszej działalności wykraczającej poza zwykłe w takich przypadkach doradztwo. Prezes skonkludował, że nawet gdyby Nerrity zawziął się i odmówił wypłaty naszego honorarium, nie powinniśmy się przejmować. Uwolnienie Dominica, powiedział z zadowoleniem, zostało przeprowadzone wyjątkowo szybko i sprawnie, a firma poniosła w związku z tym minimalne koszty. Współpraca z policją układała się wyśmienicie. Dobra robota, chłopaki. Coś jeszcze? Jeżeli nie, dzisiejsze spotkanie uważam za zakończone.

Tony wybrał się do najbliższego pubu, a ja do Lambourn, choć na miejsce dotarłem później, niż mogłem sobie tego życzyć.

– Bogu dzięki – rzekła Alessia, wychodząc mi na powitanie. – Już myślałam, że się gdzieś zgubiłeś.

– Musiałem zostać dłużej w firmie. – Uściskałem ją czule.

– To żadna wymówka.

Miała w sobie dziwną, nową promienność – to dodało mi otuchy.

Przeprowadziła mnie przez kuchnię do salonu, gdzie Dominic siedział czujnie na kolanach Mirandy, a Popsy nalewała wino.

– Cześć – rzuciła Popsy, całując mnie na powitanie z butelką w jednej, a kieliszkiem w drugiej ręce. – Użyj swoich czarów, są bardzo potrzebne.

Uśmiechnąłem się, patrząc w jej zielone oczy, i przyjąłem napełniony kieliszek.

– Szkoda, że nie jestem o dwadzieścia lat młodsza.

Posłałem jej spojrzenie mówiące „o, tak” i podszedłem do Mirandy.

– Witam – powiedziałem.

– Dzień dobry. – Była cicha i rozdygotana, wyglądała na chorą.

– Cześć, Dominicu.

Dziecko patrzyło na mnie z powagą swymi dużymi, szeroko otwartymi oczami. Miało niebieskie oczy. Ciemnoniebieskie, ale dopiero teraz, przy świetle mogłem ujrzeć ich prawdziwą barwę.

– Świetnie pani wypadła w telewizji – powiedziałem. – Po prostu znakomicie.

– Alessia powiedziała mi… co mam robić.

– Alessia powiedziała, że ma się ładnie ubrać, zachować spokój i udawać, że wszystko jest w porządku – wtrąciła Popsy. – Słyszałam, jak z nią rozmawiała. Mówiła, że nauczyła się tego od ciebie, i cieszy się, mogąc przekazać tę wiedzę Mirandzie.

Popsy w kuchni przyrządziła naprędce lunch, a potem zawiozła nas wszystkich swoim land roverem do Downs. Zapewne uznała instynktownie, że skoro Alessia poczuła się tu w pełni rozluźniona, to podobnie będzie z Dominikiem.

– Czy Dominic jadł coś, odkąd przywieźliśmy go z powrotem? – zapytałem po drodze.

– Wypił tylko mleko – odrzekła Miranda. – Nawet tego nie chciał, dopóki nie podałam mu jego starej, ulubionej butelki. – Pocałowała go delikatnie. – Zawsze pijał przed snem mleko z butelki, prawda, ptysiu? Skończył z tym nie dalej jak sześć miesięcy temu.

Wszyscy w milczeniu rozważaliśmy regres Dominica do okresu niemowlęctwa, a Popsy zatrzymała wóz przy placu ćwiczeń.

Ona i pozostałe dwie kobiety usiadły na kocu, Dominic wciąż tulił się do matki, a ja oparłem się o land rovera i uznałem, że Popsy mogła mieć rację, spokój tego miejsca wydawał się wręcz namacalny.

Miranda wyjęła autko-zabawkę, a Alessia zaczęła jeździć nim po kocu, po nodze Mirandy, a w końcu także po nodze Dominica. Chłopiec przez dłuższą chwilę przyglądał się jej z niezmąconą powagą, aż w końcu wtulił się w szyję matki.

Miranda drżącym głosem zapytała: – Czy… oni go… skrzywdzili? Nie miał większych siniaków… tylko parę maleńkich… ale co oni mu zrobili… dlaczego stał się taki?

Przykucnąłem obok niej i objąłem ramieniem ją i Dominica. Łypnął na mnie jednym okiem, ale nie próbował się cofnąć.

– O ile mi wiadomo, był przywiązany do łóżka przy pomocy szelek dla niemowląt. Osobiście ich nie widziałem, ale tak mi mówiono. Mógł wykonywać niewielkie ruchy, usiąść, uklęknąć, położyć się. Odmawiał przyjmowania pokarmów i czasami płakał, bo czuł się bardzo samotny. – Przerwałem. – Całkiem możliwe, że ci ludzie celowo wystraszyli go bardziej, niż to było konieczne, bo chcieli, aby przestał płakać. – Ponownie przerwałem. – W podłodze była dziura. Wielka dziura, w którą z łatwością mogłoby wpaść dziecko. – Znów chwila przerwy. – Może powiedzieli Dominicowi, że jeśli będzie hałasował, wrzucą go do tej dziury.

Miranda wzdrygnęła się, a Dominic zaczął szlochać i przytulił się do niej z całych sił. To był pierwszy dźwięk, jaki usłyszałem dobywający się z jego ust, i nie zamierzałem zmarnować tej okazji.

– Dominicu – rzekłem z powagą w głosie. – Panowie policjanci zasypali tę wielką dziurę, żeby nie mogło wpaść już do niej żadne dziecko. Ci trzej panowie, którzy zabrali cię na łódkę, już nie wrócą. Panowie policjanci zamknęli ich w więzieniu. Nikt nie zabierze cię nad morze. Nikt nie zaklei ci buzi taśmą. Nikt nie będzie się na ciebie gniewał ani krzyczał…

– Och, kochanie – rzuciła z przejęciem Miranda, tuląc do siebie chłopca.

– Dziura jest już cała zasypana – zapewniłem. – Nie ma już dziury w podłodze. Nikt w nią nie wpadnie.

Ten biedny dzieciak zapewne do końca życia będzie miał związane z tym koszmary. Osoba, która znajdzie sposób chroniący ludzi przed koszmarami, w moim mniemaniu zasługuje na nagrodę Nobla.

Wstałem i zwróciłem się do Alessi i Popsy: – Chodźmy na spacer – a kiedy wstały, powiedziałem do Dominica: – Wycałuj mamusię, najlepiej jak umiesz. Kiedy ci źli panowie cię zabrali, bardzo się o ciebie martwiła. Przez cały czas płakała. Potrzeba jej mnóstwa całusów.

Potrzebowała pocałunków, których niestety najwyraźniej skąpił jej mąż – stwierdziłem w duchu. Potrzebowała wsparcia silnych, męskich ramion. Musiała odnaleźć w sobie dość sił, by móc przetrwać wraz z Dominikiem te trudne chwile, a ja wciąż nie potrafiłem odgadnąć, czy da sobie radę, czy kompletnie się załamie.

Popsy, Alessia i ja przystanęliśmy obok jednej z przeszkód i rozmawialiśmy tam przez chwilę.

– Czy uważasz, że dobrze zrobiłeś, przypominając mu o tej dziurze w podłodze? – spytała Popsy.

– Drzazgi muszą zostać wyjęte – uciąłem.

– W przeciwnym razie rany będą się paprać?

– Skąd wiedziałeś, czym mu grozili?

– Nie wiedziałem, mogłem się tylko domyślać. Ale to nie było trudne, prawda? Dziura tam była. On płakał. Zamknij się, mały gnojku, albo wrzucimy cię do środka.

Popsy zamrugała. Alessia przełknęła ślinę. – Powiedz Mirandzie – zwróciłem się do niej – że powrót do normalnego życia po czymś tak traumatycznym jak porwanie zajmuje zwykle sporo czasu. Niech nie przejmuje się, gdyby Dominic moczył się w nocy albo stale się do niej tulił. Opowiedz jej, jak to wyglądało w twoim przypadku. Jak niepewnie się czułaś. Niech będzie cierpliwa, kiedy już trochę ochłonie po euforii wynikłej z odzyskania Dominica.

– Dobrze, powiem jej.

Popsy spojrzała na mnie, a potem znów na Alessię, ale nie odezwała się słowem i w końcu to Alessia z lekkim uśmiechem wypowiedziała na głos to, o czym myślała jej przyjaciółka.

– Mam w tobie oparcie – powiedziała do mnie, zerkając to na Mirandę na kocu, to na mnie. – Kiedy cię nie ma, wpadam w panikę, ale każda myśl o tobie dodaje mi sił. O tym również powiem Mirandzie. Ona też musi mieć w kimś oparcie, biedactwo.

– Z tego, co mówisz, mogłoby wynikać, że Andrew jest jak tyczka, na której wspierają się więdnące rośliny – rzekła Popsy.

Ruszyliśmy dalej, dotarliśmy do kolejnej przeszkody i skierowaliśmy wzrok ku odległym wzgórzom. W pobliżu słońca gromadziły się strzępiaste cirrusy, wyraźny znak rychłego załamania pogody. Pomyślałem, że nigdy nie odnaleźlibyśmy Dominica, gdyby w dzień po jego uprowadzeniu lunął deszcz, a na plaży nie byłoby kopacza kanałów i jego babci.

– Wiecie co – Alessia nagle się ożywiła – chyba już czas, abym wróciła na tor wyścigowy. – Te słowa wypłynęły jakby znienacka z jej ust i chyba nawet ona sama była nimi zdumiona.

– Moja maleńka!… – wykrzyknęła Popsy. – Naprawdę?

– Tak myślę. Przynajmniej uważam tak w tej chwili – odparła z wahaniem Alessia, uśmiechając się nerwowo. – Nie mam pojęcia, czy jutro nie zmienię zdania.

Dla nas wszystkich było to jednak jak pierwsza strużka wody przesączającej się przez pękającą tamę. Objąłem Alessię i pocałowałem, i w tej krótkiej chwili nie był to jedynie sposób, w jaki chciałem jej pogratulować, lecz wyraz czegoś o wiele bardziej żarliwego… czegoś gwałtowniejszego i głębszego. Poczułem, jak w odpowiedzi ogień przenika przez nią i odpływa, a kiedy ją puściłem, zdałem sobie sprawę, że pozwalając, by wzięły nade mną górę prostsze, bardziej prymitywne emocje, postąpiłem słusznie i właściwie.

Uśmiechnęła się. Wzruszyłem ramionami. Nie powiedziałem ani słowa.

– Zrobiłeś to z rozmysłem? – spytała Alessia.

– Niezupełnie – odparłem. – To mnie też trochę zaskoczyło.

– Na pewno. – Otaksowała mnie wzrokiem, po czym odbiegła od nas, nie oglądając się ani razu.

– No i odciąłeś ją, jak niechciane pnącze z tyczki – wtrąciła Popsy. – Lekarz całujący pacjentkę – to wielce nieprofesjonalne.

– Dominica też pocałuję, jeśli to poprawi ci nastrój.

Ujęła mnie za rękę, po czym wróciliśmy jak para dobrych przyjaciół do land rovera i rozłożonego obok koca. Miranda leżała na wznak, drzemiąc, a Dominic wyciągnął się miękko na jej brzuchu. On także miał zamknięte oczy i wydawał się rozluźniony, na jego drobnej buzi malował się spokój.

– Biedactwa – mruknęła Popsy. – Aż szkoda ich budzić.

Miranda obudziła się sama, kiedy wróciła Alessia, i ze wciąż śpiącym Dominikiem ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Na którejś z kolein, kiedy wozem lekko zatrzęsło, chłopiec musiał się obudzić, bo ujrzałem, jak podnosi się, a potem znów tuli do Mirandy; matka nachyliła głowę, jakby go słuchała.Alessia spojrzała na mnie ze zdumieniem, po czym także schyliła głowę, nasłuchując, ale nie zdołała niczego wychwycić poprzez ryk silnika, ja zaś nie zauważyłem, aby usta Dominica choć raz się poruszyły.

– Zatrzymaj wóz – rzekła do Popsy Alessia, a ta, słysząc ponaglającą nutę w jej głosie, natychmiast wykonała polecenie.

Dominic coś nucił.

Przez kilka sekund słychać było tylko ciche, jakby przypadkowe dźwięki, które jednak przy bliższym wsłuchaniu się brzmiały dziwnie znajomo.

– Wiesz, co to jest? – spytała Alessia z niedowierzaniem w głosie, kiedy chłopiec umilkł. – To niewiarygodne.

– Ale co takiego?

W odpowiedzi zanuciła tę samą melodyjkę, co chłopiec przed chwilą. Dominic wyprostował się w ramionach Mirandy i spojrzał na Alessię. Reakcja była wyraźna i oczywista.

– On to zna! – wykrzyknęła Alessia. – Dominic to zna!

– Owszem, kochanie – powiedziała cierpliwie Popsy. – Słyszymy, że zna. Czy możemy już jechać dalej?

– Nie rozumiesz – rzuciła z przejęciem Alessia. – To z „Trubadura”. Chór Żołnierzy.

Spojrzałem na nią. – Chcesz powiedzieć… – zacząłem Skinęła głową. – Słuchałam tego pięć razy dziennie przez sześć tygodni.

– O czym ty mówisz? – zapytała Miranda. – Dominic nie zna żadnych oper. Ani John, ani ja nie przepadamy za operą. Dominic zna tylko dziecięce rymowanki. Uczy się ich błyskawicznie. Nagrywam je dla niego na kasetach.

– O, do licha – mruknąłem z trwogą. – Popsy, wracamy do domu. Wszystko już dobrze.

Popsy, nie tracąc dobrego humoru, ponownie uruchomiła wóz i dowiozła nas do domu, a gdy już tam dotarliśmy, poszedłem do mego auta po aktówkę i wniosłem ją do kuchni.

– Mirando – powiedziałem. – Chciałbym, żeby Dominic obejrzał pewien portret.

Miała pewne opory, ale nie zaoponowała. Usiadła przy stole kuchennym, posadziła sobie Dominica na kolanach, a ja wyjąłem kserokopię portretu pamięciowego Giuseppa i położyłem na blacie. Miranda przyglądała się z niepokojem Dominicowi, spodziewając się gwałtownej, nerwowej reakcji, lecz nic się nie stało. Dominic przez dłuższą chwilę przyglądał się portretowi na kartce i przytulił się delikatnie do Mirandy.

Westchnąłem cicho i schowałem kserokopię do aktówki, po czym bez mrugnięcia okiem przyjąłem filiżankę zaparzonej przez Popsy herbaty – uniwersalnego lekarstwa dobrego na wszystko.

– Ciao, bambino - odezwał się Dominic.

Ja i Alessia odwróciliśmy się dokładnie w tej samej chwili.

– Co powiedziałeś? – zwróciła się do niego Miranda, a Dominic wtulił mocniej twarzyczkę w jej szyję.

– Powiedział „Ciao, bambino” - odparłem.

– Tak… właśnie tak mi się wydawało.

– Czy on zna jakieś włoskie słowa albo zwroty? – zapytałem Mirandę.

– Oczywiście, że nie.

Ponownie wyjąłem z aktówki portret pamięciowy Giuseppa i położyłem na blacie stołu.

– Dominicu, kochanie – powiedziałem – jak się nazywał ten pan?

Duże oczy skierowały wzrok w moją stronę, ale chłopiec wciąż milczał.

– Czy on ma na imię… Michael? – zapytałem.

Dominic prawie niedostrzegalnie pokręcił głową, mimo wszystko wyraźnie zaprzeczając.

– A może David? Dominic pokręcił głową.

– To może Giuseppe?

Wzrok chłopca pozostał niewzruszony. Znów ten lekki ruch głową.

Zamyśliłem się przez chwilę. – Peter?

Dominic nie odpowiedział, tylko na mnie patrzył.

– Czy ten pan miał na imię John? Dzieciak pokręcił głową.

– Może jednak Peter?

Dominic trwał przez kilka sekund w kompletnym bezruchu, aż w końcu wolno pokiwał głową.

– Kto to jest Peter? – spytała Alessia.

– To człowiek, który zabrał go na przejażdżkę łódką.

Dominic wyciągnął rękę i leciusieńko dotknął jednym palcem twarzy widocznej na kartce papieru, po czym cofnął rączkę.

– Ciao, bambino - powtórzył i znów przytulił się do matki. Jedno nie ulegało wątpliwości, pomyślałem. To nie Giuseppe-Peter wzbudzał w Dominicu największą trwogę. Chłopiec, podobnie jak Alessia, najwyraźniej bardzo go polubił.


Eagler powiedział: – Już myślałem, że chłopiec na dobre zaniemówił. Nadkomisarz Rightsworth podobno próbował go nakłonić do mówienia, ale dzieciak był w szoku, a matka otwarcie sprzeciwiała się rozpoczęciu terapii.

– Mhm – mruknąłem. – Ale to było wczoraj. Dziś Dominic zidentyfikował przy świadkach jednego z porywaczy znanego jako Peter na podstawie portretu pamięciowego.

– Sądzi pan, że dzieciak jest wiarygodny?

– Oczywiście. Nie ulega wątpliwości, że go znał.

– W porządku. A ten Peter – zakładam, że to porywacz, o którym pozostali wspominali na taśmach – czy on jest z pochodzenia Włochem?

– Tak. Dominic nauczył się od niego dwóch słów: Ciao, bambino.

– A niech mnie – wycedził pod nosem Eagler.

– Poza tym – ciągnąłem – wygląda na to, że Giuseppe-Peter jest miłośnikiem Verdiego. Alessia Cenci stwierdziła, że jej porywacze bez przerwy puszczali trzy opery Verdiego, na okrągło. Dominic nucił fragment Chóru Żołnierzy z „Trubadura”, która była jedną z nich. Nawiasem mówiąc, czy w tym domu znalazł pan magnetofon kasetowy?

– Owszem, tak. – Sprawiał wrażenie, jakby już nic nie było go w stanie zdziwić. – Znajdował się na górze, w pomieszczeniu, gdzie przetrzymywano chłopca. Były tam tylko dwie taśmy. Jedna z muzyką pop, a druga – jakby pan zgadł – z „Trubadurem” Verdiego.

– A więc sprawa jest jasna, nieprawdaż? – spytałem. – Mamy fachurę.

– Kogo?

– Fachurę. Proszę wybaczyć, w Liberty Market tak nazywamy człowieka, który trudni się porywaniem ludzi. To taki fach. Jak rozpruwanie sejfów czy kradzieże kieszonkowe.

– Tak – przyznał Eagler. – Mamy tu fachurę. I mamy pana. Ciekawe, czy Giuseppe-Peter wie o istnieniu Liberty Market.

– To jego odwieczny wróg – powiedziałem.

Eagler nieomal zachichotał. – Śmiem twierdzić, że za pana sprawą we Włoszech grunt zaczął palić mu się pod nogami, wszędzie pojawiały się przecież jego portrety pamięciowe. Cóż za ironia, że postanowił przenieść się do Anglii i właśnie tu znów napotyka na pana. Gdyby to wiedział, zapewne oniemiałby z wrażenia.

– Śmiem twierdzić, że się o tym dowie – odparłem. – Istnienie Liberty Market nie jest całkowicie utajnione, mimo iż nigdzie się przecież nie reklamujemy. Każdy doświadczony porywacz musiał kiedyś o nas usłyszeć. Może któregoś dnia, żądając okupu, zabroni rodzinie ofiary kontaktów zarówno z policją, jak i z Liberty Market.

– Miałem na myśli konkretnie pana.

– Ach, tak. – Przerwałem. – Nie, to raczej wątpliwe. Widział mnie tylko we Włoszech, tu już nie. Nie mógł wiedzieć, dla kogo pracowałem. Nie wiedział nawet, że jestem Brytyjczykiem.

– Szlag go trafi, kiedy zobaczy swój portret pamięciowy porozklejany jak Anglia długa i szeroka. – Eagler wydawał się dziwnie wesolutki i zadowolony z siebie. – Nawet jeśli go nie złapiemy, na pewno zaszyje się w jakąś mysią norę, z której szybko nie wypełznie…

– Wie pan co – powiedziałem z zamyśleniem.

– Mógłby pan, podobnie jak Pucinelli, popytać trochę o naszego ptaszka w środowisku ludzi związanych z wyścigami, zamiast tylko rozwieszać jego portret pamięciowy na posterunkach policji. Wielu przestępców prowadzi podwójne życie, udając spokojnych, uczciwych obywateli. Nie ulega wątpliwości, że jego praca ma coś wspólnego z wyścigami – wskazuje na to dobór ofiar. Na pewno są osoby, które muszą go znać, ktoś gdzieś na pewno go zna. Może by tak wydrukować jego portret pamięciowy w programach wyścigów konnych.

– Szkoda, że nie mogę porównać moich notatek z pańskim przyjacielem Pucinellim – rzekł Eagler. – Czasami myślę, że policyjne procedury zamiast wspomagać wymianę informacji, tylko ją utrudniają. Nawet w Anglii trudno jest uzyskać przepływ informacji pomiędzy dwoma hrabstwami, a co dopiero mówić o współpracy z lokalnymi policjantami z Europy.

– Nie rozumiem, w czym problem. Mogę podać panu jego numer. Mógłby pan porozmawiać z nim przez tłumacza na żywo.

– Zadzwonić do Włoch? To droga impreza.

– Ach, tak.

W jego głosie wyczułem niechęć typową dla większości Brytyjczyków, nie przepadających za rozmowami międzynarodowymi. Zupełnie jakby traktowali tę niezbyt skomplikowaną czynność polegającą na naciśnięciu kilku guzików jako groźną i niebezpieczną przygodę.

– Jeżeli już będę chciał spytać go o coś konkretnego – rzekł Eagler – poproszę, aby pan zwrócił się z tym do niego. To, czego dowiem się od pana, klasyfikuje się jako informacja uzyskana z bliżej nieokreślonego źródła.

– Cieszę się.

Zachichotał. – Dziś rano nasi trzej porywacze trafili do sądu; pozostaną w areszcie przez tydzień. Wciąż uparcie milczą. Pozwoliłem, by podusili się trochę we własnym sosie, ale dzisiaj wieczorem, po tym, co mi pan powiedział, tak dam im popalić, że zaczną śpiewać jak Trzej Tenorzy!

Загрузка...