19

Znów zaczęło padać, zrazu ciężkie, duże, pojedyncze krople skapywały głośno na zeschłe liście, ale w końcu lunęło jak z cebra. Wstałem i pozwoliłem, by deszcz zlał mnie niczym prysznic, zlepiając włosy w strąki, spływając po całym ciele, zimny, lecz zarazem dziwnie przyjemny.

Wykorzystałem tę okazję, aby znów się napić, i nauczyłem się całkiem nieźle połykać deszczówkę bez zakrztuszania się. Ależ niesamowicie musiałem wyglądać, pomyślałem, stojąc golusieńki i mokry na polanie wśród krzewów.

Moi szkoccy przodkowie szli w bój całkiem nago, wyjąc jak opętani i zbiegając ze wzgórz porośniętych wrzosami, z mieczami i tarczami w dłoniach, budząc dojmującą trwogę wśród rzesz swoich wrogów. Skoro ci dawni członkowie klanów, szkoccy górale, potrafili stawać do walki tak, jak ich Pan Bóg stworzył, ja również mogłem wykrzesać z siebie odwagę i zmierzyć się z obecną sytuacją i przeciwnikiem, którego los postawił na mojej drodze.

Zastanawiałem się, czy górale pokrzepiali się przed walką mocniejszymi trunkami. To dodałoby mi odwagi o wiele lepiej niż zwyczajny, w dodatku chłodny bulion.

Deszcz padał przez wiele godzin, ulewa była naprawdę solidna. Ustała dopiero o zmierzchu, a do tego czasu ziemia wokoło drzewa rozmiękła na tyle, że siedzenie na niej kojarzyło mi się z kąpielą w borowinowym błocie. Mimo to, jako że przez większość dnia stałem, opierając się o drzewo, gdy zrobiło się ciemno, usiadłem. Jeżeli jutro też się rozpada, pomyślałem ze stoickim spokojem, deszcz mnie umyje.

Noc znów była długa i chłodna, ale o wyziębieniu organizmu nie było raczej mowy; kiedy przestało padać, moja skóra obeschła. Wreszcie, pomimo sytuacji, w jakiej się znalazłem, znów zasnąłem.

Obudziłem się o świcie, przemoczony i wygłodzony, kiszki grały mi marsza jeszcze przez dobre dwie godziny; przez ten czas zastanawiałem się ponuro, czy Giuseppe-Peter zechce się jeszcze pojawić, ale mimo wszystko przyszedł. Zjawił się tak jak poprzednio, bezszelestnie, przechodząc zdecydowanie przez laurowy gąszcz; miał na sobie tę samą skórzaną kurtkę, a na ramieniu zawieszoną dużą torbę podróżną.

Na jego widok od razu się podniosłem. Nie powiedział ani słowa, po prostu zarejestrował ten fakt. Dostrzegłem ślady wilgoci na jego gładko zaczesanych włosach – raczej efekt prysznica, niż przelotnej mżawki; szedł ostrożnie, omijając większe kałuże.

Już wtorek, pomyślałem.

Znów przyniósł ze sobą butelkę zupy, tym razem ciepłej, brunatno-brązowej i mającej posmak wołowiny. Wypiłem ją wolniej niż dzień wcześniej, mając w głębi duszy nadzieję, że mi jej nie zabierze. Zaczekał, aż skończę, wyrzucił słomkę i jak poprzednio, zakręcił butelkę.

– Siedzisz na dworze – rzekł nieoczekiwanie – podczas gdy ja wygrzewam się w cieplutkim domu. Jeszcze dzień lub dwa.

Po krótkiej chwili oszołomienia wykrztusiłem: – Ubranie…? Pokręcił głową. – Nie. – Po czym spoglądając na chmury, rzekł:

– Deszcz jest czysty.

Nieomal skinąłem głową, był to prawie niedostrzegalny gest, a mimo to go wychwycił.

– W Anglii – powiedział – udało ci się mnie pokonać. Tutaj to ja pokonałem ciebie.

Milczałem.

– Powiedziano mi, że w Anglii to była twoja robota. To ty znalazłeś chłopca. – Wzruszył ramionami w przypływie nagłej frustracji, a ja domyśliłem się, że w dalszym ciągu nie wie, jak tego dokonaliśmy.

– Odzyskiwanie uprowadzonych osób i uwalnianie ich z rąk porywaczy to twoja praca. Nie wiedziałem, że jest taki zawód, sądziłem, że zajmuje się tym wyłącznie policja.

– Tak – powiedziałem obojętnym tonem.

– Już mnie więcej nie pokonasz – rzekł z powagą w głosie. Włożył rękę do torby i wyciągnął pomiętą kartkę, na której, jak się okazało, znajdowała się kopia jego portretu pamięciowego, egzemplarz pochodzący jeszcze z Bolonii.

– Ty to sporządziłeś – warknął. – Przez to musiałem opuścić Włochy. Udałem się do Anglii. A tam znów te portrety. Były wszędzie. Z tego powodu przybyłem w końcu do Stanów. Ale ten portret już niedługo zacznie być rozpowszechniany także tutaj, zgadza się?

Nie odpowiedziałem.

– Ścigałeś mnie. Ale to ja cię schwytałem. I na tym polega różnica.

To, co mówił, wyraźnie sprawiało mu przyjemność.

– Niedługo będę wyglądał inaczej. Zmienię twarz. Kiedy otrzymam okup, zniknę. I tym razem nie wyślesz policji, żeby zgarnęła moich ludzi. Tym razem powstrzymam cię.

Nie zapytałem, w jaki sposób. To nie było konieczne.

– Jesteś taki jak ja – powiedział.

– Nie.

– Tak… ale z nas dwóch to ja zwyciężę.

W trakcie konfrontacji pojawia się zazwyczaj moment, kiedy przeciwnicy stojący po dwóch stronach barykady zaczynają odczuwać względem siebie głęboki szacunek, mimo iż wrogość między nimi pozostaje tak samo silna i zajadła jak dotąd. To właśnie była ta chwila – przynajmniej z jego strony.

– Jesteś silny – dodał – tak jak ja. Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć.

– Przyjemnie jest pokonać silnego mężczyznę.

Nie chciałem, aby dzięki mnie miał okazję napawać się triumfem.

– Czy będziesz żądał za mnie pieniędzy? – spytałem. – Mam na myśli okup.

Spojrzał na mnie chłodno i odparł: – Nie.

– Dlaczego? – spytałem i pomyślałem: po co pytam, może wolałbym mimo wszystko nie znać odpowiedzi.

– Za Freemantle’a – odparł krótko – dostanę pięć milionów funtów.

– Jockey Club nie zapłaci tak wysokiej kwoty – powiedziałem.

– Zapłaci.

– Morgan Freemantle nie jest powszechnie lubianą postacią – poinformowałem go. – Członkowie Jockey Clubu będą żałowali każdego pensa wyciąganego z kieszeni. Będą grać na zwłokę, przeciągać całą sprawę w nieskończoność, debatując, czy może zamożniejsi nie powinni wypłacić z kasy nieco więcej od innych. Zmuszą cię, byś czekał… a każdy kolejny dzień oczekiwania zwiększa ryzyko, że wpadniesz w ręce tutejszej policji. Amerykanie są wyśmienici, jeśli chodzi o odnajdywanie porywaczy… ale to już chyba wiesz.

– Jeśli chcesz jeść, to nie radzę ci mówić takich rzeczy. Zamilkłem.

Po chwili dodał: – Spodziewam się, że nie wypłacą mi całych pięciu milionów. Ale klub ma wielu członków. Około stu. Jestem pewien, że każdego z nich stać na zapłacenie po trzydzieści tysięcy funtów. To daje w sumie trzy miliony funtów. Jutro nagrasz jeszcze jedną taśmę. Powiesz, że to ostatnia obniżka. Za trzy miliony wypuszczę Freemantle. Jeżeli nie zapłacą, zabiję jego i ciebie również i pogrzebię was tu, na tej polanie. – Wskazał ręką ziemię u moich stóp. – Jutro nagrasz tę wiadomość.

– Dobrze – powiedziałem.

– I wierz mi – dodał z powagą – nie zamierzam spędzić reszty życia za kratkami. Jeżeli policja zacznie mi deptać po piętach, nie zawaham się was zabić, aby uniknąć schwytania.

Uwierzyłem mu. Miał to wypisane na twarzy.

Po chwili rzekłem: – Masz w sobie odwagę. Będziesz czekać cierpliwie. Jockey Club zapłaci, gdy uzna, że proponowana kwota jest do przyjęcia, kiedy wyniesie ona tyle, by sumienie… i poczucie winy… zmusiło ich do uszczuplenia zawartości portfeli. Tyle, aby mogli zagryźć zęby i przełknąć tę gorzką pigułkę… ale mimo wszystko zapłacić okup. Nie sądzę, aby zechcieli wypłacić więcej niż ćwierć miliona funtów.

– Więcej – mruknął z przekonaniem w głosie i pokręcił głową.

– Jeśli zabijesz Freemantle’a, Jockey Club przyjmie to z żalem, ale większość członków w głębi serca ani trochę się tym nie przejmie. Jeśli zażądasz zbyt wiele, po prostu odmówią, a ty zostaniesz z niczym… w dodatku ryzykując odsiadkę… za morderstwo. – Mówiłem ze spokojem, bez większych emocji, jakbym opowiadał o czymś zgoła pospolitym i oczywistym.

– Wtedy też tak było – rzekł z rozgoryczeniem. – Ty zmusiłeś mnie, abym czekał przez sześć tygodni na okup za Alessię Cenci. Gdybym nie zaczekał, nie obniżył kwoty okupu… nie zyskałbym niczego. Martwa dziewczyna nikomu na nic się nie zda… Teraz już rozumiem, co robisz. – Przerwał. – Tym razem cię pokonam.

Nie odpowiedziałem. Wiedziałem, że znów przeżywał dylemat typowy dla porywaczy: czy pozostać przy kwocie, którą miał szansę uzyskać, czy ryzykować schwytanie, walcząc o sumę, na jakiej mu zależało. Domyślałem się, że członkowie Jockey Clubu, aczkolwiek z ciężkim sercem, zgodziliby się wypłacić pół miliona funtów, co oznaczało kwotę pięciu tysięcy na osobę, o ile faktycznie było ich aż stu. Podejrzewałem, że Liberty Market mogłoby doradzić zgodę na wypłacenie takiej sumy, pięciu procent pierwszej kwoty. Koszta tego porwania byłyby wysokie, ale próby nadmiernego zaniżenia wysokości okupu lub wręcz zbicia go do zera mogły okazać się zabójczo groźne dla ofiary.

Przy odrobinie szczęścia, stwierdziłem, Giuseppe-Peter i ja moglibyśmy ostatecznie wynegocjować rozsądną cenę za Morgana Freemantle i Starszy Steward wróciłby bezpiecznie do domu; w sumie po to przecież przybyłem do Stanów. Potem… jeśli chodzi o mnie… wszystko zależało od tego, czy Giuseppe-Peter faktycznie miał szansę rozpłynąć się bez śladu… i czy uważał mnie za zagrożenie, które mogło go prześladować do końca życia.

A mogło. Oczywiście, że mogło. Wiedziałem o tym doskonale.

Nie łudziłem się, że zdecyduje się mnie uwolnić. Ja będąc na jego miejscu, nie zrobiłbym tego.

Odegnałem od siebie tę ponurą, złowróżbną myśl. Dopóki Morgan Freemantle żył gdzieś tam, w niewoli, mnie również nie groziła śmierć… a przynajmniej miałem taką nadzieję.

– Jutro – rzekł Giuseppe-Peter – kiedy tu przyjdę, nagrasz, że w przyszłą środę Freemantle straci jeden z palców, o ile do tego czasu na moje konto nie zostaną przelane trzy miliony funtów.

Znów przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, jakby usiłował odgadnąć moje przekonania, słabości, obawy i całą moją wiedzę; odnalazłem jego spojrzenie i ujrzałem całkowite przeciwieństwo mnie samego, demona kryjącego się we wnętrzu każdego człowieka.

To prawda, że byliśmy do siebie podobni, i to pod wieloma względami, nie tylko jeżeli chodziło o wiek, budowę i siłę fizyczną. Organizowaliśmy, snuliśmy plany i na swój sposób, gdzie się tylko dało, szukaliśmy okazji, aby się sprawdzić. Walka była naszym żywiołem. Ta sama walka, tyle że staliśmy po przeciwnych stronach barykady. Używaliśmy tej samej broni – kłamstw, gróźb i strachu.

Tylko że ja starałem się odzyskiwać to, co on ludziom odbierał. Odbudowywałem to, co on bezmyślnie niszczył. Poniżał i ranił swoje ofiary, ja zaś próbowałem uczynić, co w mojej mocy, by wróciły do zdrowia. Czerpał satysfakcję z porywania ludzi, ja zaś ich uwalniałem. Całkowite moje przeciwieństwo…

Tak jak wcześniej, odwrócił się nagle i odszedł, a ja przez chwilę miałem ochotę go zawołać, błagać, by został i jeszcze ze mną porozmawiał. Nie chciałem, aby odszedł. Pragnąłem jego towarzystwa, nieważne, że był moim wrogiem.

Miałem po dziurki w nosie tej polany, tego drzewa, błota, zimna i kajdanek. Czekały mnie dwadzieścia cztery godziny chłodu i samotności pośród posępnego, przeraźliwie znajomego krajobrazu. Doba niewygód i nieuchronnego głodu. Znów zaczęło padać, deszcz zacinał w najlepsze, zimne strugi niesione porywistym wiatrem. Poruszyłem rękoma, aby pochwycić drzewo, przy którym byłem uwięziony, nienawidziłem go, usiłowałem potrząsnąć, uszkodzić je w przypływie dojmującej, wszechogarniającej czarnej rozpaczy. To nic nie da, pomyślałem chłodno, i niemal natychmiast przerwałem bezowocną szamotaninę. Jeżeli dam się ponieść emocjom, rozsypię się w drobny mak. Opuściłem ręce. Uniosłem twarz ku niebu i z zamkniętymi oczami po prostu piłem. Nie koncentrowałem się na niczym innym.

Liść wpadł mi do ust. Wyplułem go. Kolejny spadł mi na czoło. Otworzyłem oczy i zauważyłem sypiące się z góry pozostałe zeschłe liście.

Wiatr, pomyślałem. I tym razem nieco łagodniej znów uchwyciłem pień drzewa i potrząsnąłem z całej siły, a lekkie drżenie dosięgło nawet najwyższych gałązek. Trzy kolejne mokre od deszczu liście opadły na ziemię.

Dwa dni temu drzewo niewzruszenie stawiało opór moim poczynaniom tego rodzaju. Zamiast znów nim potrząsać, uderzyłem w nie kilka razy plecami. Zadrżało. I to całkiem mocno. Poczułem, że pień drgnął lekko, wcześniej tego nie było. A pod ziemią, pod moimi stopami coś się poruszyło.

Zacząłem jak szalony orać grunt palcami stóp, a potem okrążyłem drzewo i usiadłem gwałtownie, macając palcami, aż poczułem pod nimi śliską, twardą powierzchnię. Znów obszedłem drzewo, wracając na miejsce, gdzie znajdowałem się wcześniej; uderzyłem z całą siłą w pień i spuściłem wzrok, aby zobaczyć, co wygarnąłem spod ziemi.

Korzeń.


Trzeba być nielicho zdesperowanym, żeby próbować gołymi rękoma wykopać drzewo z ziemi, a słowo zdesperowany bardziej niż adekwatnie określało stan ducha Andrew Douglasa w ten deszczowy październikowy poranek.

Niech pada, pomyślałem. Niech ten cudowny, ulewny deszcz leje bez przerwy, zmieniając moje więzienie w bagno. Niech to lepkie, grząskie błocko rozmięknie i stanie się wodniste… Niech to uparte małe drzewko nie ma głównego korzenia długiego jak ono samo.

Padało. Prawie tego nie czułem. Oczyściłem korzeń z błota, aż mogłem go objąć palcami i uchwycić. Czułem, jak ciągnie się w bok i opiera moim szarpnięciom.

Kiedy wstałem, stwierdziłem, że mogę wsunąć pod niego stopę; był to gruzłowaty, ciemny korzeń grubości kciuka, to naprężający się, to znów rozluźniający, kiedy napierałem całym ciężarem na pień drzewa.

Mam cały dzień, pomyślałem, i całą noc.

Drugiej szansy już nie dostanę.


Zajęło mi to cały dzień, ale nie całą noc.

Lało przez wiele godzin, a ja godzina po godzinie palcami dłoni i stóp wyciągałem spod ziemi kolejne korzenie, odsłaniając większość z nich i grzebiąc coraz głębiej. Pień z lekkiego drżenia, w jakie wprawiały go moje pchnięcia, przeszedł w silniejszy dygot, aż w końcu wyraźnie zaczął się kołysać.

Za każdym razem wkładałem w uderzenia cały ciężar mojego ciała w obawie, że Giuseppe-Peter mógłby jakimś sposobem ujrzeć ponad kępami wawrzynów poruszające się gałęzie i zjawić się tu, aby w brutalny i ostateczny sposób położyć kres moim poczynaniom. Drapałem palcami, kopałem i napierałem z niemal obłąkańczym zapamiętaniem i im dłużej to trwało, tym silniejszy był przepełniający mnie niepokój.

O ile starczy mi czasu, dam radę. O ile starczy mi czasu… Boże… daj mi ten czas.

Niektóre z korzeni odłamywały się łatwo, inne okazywały się przeraźliwie uparte. Woda wypełniała wykopaną przeze mnie dziurę, tak że prawie nic nie mogłem zobaczyć, i choć pomagała, z drugiej strony równocześnie utrudniała mi pracę. Gdy czułem, że jakiś szczególnie gruby i gruzłowaty korzeń w końcu się poddał, górujące nade mną drzewo kołysało się, jakby w śmiertelnym proteście, a ja prostowałem się i napierałem na nie, wkładając w to całą siłę wszystkich moich mięśni, pchając i ciągnąc, uderzając, opierając się ciężko o pień, orząc piętami ziemię i czując drgania przenikające moje ciało od stóp do głów przy każdym kolejnym agonalnym pchnięciu. Najbardziej bolały mnie łydki i uda, mimo to jednak szarpałem drzewem to w jedną, to w drugą stronę, z boku na bok, wahadłowo. Cały pęk korzeni puścił równocześnie i nagle drzewo runęło, a ja wraz z nim, grube konary z głuchym hukiem wylądowały na podłożu z opadłych zeń zbrązowiałych liści. Byłem kompletnie bez tchu i przepełniała mnie euforia, ale… wciąż… pozostawałem… uwięziony.

Musiałem złamać i oderwać każdy, nawet najmniejszy korzeń, by być w stanie zsunąć kajdanki, ale wątpiłem, aby w tym momencie cokolwiek mogło mnie powstrzymać. Nie zawahałbym się, nawet gdybym musiał zmierzyć się ze zwojami drutu kolczastego. Orząc palcami i szarpiąc, z obiema rękoma zanurzonymi w wodzie, klęcząc i wytężając wszystkie siły, walczyłem o uwolnienie się z pułapki jak jeszcze nigdy dotąd, walczyłem o życie i w końcu poczułem, że cała masa splątanych korzeni wyślizguje się z ziemi, oślizgły poskręcany kłąb czarnych, zdrewniałych, wilgotnych macek. Wciąż na klęczkach, zacząłem konwulsyjnymi, spazmatycznymi ruchami przesuwać się w dół wzdłuż pnia, aż wreszcie poczułem, jak miękkie, elastyczne korzenie dotykają moich ramion, prześlizgując się pomiędzy nimi… i po chwili, już wolny, wylądowałem w błotnej kałuży. Ogarnęła mnie euforia.

Niewiele dłużej zajęło mi przeniesienie skutych rąk do przodu – przełożyłem ponad nimi najpierw jedną nogę, a potem drugą i choć z pozoru niewiele to zmieniło, dla mnie była to niewiarygodna, wręcz zasadnicza odmiana mego dotychczas żałosnego położenia.

Wciąż padał deszcz, a w dodatku zaczęło zmierzchać. Podszedłem na drżących nogach do kępy laurów po drugiej stronie polanki, skąd zwykle wyłaniał się Giuseppe-Peter, i wolno, ostrożnie wyjrzałem spomiędzy dwóch błyszczących zielenią krzewów.

Ani żywego ducha.

Wziąłem głęboki oddech, próbując uspokoić się wewnętrznie i sprawić, by moje kolana w końcu się usztywniły – bo wciąż wydawały się miękkie jak z waty. Czułem się słaby, półżywy i z całą pewnością nie byłem w formie na wędrówkę na bosaka po polnych drogach, ale to już nie miało znaczenia. Nic się nie liczyło prócz tego, że byłem wolny.

Słyszałem tylko odgłosy wiatru i deszczu. Ruszyłem przed siebie i niebawem dotarłem do ogrodzenia zrobionego z kilku rzędów drutu rozciągniętego pomiędzy drewnianymi palikami. Przelazłem pomiędzy nimi i poczłapałem dalej, by niespodziewanie znaleźć się na szczycie wzniesienia, a przed sobą miałem stromą, porośniętą drzewami pochyłość, zaś w dole między drzewami dostrzegłem jakieś światła.

Skierowałem się w ich stronę. Byłem nagi od tak dawna, że przestałem o tym myśleć, i z mojej strony był to ewidentny błąd. Skupiłem się wyłącznie na wydostaniu się z pułapki, w której uwięził mnie Giuseppe-Peter, przekonany, że mógłby dowiedzieć się w jakiś sposób o mojej ucieczce i ruszyć za mną w pogoń. Jedyne, o czym myślałem, zbliżając się do prostego, niewielkiego domu, to aby nie okazało się, iż jest to kryjówka wynajęta na czas pobytu w Stanach przez Giuseppe-Petera. Nie zdążyłem nawet zadzwonić do drzwi. Nagle zapaliło się światło przed domem i ktoś lekko uchylił drzwi, zabezpieczone krótkim łańcuchem.

Ktoś o bladym, niewyraźnym obliczu otaksował mnie wzrokiem, a ostry, przerażony kobiecy głos rzucił: – Precz stąd. Precz!

Już miałem powiedzieć: „Proszę zaczekać” – ale drzwi zamknęły się z trzaskiem, a gdy uchyliły się ponownie, w szparze pomiędzy nimi a framugą ujrzałem skierowaną w moją stronę lufę pistoletu.

– Precz stąd – rzekła kobieta. – Jazda albo będę strzelać.

Pomyślałem, że może to zrobić. Przyjrzałem się sobie i stwierdziłem, że nie mogę jej winić za to, iż tak mnie potraktowała. Byłem cały umorusany w błocie, nagi i miałem na rękach kajdanki; tego typu gości raczej nikt nie wpuszcza do domu w chłodny październikowy wieczór.

Wycofałem się, starając się nie wyglądać agresywnie, rzecz jasna na tyle, na ile było to możliwe, a gdy znów wślizgnąłem się między drzewa, zatrzymałem się na chwilę, by poważnie przemyśleć moją obecną, lepszą niż dotychczas, ale mimo wszystko trudną sytuację. Nie ulegało wątpliwości, że potrzebowałem czegoś, aby się okryć, ale jedyne, co miałem pod ręką, to liście laurowe. Jak Adam i Ewa. Klasyka w najlepszym wydaniu. Powrót do korzeni i w ogóle. Musiałem nakłonić któregoś z tutejszych mieszkańców, choć na pewno nie kobietę, którą odwiedziłem przed chwilą, aby zechciał ze mną chwilę porozmawiać, zanim spróbuje nafaszerować mnie ołowiem. W Rajskim Ogrodzie być może nie byłoby to aż takie trudne, ale w dwudziestym wieku na przedmieściach Waszyngtonu wyczyn ten graniczył nieomal z cudem.

Nieco dalej w dół zbocza dostrzegłem kolejne światła. Czując się po trosze jak kretyn, oderwałem gałązkę lauru i zasłoniłem się nią z przodu, po czym poczłapałem w kierunku świateł, macając jedną ręką przed sobą, w miarę jak robiło się coraz ciemniej, i obijając sobie palce stóp o niewidoczne kamienie. Tym razem, pomyślałem, będę znacznie ostrożniejszy, poszukam czegoś, czym mógłbym się owinąć, zanim zapukam do drzwi, kawałka jakiejś szmaty, worka na śmieci… czegokolwiek.

Także tym razem okoliczności sprzysięgły się przeciwko mnie. Już miałem ukryć się w ciemnościach pod okapem spadzistego dachu przy wjeździe do podwójnego garażu, gdy ze znajdującego się obok, niewidocznego dla mnie podjazdu wyłonił się jakiś samochód, omiatając mnie silnym światłem reflektorów. Samochód zatrzymał się z piskiem opon, a ja cofnąłem się o krok, gotowy w każdej chwili rzucić się do ucieczki.

– Stój. Ani kroku dalej – rozległ się czyjś głos i jakiś mężczyzna wysiadł z auta. On także miał pistolet.

Czy w Ameryce wszyscy bez wyjątku są tak wrogo nastawieni do obcych, że są gotowi najpierw strzelić, a dopiero potem zadać im jakiekolwiek pytanie? – pomyślałem ogarnięty czarną rozpaczą. Jeśli chodziło o brudnych, nagich, nieogolonych obcych mężczyzn w kajdankach… zapewne tak.

Ten Amerykanin nie był wystraszony, a jedynie lubił panować nad sytuacją. Zanim zdążył powiedzieć coś więcej, otworzyłem usta i rzekłem donośnie:

– Proszę, niech pan wezwie policję.

– Co? – Postąpił trzy kroki w moją stronę i otaksował mnie wzrokiem od stóp do głów. – Co pan powiedział?

– Proszę wezwać policję. Uciekłem. I chcę… ee… zgłosić się na policję.

– Ktoś pan jest? – zapytał ostro.

– Proszę posłuchać – powiedziałem. – Jestem cały zziębnięty i potwornie zmęczony, ale jeśli zadzwoni pan do kapitana Kenta Wagnera, on zaraz przyjedzie i zabierze mnie stąd.

– Nie jest pan Amerykaninem – rzucił oskarżycielskim tonem

– Nie. Brytyjczykiem.

Podszedł bliżej, przez cały czas celując do mnie z pistoletu. Zauważyłem, że jest mężczyzną w średnim wieku o włosach przyprószonych siwizną, prawym obywatelem, dość zamożnym i przywykłym do podejmowania decyzji. Biznesmen, który właśnie wrócił do domu.

Podałem mu numer telefonu Wagnera. – Proszę – powiedziałem. – Proszę… niech pan do niego zadzwoni.

Zamyślił się przez chwilę, po czym odparł. – Niech pan podejdzie do tamtych drzwi. Tylko bez numerów.

Pomaszerowałem przed nim do wielkich drzwi, a tymczasem deszcz ustał, ale w powietrzu wciąż czuło się wilgoć.

– Stój pan bez ruchu – powiedział. Nie zamierzałem robić nic innego.

Na stopniach stały trzy pomarańczowe dynie, szczerzące się do mnie złowrogo. Usłyszałem brzęk kluczy i zgrzyt zamka. Drzwi uchyliły się do wewnątrz, ze środka wypłynęła smuga światła.

– Odwróć się pan. I podejdź tutaj.

Odwróciłem się. Stał tuż za progiem i czekał na mnie z pistoletem w dłoni.

– Wejdź do środka i zamknij drzwi. Zrobiłem to.

– Stań tam – powiedział, wskazując miejsce w wyłożonej kafelkami sieni pod samą ścianą. – Stań tam… i ani drgnij.

Na kilka chwil spuścił mnie z oczu, by zajrzeć do sąsiedniego pomieszczenia. Po chwili znów go ujrzałem, trzymał w ręku duży ręcznik.

– Masz – rzucił mi ręcznik, suchy, miękki, jasnozielony, z różowymi inicjałami. Złapałem go, ale niewiele mogłem zrobić, chyba że rozłożyłbym go na ziemi i owinął się, przeturlawszy się po nim.

Wykonał niecierpliwy ruch głową.

– Nie mogę… – powiedziałem, ale nie dokończyłem. Do cholery, miałem już tego dość.

Odłożył pistolet, podszedł, owinął mnie w pasie ręcznikiem i poutykał końce do środka, jakby to był sarong.

– Dziękuję – powiedziałem.

Położył pistolet przy aparacie telefonicznym i kazał mi powtórzyć numer posterunku policji.

Kent Wagner na moje szczęście wciąż był jeszcze na posterunku, choć skończył służbę ponad pół godziny temu.

Mój gospodarz mimo woli powiedział: – Jest tu jakiś mężczyzna, twierdzi, że uciekł…

– Andrew Douglas – wszedłem mu w słowo.

– Mówi, że nazywa się Andrew Douglas. – Nagle odsunął słuchawkę od ucha, jakby poziom decybeli omal nie rozsadził mu bębenków. – Co? Mówi, że chce oddać się w ręce policji. Jest tutaj, zakuty w kajdanki. – Nasłuchiwał przez kilka chwil, po czym zmarszczył brwi i oddał mi słuchawkę. – Chce z panem mówić – powiedział.

Usłyszałem głos Kenta: – Kto mówi?

– Andrew.

– O Jeeezu. – Rozległ się przeciągły świst jego oddechu. – Gdzie jesteś?

– Nie wiem. Zaczekaj. Zapytam mego gospodarza. Mężczyzna odebrał mi na chwilę słuchawkę i podał policjantowi adres wraz ze wskazówkami, jak jechać. – Cztery i pół kilometra za Dupont Circle, potem wzdłuż Massachusetts Avenue, w prawo w Czterdziestą Szóstą, jeszcze raz w prawo w Davenport Street i jeszcze jakieś czterysta metrów, na skraju lasu. – Słuchał przez chwilę, po czym oddał mi słuchawkę.

– Już mam adres – powiedział kapitan Wagner.

– Ach… Kent… jeszcze jedno… przywieź jakieś spodnie.

– Co takiego?

– Portki – powiedziałem z naciskiem. – I koszulę. I buty, rozmiar angielska dziesiątka.

Zapytał z niedowierzaniem w głosie: – Chyba nie jesteś…?

– No, jestem. Zabawne jak jasna cholera. I przydałby się też kluczyk do kajdanek.

Mój gospodarz, coraz bardziej zaniepokojony, wziął ode mnie słuchawkę i powiedział do Kenta Wagnera: – Czy ten człowiek jest niebezpieczny?

Później Kent przysięgał się, że powiedział tylko: „Proszę się nim zająć”, i faktycznie chodziło mu o to, by mój gospodarz się mną zaopiekował, ten jednak zinterpretował jego słowa zupełnie inaczej i w efekcie cały czas trzymał mnie na muszce, pomimo moich usilnych zapewnień, że jestem nie tylko nieszkodliwy, ale i łagodny jak baranek.

– Nie opieraj się o ścianę – powiedział. – Moja żona się wścieknie, jak zobaczy na niej ślady krwi.

– Krwi?

– Cały jesteś podrapany. – Był wyraźnie zdumiony. – Nie wiedziałeś?

– Nie.

– Skąd właściwie uciekłeś?

Pokręciłem głową ze znużeniem, ale nie odpowiedziałem na pytanie. Miałem wrażenie, że upłynęły całe wieki, zanim w końcu Kent Wagner zadzwonił do drzwi. Wszedł do hallu, uśmiechając się łobuzersko, a uśmiech ten poszerzył się jeszcze na widok ręcznika, ale w chwilę potem jego oblicze gwałtownie sposępniało.

– Trzymasz się jakoś? – rzekł krótko.

– Jakoś.

Skinął głową, wyszedł na zewnątrz i po chwili wrócił z ubraniem, butami i potężnymi obcęgami do cięcia metalu, które w parę sekund poradziły sobie z kajdankami.

– To nie są policyjne obrączki – wyjaśnił. – Nie mamy do nich odpowiednich kluczyków.

Mój gospodarz udostępnił mi swoją garderobę, abym mógł się w niej ubrać, a gdy stamtąd wyszedłem, podziękowałem mu i oddałem ręcznik.

– Chyba powinienem zaproponować panu drinka – rzekł niepewnie, ale po tym, jak przyjrzałem się swemu odbiciu w lustrze, uznałem, że i tak potraktował mnie wyjątkowo łagodnie i życzliwie.

Загрузка...