10

Miranda, dwudziestosześcioletnia, długowłosa blondynka z przedziałkiem pośrodku, w innych okolicznościach mogłaby nawet uchodzić za atrakcyjną. Wciąż miała na sobie kostium kąpielowy i szlafrok, a na stopach piasek z plaży. Oczy szkliste, podpuchnięte, wzrok jakby nieobecny, dłonie zaś przez cały czas wykonywały mimowolne, lekkie ruchy.

Z przyzwyczajenia nosiłem przy sobie płaskie pudełeczko przypominające papierośnicę, w którym między innymi znajdowała się pewna ilość różnego rodzaju pigułek.

Wyjąłem pudełko, otworzyłem je i wybrałem kilka zafoliowanych tabletek.

– Proszę wziąć jedną – powiedziałem, nalewając wody do kubka i wyłuskując pigułkę z opakowania.

Miranda bez słowa wykonała polecenie. To Alessia zapytała: – Co jej podałeś?

– Coś na uspokojenie.

– Zawsze masz je przy sobie? – spytała z niedowierzaniem, wskazując na pudełko.

– Zazwyczaj – odparłem. – Mam tu środki uspokajające, proszki nasenne, aspirynę i leki na wypadek ataku serca. Taka pierwsza pomoc.

Miranda dopiła wodę.

– Czy jest tu obsługa hotelowa? – spytałem.

– Co? – Głos miała cichy, niepewny. – Tak, chyba tak… Niedługo powinni przynieść kolację dla Dominica… – Na tę myśl jej ciałem znów targnął spazmatyczny szloch. Alessia objęła ją ramieniem i patrzyła, zdruzgotana.

Ja zadzwoniłem po obsługę hotelową i zamówiłem mocną herbatę dla trzech osób, najszybciej jak to możliwe. Herbatniki też? Oczywiście. Zaraz przyniesiemy, padła odpowiedź i rzeczywiście szybko przyniesiono tacę – odebrałem ją od pokojówki przy drzwiach i podziękowałem za fatygę.

– Proszę to wypić, pani Nerrity – powiedziałem, odstawiając tacę i nalewając dla niej herbatę. – I niech pani zje kilka herbatników. – Napełniłem filiżankę dla Alessi. – Ty również.

Dziewczyny piły i jadły jak automaty, Miranda zaś z wolna zaczęła wykazywać objawy działania środka uspokajającego, koteina i węglowodany złagodziły ból na tyle, że mogła już opowiedzieć, co się właściwie stało.

– Byliśmy na plaży… on miał swoją łopatkę i kubełek… budował zamek z piasku. Uwielbiał budować zamki z piasku… – Przerwała i przełknęła ślinę, łzy spłynęły po jej policzkach. – Piasek był bardzo mokry, więc zostawiłam nasze rzeczy na żwirowej plaży… ręczniki, leżak… pudełko z lunchem… przygotowanym w hotelu… zabawki Dominica… dzień był pogodny, nie było wiatru, jak zazwyczaj… siedziałam na leżaku… przez cały czas obserwowałam syna… był zaledwie trzydzieści metrów ode mnie… może nawet mniej… bawił się łopatką i kubełkiem… wyklepywał ściany piaskowego zamku… Obserwowałam go przez cały czas… naprawdę… – Jej głos przeszedł w zdławiony jęk, pełen poczucia winy, wstydu i przerażenia.

– Czy na plaży było wtedy dużo ludzi? – spytałem.

– Tak… tak… było bardzo ciepło… Ale przecież nad nim czuwałam… widziałam go bez przerwy…

– I co się wydarzyło? – spytałem.

– Ta łódź…

– Jaka łódź?

– Łódź się paliła. Patrzyłam, jak płonie. Wszyscy na to patrzyli. A kiedy… znów przeniosłam wzrok… Dominica już tam nie było. Nie bałam się. To trwało niespełna minutę… Pomyślałam, że pewnie stanął gdzieś z boku, aby popatrzeć na tę łódź… Zaczęłam go szukać… i wtedy podeszła dziewczynka z tą kartką… a kiedy przeczytałam treść…

Przerażające wspomnienie tamtych chwil pochłonęło ją jak fala przypływu. Talerzyk i filiżanka zabrzęczały, a Alessia wyłuskała je z rąk Mirandy.

– Wołałam, krzyczałam… szukałam wszędzie… biegałam w tę i z powrotem… nie mogłam w to uwierzyć… nie potrafiłam… przecież jeszcze przed chwilą go widziałam… minutę temu… a potem przyszłam tu… nie wiem, jak tu dotarłam… zadzwoniłam do Johna… wszystkie nasze rzeczy zostały na plaży.

– Kiedy ma być przypływ? – zapytałem.

Spojrzała na mnie mętnym wzrokiem. – Dziś rano… był odpływ… piasek był cały mokry…

– A łódź? Gdzie była ta łódź?

– Na plaży.

– Co to była za łódź?

Wydawała się zbita z tropu. – Zwykła jolka. Czy to ważne? Takich łódek są tu miliony.

Ale miliony jolek nie zapalają się dokładnie w chwili uprowadzenia małego chłopca. To wysoce podejrzany zbieg okoliczności.

– Napijcie się jeszcze herbaty – powiedziałem. – Ja zejdę na dół i przyniosę rzeczy z plaży. Potem zadzwonię do pana Nerrity’ego.

– Nie – przerwała mi gwałtownie Miranda. – Nie! Nie!

– Ale przecież musimy.

– Jest bardzo zły – rzuciła z żalem w głosie. – Szaleje z wściekłości. Twierdzi, że to moja wina… Gdy ogarnie go gniew… jest straszny… pan go nie zna… Nie chcę z nim rozmawiać… Nie mogę…

– No cóż – powiedziałem. – Zadzwonię z innego miejsca. Nie z tego pokoju. Uwinę się najszybciej, jak się da. Dacie sobie obie radę?

Alessia pokiwała głową, choć sama była rozdygotana, a ja zszedłem na dół i odnalazłem aparat telefoniczny w niszy przy głównym holu. Zadzwoniłem na numer Johna Nerrity’ego. Odebrał Tony Vine.

– Jesteś sam? – zapytałem.

– Nie. A ty?

– Tak. Jak sytuacja?

– Porywacze powiedzieli, że może odzyskać dzieciaka… ale nie za darmo.

– A za ile?

– Pięć milionów.

– Na miłość boską – wycedziłem. – Czy on ma aż tyle? – Hotel Breakwater, choć miły i przytulny, nie wyglądał na przystań dla milionerów.

– Ma konia – powiedział Tony bez ogródek. Konia!

– Ordynansa, zwycięzcę Derby.

– Ordynansa? – spytałem.

– Coś nie tak ze słuchem? Tak, Ordynansa. Porywacze żądają, aby natychmiast go sprzedał.

– Jak przekazali mu żądania?

– Telefonicznie. Rzecz jasna, telefon nie był jeszcze na podsłuchu. Za wcześnie. Nerrity twierdzi, że głos tamtego brzmiał surowo, oschle, facet mówił slangiem. Był bardzo agresywny. Użył wielu gróźb.

Powiedziałem Tony’emu o wiadomości napisanej drukowanymi literami na kartce. – Podobny język?

– No. – Dziwiło mnie, że Tony jest w stanie tak długo powstrzymywać się od ubarwienia swej wypowiedzi wymyślnymi epitetami i inwektywami, ale przy klientach zachowywał się zwykle poprawnie. – O ile dobrze zrozumiałem, głównym, o ile nie jedynym kapitałem pana Nerrity’ego jest właśnie ten koń. Gość…

– Nie posiada się z wściekłości? – podsunąłem.

– No.

Uśmiechnąłem się półgębkiem. – Pani Nerrity trochę się go boi.

– Wcale mnie to nie dziwi.

Opowiedziałem Tony’mu, jak dokonano porwania, i dodałem, że moim zdaniem policja powinna jak najszybciej zbadać podejrzaną łódź.

– Skontaktowałeś się już z tamtejszymi glinami?

– Nie, musiałem trochę uspokoić tę Mirandę, co nie było proste. Zaraz się tym zajmę. A co usłyszeli od ciebie?

– Jak dotąd nic. Powtarzam panu Nerrityemu, że bez policji nie zdołamy mu pomóc, ale wiesz, jak to jest z takimi ludźmi.

– Mhm. Niedługo znów się odezwę.

– Na razie.

Odłożył słuchawkę, a ja wyszedłem z hotelu, na skraju plaży podwinąłem nogawki do kolan i w paru krokach pokonałem odległość dzielącą mnie od jej piaszczystej części. Gdy już tam dotarłem, zzułem buty, zdjąłem skarpetki i niosąc je w ręku, ruszyłem przez plażę, radując się promieniami popołudniowego słońca. Do wieczora było już niedaleko. Wzdłuż plaży w regularnych odstępach umieszczono falochrony. Czarne paluchy wysuwały się tępo ku morzu, miejscami przegniłe, oblepione skorupiakami i wodorostami. Na żwirowej części plaży pozostały już tylko rzeczy Mirandy – jej leżak, ręcznik i osobiste drobiazgi – inni plażowicze zabrali, co do nich należało, i zwinęli żagle. Nieopodal ujrzałem czerwony plastikowy kubełek i niebieską plastikową łopatkę, leżącą na ziemi obok na wpół zadeptanego zamku z piasku. Bywalcy brytyjskich plaż, jak stwierdziłem, nadal byli zadziwiająco uczciwi.

Spalone szczątki łodzi stanowiły główny obiekt zainteresowania garstki osób, które wciąż jeszcze pozostały na plaży, a powracająca fala opływająca kadłub miała już ponad dwa centymetry wysokości. Podszedłem tam, jak gdyby nigdy nic, i podobnie jak inni gapie, brodząc po kostki w wodzie, zajrzałem do wnętrza spalonej jolki.

Łódź była wykonana z włókna szklanego i stopiła się pod wpływem ognia. Na tym, co z niej pozostało, nie było widać żadnych numerów rejestracyjnych ani nazwy i choć maszt zrobiony z aluminium przetrwał pożogę i wciąż dumnie wznosił się ku niebu jak wielki wykrzyknik, to żagiel, na którym z pewnością musiały znajdować się jakieś oznaczenia, walał się spalony dookoła. Wśród tych zwęglonych szczątków mogły znajdować się istotne dla śledztwa ślady i materiały dowodowe, ale przypływ był nieubłagany.

– Czy nie powinniśmy wciągnąć jej wyżej, na żwir? – zapytałem, zwracając się do mężczyzny, który podobnie jak ja brodził po kostki w wodzie.

Wzruszył ramionami. – To nie nasza sprawa.

– Czy ktoś już powiadomił policję? – ciągnąłem.

Znów wzruszenie ramion. – Skąd mam wiedzieć?

Przeczłapałem przez wodę, by podejść do szczątków z drugiej strony, i zagadnąłem innego, bardziej odpowiedzialnego, sądząc z wyglądu, obywatela, ale on także pokręcił głową, mamrocząc pod nosem, że jest już spóźniony, i ostatecznie dwóch mocno zbudowanych chłopaków, którzy podsłuchali, o czym mówię, zaoferowało się, że mogą mi pomóc.

Byli silni i pogodni. Dźwigali, ciągnęli, naprężali mięśnie, ale żaden z nich ani przez chwilę się nie skarżył. Kil łodzi przesunął się po piasku, żłobiąc w nim głęboką bruzdę, ale w końcu udało nam się dociągnąć resztki łodzi na skraj żwirowej plaży, gdzie, jak powiedzieli obaj chłopcy, nie docierała już fala przypływu.

– Dzięki – rzuciłem z uśmiechem.

Wyszczerzyli się do mnie. Staliśmy przez chwilę z rękoma na biodrach, podziwiając wyniki naszej pracy, po czym chłopcy zgodnie stwierdzili, że muszą już iść, bo spóźnią się na kolację. Pobiegli wzdłuż plaży, a ja pozbierałem łopatkę, wiaderko i wszystkie rzeczy Mirandy, po czym zaniosłem je na górę, do jej pokoju.

Ani ona, ani Alessia nie były w dobrym stanie i zauważyłem, że zwłaszcza Alessia ucieszyła się z mego powrotu. Uściskałem ją czule, a do Mirandy powiedziałem: – Musimy powiadomić policję.

– Nie. – Była przerażona. – Nie… Nie…

– Mhm. – Pokiwałem głową. – Proszę mi wierzyć, tak będzie najlepiej. Ludzie, którzy uprowadzili Dominica, nie chcą go zabić, tylko zwrócić go pani całego i zdrowego w zamian za pewną sumę pieniędzy. Niech pani o tym nie zapomina. Policja może nam bardzo pomóc, a my zrobimy wszystko co w naszej mocy, aby porywacze nie dowiedzieli się, że zawiadomiliśmy biuro śledcze. Zajmę się tym. Policja będzie chciała wiedzieć, co miał na sobie Dominic w chwili uprowadzenia, dobrze byłoby również, gdyby miała pani jego zdjęcie.

Próbowała protestować, ale bez większego przekonania. – John mówił… żebym była cicho, dość już narobiłam kłopotów…

Podszedłem do telefonu i ponownie wybrałem numer jej męża. Także tym razem odebrał Tony.

– To ja, Andrew – powiedziałem.

– Och. – Napięcie zniknęło z jego głosu – spodziewał się porywaczy.

– Pani Nerrity zgodziła się powiadomić policję za wyraźnym przyzwoleniem męża.

– Wobec tego do dzieła. On zdaje sobie sprawę, że bez tego nie zdołamy mu pomóc. Najwyraźniej… nie chce… abyśmy zostawili go samego. Podjął tę decyzję w chwili, gdy usłyszał dźwięk telefonu.

– Świetnie. Zaczekaj. – Odwróciłem się do Mirandy: – Pani mąż mówi, że możemy powiadomić policję. Czy chce z nim pani pomówić?

Pokręciła machinalnie głową.

– W porządku – powiedziałem do Tony’ego. – Bierzmy się do roboty, zadzwonię jeszcze później.

– Co miał na sobie chłopiec? – zapytał.

Powtórzyłem to pytanie Mirandzie, a ona, tłumiąc szloch, odparła, że czerwone kąpielówki. Małe, czerwone kąpielówki. Nie miał bucików ani koszulki… było gorąco.

Tony chrząknął i rozłączył się, ja zaś niespiesznie poprosiłem Mirandę, aby coś na siebie włożyła i wyszła ze mną do samochodu. Pełna wątpliwości, wahania i trwogi, mimo wszystko wykonała moje polecęnie i niedługo wyszła z hotełu, w chustce i okularach przeciwsłonecznych, mając z jednej strony Alessię, a z drugiej mnie. Wsiadła do samochodu z tyłu, obok Alessi, a ja wcisnąłem się za kierownicę i pojechaliśmy w stronę Chichester.

Dłuższy, zgoła zbędny objazd i kilka sprytnych manewrów upewniło mnie, że nikt nas nie śledzi, i w końcu, zatrzymując się tylko raz, by zapytać o drogę, zaparkowałem wóz w pobliżu komendy głównej policji, ale w bocznej ulicy, tak by nasze auto nie rzucało się w oczy.

Na posterunku poprosiłem o rozmowę z jednym z wyższych stopniem funkcjonariuszy na służbie i niedługo potem zacząłem tłumaczyć nadinspektorowi i oficerowi z biura śledczego, co się stało.

Pokazałem im moją legitymację i dokumenty, na szczęście jeden z nich słyszał co nieco o naszej firmie i działalności Liberty Market.

Spojrzeli na kartkę przekazaną przez porywaczy i niemal z osłupieniem przeczytali treść pełnej gróźb wiadomości, po czym z wytężoną uwagą wysłuchali relacji o pożarze łodzi.

– Zaraz się tym zajmiemy – rzekł nadinspektor, sięgając po telefon. – Jak dotąd nikt nam tego nie zgłosił.

– Hm… – mruknąłem. – Proszę wysłać tam kogoś w przebraniu człowieka morza. Rozumie pan, o czym mówię – gumiaki na nogach, gruby marynarski sweter. Niech pańscy ludzie nie zachowują się jak policjanci… to mogłoby okazać się śmiertelnie niebezpieczne dla malca.

Nadinspektor cofnął rękę znad słuchawki i zmarszczył brwi. Porwania należały w Anglii do rzadkości i niewielu policjantów miało w związku z nimi jakieś doświadczenia. Powtórzyłem, że Dominicowi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo i należy przedsięwziąć niezbędne środki ostrożności, aby zminimalizować zagrożenie.

– Porywacze są napompowani adrenaliną i łatwo ich spłoszyć – powiedziałem. – A wystraszony porywacz jest wyjątkowo niebezpieczny. Najczęściej właśnie gdy grozi im schwytanie, decydują się zabić… i pogrzebać… ofiarę. Dominic jest naprawdę w wielkim niebezpieczeństwie, ale wróci do domu cały i zdrowy, o ile tylko zachowamy szczególną ostrożność.

Po krótkiej chwili funkcjonariusz biura śledczego, mężczyzna mniej więcej w moim wieku, powiedział, że musi skontaktować się ze swoim przełożonym.

– Ile to potrwa? – spytałem. – Pani Nerrity czeka z przyjaciółką na zewnątrz w moim samochodzie i nie sądzę, aby zniosła długie oczekiwanie. Jest cała roztrzęsiona.

Przytaknęli zgodnie. Zadzwonili gdzie trzeba, wyjaśnili, ile było konieczne. Po czym odetchnęli z ulgą, gdy dowiedzieli się, że nadkomisarz Eagler, usłyszawszy co zaszło, powiedział, że za dziesięć minut przyjedzie na posterunek.

Nadkomisarz Eagler był urodzonym tajniakiem. Mimo iż się go spodziewałem, nie zwróciłem baczniejszej uwagi na tego chudego, z pozoru niegroźnego osobnika, kiedy wszedł do pomieszczenia. Miał spore zakola, długie, cienkie włosy i chudą szyję, niknącą pod kołnierzykiem niedoprasowanej koszuli. Jego garnitur wydawał się stary i wyświechtany, a on sam emanował pokorą i skruchą.

Dopiero kiedy dwaj pozostali mężczyźni wyprężyli się na baczność w jego obecności, zrozumiałem, z kim mam do czynienia.

Uścisnął moją dłoń, choć niezbyt mocno, przycupnął jakby nieśmiało na skraju dużego biurka i poprosił, abym się przedstawił.

Wręczyłem mu jedną z firmowych wizytówek z moim nazwiskiem. Bez pośpiechu czy choćby słowa komentarza wybrał numer do mojej firmy i porozmawiał przez chwilę – jak sądzę z Gerrym Claytonem. Nie powiedział, co usłyszał od Gerr’ego, rzucił tylko krótkie „dziękuję” i odłożył słuchawkę.

– Przestudiowałem znane przypadki – rzekł bez zbędnych wstępów, zwracając się do mnie – Lesleya Whittle’a i parę innych, które zakończyły się fiaskiem. Nie chcę, aby na moim terenie doszło do podobnych tragedii. Wysłucham pańskich rad i jeżeli uznam je za trafne, postąpię zgodnie z nimi. To wszystko, co mogę obecnie powiedzieć.

Pokiwałem głową i ponownie zasugerowałem, aby policjanci przebrani za ludzi morza zabrali z plaży spaloną łódkę, na co natychmiast przystał, zlecając swemu podwładnemu, aby ubrał się w stary sweter, gumowce i zabrał ze sobą partnera.

– Co jeszcze? – spytał.

Zapytałem: – Czy zechciałby pan pomówić z panią Nerrity nie na posterunku, lecz w moim aucie? Chyba lepiej byłoby, żeby nikt nie widział jej wchodzącej na komisariat. Nie wiem nawet, czy powinien pan rozmawiać z nią w samochodzie. Może powinniście spotkać się w jakimś ustronnym, cichym miejscu. Zapewne to tylko zbędne środki ostrożności, ale niektórzy porywacze są bardzo skrupulatni i podejrzliwi, nigdy nic nie wiadomo.

Przyznał mi rację i wyszedł przede mną, ostrzegając podwładnych, aby póki co, nic nikomu nie mówili.

– Zwłaszcza dopóki nie dogadacie się z prasą, aby nie publikowała żadnych informacji na temat uprowadzenia – dodałem. – To mogłoby doprowadzić do śmierci dziecka. Naprawdę. To nie żarty.

Zapewnili mnie, że tego dopilnują, a ja po powrocie do samochodu zastałem obie kobiety bliskie kompletnego załamania.

– Musimy kogoś zabrać – oznajmiłem. – To policjant, choć wcale nie wygląda na stróża prawa. Pomoże nam odzyskać Dominica i aresztować porywaczy. – Westchnąłem w duchu, zaskoczony pewnością siebie, z jaką to powiedziałem, ale gdybym okazał w obecności Mirandy choćby cień wahania, straciłbym całą swą wiarygodność.

Zatrzymaliśmy się przy skrzyżowaniu, niedaleko katedry, aby zabrać Eaglera – nadkomisarz bez słowa usiadł z przodu, obok mnie.

Ponownie wykonałem kilka manewrów, aby upewnić się, że nie mamy niepożądanego towarzystwa, ale jak dotąd w całej mojej karierze żaden porywacz nie okazał się aż tak zuchwały. Kilka kilometrów dalej zatrzymałem wóz na małym parkingu przy jednej z bocznych, wiejskich dróg, a Eagler zaczął wypytywać Mirandę o wydarzenia tego strasznego dnia.

– Która była wtedy godzina? – zapytał.

– Nie jestem pewna… Było już po lunchu. Zjedliśmy na plaży.

– Gdzie był pani mąż, kiedy pani do niego zadzwoniła?

– W swoim biurze. Zawsze jest tam do drugiej po południu.

Miranda była cała zapłakana i wyczerpana. Eagler, który musiał zadawać pytania zza niewygodnej bariery przedniego siedzenia, po ojcowsku, dość niezdarnie poklepał ją po ręku. Zrozumiała ten gest opacznie i jeszcze bardziej się rozpłakała, opisując szczegóły wyglądu i ubioru synka, który miał czerwone kąpielówki, bose stopy, brązowe oczy, jasne włosy, opaloną skórę i żadnych blizn… przebywali nad morzem prawie od dwóch tygodni… w sobotę mieli wrócić do domu.

– Powinna jeszcze dziś wrócić do domu, do męża – zwróciłem się do Eaglera i choć ten skinął głową, Miranda zdecydowanie zaprotestowała.

– Jest na mnie zły… bardzo zły… – zaszlochała.

– Nic nie mogła pani na to poradzić – odparłem. – Porywacze zapewne czekali na dogodną okazję już od paru tygodni, a może nawet dłużej. Kiedy tylko mąż pani zorientuje się…

Miranda jednak tylko pokręciła głową i powiedziała, że nic nie rozumiem.

– Ta łódź – rzekł z zamyśleniem Eagler – ta, która spłonęła… czy widziała ją pani już wcześniej na plaży?

Miranda spojrzała na niego mętnym wzrokiem, jakby nie uznała tego pytania za ważne. – Ostatnie dni były takie wietrzne… w zasadzie nie chodziliśmy na plażę. Od weekendu aż do dziś. Spędzaliśmy większość czasu na basenie, ale Dominic nie lubił tam przesiadywać, bo nie było tam piasku.

– W hotelu jest basen? – zapytał Eagler.

– Tak, ale w zeszłym tygodniu codziennie byliśmy na plaży… wszystko wydawało się takie proste, tylko Dominic i ja – mówiła pomiędzy kolejnymi szlochami, całym jej ciałem wstrząsały dreszcze.

Eagler zerknął na nią. – Pan Douglas – rzekł do Mirandy – zapewnia, że pani synek wróci do domu cały i zdrowy, pani Nerrity. Spokój i cierpliwość to podstawa. Przeżyła pani silny wstrząs, nie zamierzam umniejszać pani doznań, ale teraz musimy myśleć przede wszystkim o chłopcu. I zachowywać spokój – dla dobra pani synka.

Alessia spojrzała na Eaglera, na mnie i znów na niego. – Obaj jesteście tacy sami – rzuciła ze zdumieniem w głosie. – Widzieliście tyle ludzkiego cierpienia… tyle nieszczęść. Obaj umiecie sprawiać, aby ludzie nie poddawali się w skrajnych sytuacjach… To czyni możliwymi rzeczy… które są nie do zniesienia.

Eagler spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem, a ja zgoła mimochodem odkryłem, że ubranie wisiało na nim luźno, ponieważ niedawno musiał stracić wiele na wadze.

– Alessia także padła ofiarą porwania – wyjaśniłem. – Wie na ten temat aż za wiele. – Opowiedziałem pokrótce, co się wydarzyło we Włoszech, i dodałem o dziwnym zbiegu okoliczności, że w każdą z tych spraw zamieszane są konie.

Wydawał się skupiony jak Sherlock Holmes prowadzący śledztwo.

– Chce pan powiedzieć, że ma to jakieś istotniejsze znaczenie?

Odparłem: – Przed uprowadzeniem Alessi pracowałem we Włoszech nad inną sprawą, w której pewną rodzinę zmuszono do sprzedania udziałów na torze wyścigowym, aby mogła zapłacić okup.Spojrzał na mnie. – A więc… dostrzega pan… związek?

– Obawiam się, że tak.

– Obawiasz się? – spytała Alessia.

– Chodzi mu o to – wtrącił Eagler – że tych trzech porwań dokonał jeden i ten sam sprawca. Ktoś, kto na co dzień działa w świecie wyścigów konnych i w konsekwencji wie, jaki cel powinien obrać. Mam rację?

– Dokładnie tak – przyznałem, zwracając się głównie do Alessi. – Wybór celu jest zazwyczaj pierwszym tropem do odgadnięcia tożsamości porywaczy. Chodzi o to, że… aby zminimalizować ryzyko, większość porywaczy zawczasu upewnia się, czy rodzinę lub firmę stać na zapłacenie słonego okupu. Naturalnie każda rodzina zapłaci tyle, ile może, ale ryzyko w przypadku sprawców jest jednakowe, niezależnie czy okup jest wysoki, czy niski, toteż wydaje się najrozsądniejsze grać o jak najwyższe stawki. I wiedzieć, że dajmy na to, twój ojciec jest o wiele bogatszy niż rodzice innych dżokejów, zarówno kobiet jak i mężczyzn.

Alessia nie odrywała ode mnie wzroku. – I wiedzieć… że właściciel Ordynansa ma syna…? – Przerwała, nie dokończywszy myśli, ale skojarzenia nasuwały się same.

– Tak – odparłem.

Przełknęła ślinę. – Trening kiepskiego konia kosztuje tyle samo co dobrego. To znaczy… wiem dokładnie, o co ci chodzi.

Miranda zdawała się tego nie słyszeć, ale łzy na jej policzkach obeschły, burza minęła.

– Nie chcę dziś wracać do domu – wyszeptała. – Ale jeżeli miałabym pojechać… czy Alessia mogłaby mi towarzyszyć?

Alessia sprawiała wrażenie, jakby to była ostatnia rzecz, której mogłaby sobie życzyć, i odpowiedziałem w jej imieniu: – Nie, pani Nerrity, to nie byłby dobry pomysł. Ma pani matkę, siostrę… takiego kogoś, kogo pani lubi? Kogoś, kogo lubi pani mąż?

Jej posępny i pełen trwogi wzrok powiedział mi wszystko, a może nawet więcej o obecnym stanie ich małżeństwa, ale po krótkiej chwili odparła zduszonym głosem: – Może… moja matka.

– Otóż to – rzekł po ojcowsku Eagler. – A teraz zechce pani chwilę tu zaczekać, a ja z panem Douglasem przespacerujemy się kawałek.

– Ani na chwilę nie stracę was z oczu – zapewniłem.

Mimo to miny miały nietęgie, gdy wysiadaliśmy z samochodu.

Oddalając się od auta, odwróciłem się i pomachałem do nich, ale widziałem, że wciąż patrzą na nas z tylnego siedzenia z niepewnością i zaniepokojeniem.

– Nie jest dobrze – powiedział Eagler, gdy zaczęliśmy wolnym krokiem oddalać się od samochodu. – Ale jeżeli tylko szczęście dopisze, dzieciak wróci do niej zdrów i cały… nie tak jak to się zdarzało w innych przypadkach, z którymi miałem do czynienia. Małe dzieci porywane przez psycholi i mordowane… zwykle na tle seksualnym. Te matki… Zdruzgotane. Załamane. Co więcej, często znamy tych świrów. Wiemy, że któregoś dnia zrobią coś strasznego. Zabiją kogoś. Zdarzało się, że aresztowaliśmy ich w ciągu doby od znalezienia zwłok. Ale nie możemy zapobiec tragediom, których są sprawcami. Nie możemy zamknąć ich w więzieniu na dożywocie, ot – tak, na wszelki wypadek. Tacy ludzie to koszmar. Mamy tu teraz jednego takiego. To bomba zegarowa, która może wybuchnąć w każdej chwili. A kiedyś, gdzieś jakiś biedny dzieciak znajdzie się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Czyjeś dziecko. Coś sprawi, że świr postanowi działać. Nigdy nie wiadomo, co to będzie. Może to być jakiś drobiazg. Coś, co wywołuje w nich gwałtowne reakcje. Jak kropla, która przepełnia czarę. Gdy jest już po wszystkim, zwykle nie wiedzą nawet, dlaczego zrobili to, co zrobili.

– Mhm – mruknąłem. – To gorsze niż porywacze. W ich przypadku zawsze można mieć nadzieję…

Podczas swego monologu kilkakrotnie zerkał na mnie z ukosa i chyba chciał potwierdzić swoje wrażenia i odczucia w związku ze mną, pomyślałem. Ja robiłem dokładnie to samo… próbowałem ocenić, czego mogę się po nim spodziewać, zarówno dobrego jak i złego. Od czasu do czasu ktoś z Liberty Market napotykał policjanta, który uważał nas za piąte koło u tak zazdrośnie strzeżonego przez nich wozu, ogólnie jednak stróże prawa akceptowali naszą działalność, oczywiście w granicach rozsądku, jak ktoś, kto chce podnieść wrak z dna morza i konsultuje się w tej sprawie z nurkiem.

– Rozumiem, że wie pan jeszcze coś, co nie było przeznaczone dla uszu tych dwóch miłych pań? – zapytał.

Uśmiechnąłem się do niego; dystans między nami topniał z każdą chwilą.

– Człowiek, który porwał Alessię – powiedziałem – zwerbował miejscowego opryszka. Zwerbował jednego, a on ściągnął kolejnych pięciu. Carabinieri aresztowali tych sześciu, ale szef zniknął. Nazywał siebie Giuseppe i to wszystko, co o nim wiemy. Sporządziliśmy jego portret pamięciowy i rozkolportowaliśmy po całej okolicy, lecz bez rezultatów. Dostarczę panu kopię, bo może się przyda. – Przerwałem. – Wiem, że to strzał w ciemno. Związek z końmi może być zwykłym zbiegiem okoliczności.

Eagler przechylił głowę w bok. – Wobec tego potraktujmy to pół na pół.

– Jasne. Bo nie zapominajmy o tej dzisiejszej wiadomości na kartce…

– Nie wygląda to na włoską robotę, co? – Eagler popatrzył z sympatyczną miną. – Ale miejscowy oprych? Na dzieło miejscowego oprycha pasuje idealnie, co?

– Owszem, tak.

– Wyobraźmy sobie taką sytuację: ten pański Włoch nachyla się nad miejscowym oprychem i łamaną angielszczyzną mówi: „Każ jej, niech zadzwoni do męża i nie powiadamia policji”. – Uśmiechnął się półgębkiem. – Chociaż to wszystko jedynie domysły.

Obróciliśmy się jednocześnie i zawróciliśmy w stronę samochodu.

– Ta dziewczyna-dżokej wciąż jest jeszcze trochę nerwowa i nieufna – zauważył.

– Takie są skutki tego rodzaju doświadczeń. Niektóre z ofiar do końca życia zachowują się nieufnie względem obcych.

– Biedna dziewczyna – powiedział, jakby nie wziął pod uwagę, że osoby uwolnione też mogły mieć problemy, ofiary z natury rzeczy mniej interesowały stróżów prawa niż przestępcy.

Wyjaśniłem, że w chwili obecnej z Johnem Nerritym jest Tony Vine i dodałem, że ojciec dziecka powinien do tej pory powiadomić lokalną policję o uprowadzeniu syna. Eagler zanotował adres i powiedział, że „nawiąże kontakt”.

– Dobrze, że tę sprawę poprowadzi Tony Vine – powiedziałem. – Jest bardzo bystry, będzie pan miał okazję się przekonać.

– W porządku.

Umówiliśmy się, że jutro z samego rana prześlę mu kopię portretu pamięciowego Giuseppe i raport dotyczący uprowadzenia Alessi, i po chwili wróciliśmy do mojego wozu.

– Dobrze, panie Douglas. – Uścisnął lekko moją dłoń, jakby dobijał targu; różnił się od Pucinellego jak żółw od zająca; jeden przebiegły, drugi bystry, jeden pomarszczony, kryjący się w swojej skorupie, drugi w eleganckim mundurze, jeden zawsze spięty i nieomal wychodzący z siebie, drugi z pozoru beztrosko rozluźniony. Pomyślałem, że niezależnie od wszystkiego, gdybym miał wybierać, wolałbym, aby ścigał mnie Pucinelli.

Загрузка...