17

Milczenie porywaczy, oburzenie członków Jockey Clubu, którzy już niebawem mogli zostać solidnie ogołoceni, i wrzenie prasy sportowej, godziny pełnych emocji rozmów, które jednak niczego nie wnosiły i donikąd nie prowadziły – czyli w efekcie całonocna kompletna bezczynność. W tej sytuacji bez oporu i wyrzutów sumienia wybrałem się na śniadanie prasowe w nadziei, że spotkam tam Alessię.

W salach bankietowych klubu wyścigowego panował tłok, kiedy tam dotarłem, a poziom decybeli był potwornie wysoki. W wielu dłoniach tkwiły szklanki z sokiem pomarańczowym, w powietrzu wznosił się istny las mikrofonów. Dziennikarze sportowi uwijali się to tu, to tam, polując na materiały na wyłączność, wiecznie czujni, stale nasłuchujący toczących się wokół nich rozmów. Jako że w większości znali się nawzajem, mijając jeden drugiego, witali się przyjaźnie uściskiem dłoni lub braterskim klepnięciem po ramieniu. Trenerzy prowadzili konferencję w niewielkim gronie, dziennikarze chciwie chłonęli każde słowo. Właściciele koni stali tuż obok z wyrazem zadowolenia lub rozbawienia na twarzach w zależności od tego, jak często brali udział w podobnych spędach, tu i ówdzie zaś, niczym gazele wśród stada, dostrzec można było niskie, drobnokościste istoty z odchylonymi do tyłu głowami, na które patrzono jak na wielkie gwiazdy.

– Soku pomarańczowego? – zapytał ktoś, podając mi szklaneczkę.

– Dziękuję.

Nie zauważyłem Rickenbackera ani nikogo znajomego.

Alessi też nie. Wszystkie gazele były płci męskiej.

Zacząłem krążyć po sali, świadom, że bez niej moja obecność tutaj jest zbędna, ale wydawało mi się nieprawdopodobne, aby nie pojawiła się wraz z innymi współzawodnikami na takiej wielkiej uroczystości.

Wiedziałem, że przyjęła zaproszenie do Laurel, i dostrzegłem jej imię na liście przypiętej na tablicy gonitw – miała dosiadać Brunelleschiego. Przejrzałem całą listę, sącząc sok pomarańczowy. Czternastu dżokejów, trzech z Wielkiej Brytanii, jeden z Francji, jeden z Włoch, dwóch z Kanady, dwóch z Argentyny i pozostali ze Stanów. Alessia była jedyną dziewczyną w tym gronie.

Przypuszczalnie na jakiś znak, cały tłum zaczął przenosić się do wielkiej bocznej sali, gdzie czekały długie rzędy stołów, nakrytych obrusami, z gotową zastawą, sztućcami i kwiatami w wazonach. Sądziłem, że tę salę przygotowano z myślą o lunchu, ale najwyraźniej się pomyliłem. Śniadanie prócz soku pomarańczowego składać się miało z jajecznicy na bekonie i gorących maślanych bułeczek serwowanych przez kelnerki.

Zawahałem się przed wejściem na salę, gdy nagle tuż przy lewym uchu usłyszałem znajomy głos, szepcący z niedowierzaniem:

– Andrew?

Odwróciłem się. A więc jednak przyszła, jej szczupłe oblicze wydawało się teraz żywe i pełne siły, głowa była dumnie uniesiona, plecy wyprostowane. Ciemne kędziory lśniły, zdrowe i zadbane, oczy błyszczały.

Aż do tej pory nie miałem pewności, co czuję względem niej. Nie widziałem jej od sześciu tygodni, wcześniej zaś myślałem o niej jak o elemencie mojej pracy – przyjemności, która była moją nagrodą, ofierze, którą obdarzyłem sympatią, i to wielką, ale która wydawała się ulotna i nietrwała jak wszystkie inne. Jej widok tego ranka stanowił dla mnie niemal fizyczny wstrząs, jakby ktoś wstrzyknął do mego krwiobiegu środek odurzający Uściskałem ją serdecznie i poczułem, jak przez chwilę tuli się do mnie z dziką zawziętością.

– No cóż… – Spojrzałem w jej brązowe oczy. – Szukasz może wybranka swego serca?

Na chwilę zaparło jej dech, zaśmiała się, ale nie odpowiedziała.

– Zajmujemy tamten stolik – oznajmiła, wskazując w głąb sali. – Siedzieliśmy i czekaliśmy. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, kiedy zobaczyłam cię w drzwiach. Przysiądź się do nas, mamy dla ciebie wolne miejsce. Usiądź z nami.

Skinąłem głową i pozwoliłem, by mnie tam zaprowadziła – przyjechała z Włoch nie w towarzystwie Ilarii, lecz samego Paolo Cenciego. Wstał, gdy podszedłem, lecz nie podał mi dłoni, a zgoła serdecznie objął ramionami i wyściskał na włoską modłę. Wydawał się zadowolony, że mnie widzi.

Całkiem możliwe, że nie poznałbym tego pewnego siebie, stanowczego biznesmena w perłowym garniturze, gdybym spotkał go niespodziewanie na ulicy w którymś z amerykańskich miast. Znów był człowiekiem, którego nie znałem, kompetentnym szefem firmy z portretu. Po roztrzęsionym strzępie człowieka sprzed pięciu miesięcy nie było śladu, Cenci całkiem już doszedł do siebie. Ucieszyło mnie to, mimo iż stał mi się bardziej obcy i nie zamierzałem w obecnej sytuacji dzielić się z nim naszymi najbardziej palącymi problemami.

On sam nie miał podobnych oporów. – Oto człowiek, który zwrócił mi Alessię całą i zdrową – rzekł radośnie po włosku do trzech innych osób siedzących przy stole, na co Alessia, zerknąwszy na mnie kątem oka, dodała: – Tatku, on nie lubi, gdy o tym mówimy.

– Ależ moja droga, przecież nie robimy tego często, prawda? – Uśmiechnął się do mnie przyjaźnie i szczerze. – Przedstawiam panu Bruno i Beatrice Goldonich – powiedział po angielsku. – Są właścicielami Brunelleschiego.

Uścisnąłem dłoń pełnemu rezerwy mężczyźnie około sześćdziesiątki i nieco od niego młodszej spiętej kobiecie, którzy choć powitali mnie życzliwie, byli wyjątkowo małomówni. -

– A to Silvio Lucchese, trener Brunelleschiego – rzekł Paolo Cenci, przedstawiając trzecią, nieznaną mi dotąd osobę przy stoliku.

Uścisnęliśmy sobie wzajemnie dłonie, to był szybki, uprzejmy gest. Mężczyzna był ciemnowłosy, szczupły i przypominał mi Pucinellego, ten człowiek przywykł do rozkazywania, teraz jednak znalazł się w niekorzystnej sytuacji, gdyż mówił po angielsku bardzo słabo i z potwornym akcentem, który zniekształcał słowa do tego stopnia, iż brzmiały niemal całkiem niezrozumiale. Paolo Cenci zaprosił mnie gestem na wolne krzesło pomiędzy Alessia i Beatrice Goldoni, a kiedy wszyscy wreszcie zajęli miejsca, ucichł gwar i zapanowała prawie całkowita cisza, pojawił się Rickenbacker w otoczeniu grupki przyjaciół, by przemaszerować przez środek sali, kierując się w stronę stołu ustawionego naprzeciw całej reszty.

– Witamy na torze wyścigów konnych Laurei – rzekł kordialnie, stojąc przy swoim krześle, siwe włosy otaczały jego głowę jak kłębiasta chmura. – Miło mi, że mogę ujrzeć tu dziś rano tak wielu przyjaciół z zagranicy. Jak zapewne większość z was już słyszała, jeden z naszych zacnych przyjaciół zaginął. Mowa rzecz jasna o Morganie Freemantle’u, Starszym Stewardzie z brytyjskiego Jockey Clubu, którego podstępnie uprowadzono przed dwoma dniami. Robimy wszystko, co w naszej mocy, by doprowadzić do jego najszybszego uwolnienia i, rzecz jasna, będziemy was informować na bieżąco o wynikach naszych poczynań. Póki co, życzę wam wszystkim smacznego, porozmawiamy po śniadaniu.

W sali zaroiło się od kelnerek i ja chyba też coś zjadłem, ale przez cały czas myślałem wyłącznie o Alessi, o jej bliskości i o pytaniu, na które nie odpowiedziała. Zachowywała się wobec mnie z chłodną rezerwą, którą, nawiasem mówiąc, odwzajemniałem. Wszyscy przy stoliku rozmawiali wyłącznie po włosku, ja zaś, zabierając głos, mówiłem zwykle krótko, starannie dobierając słowa z ograniczonego repertuaru zwrotów, jakimi dysponowałem.

Wyglądało na to, że Goldonim podoba się ten przyjazd, choć z wyrazu ich twarzy trudno było cokolwiek wywnioskować.

– Martwimy się o jutrzejszą gonitwę – rzekła Beatrice. – Zawsze się tym przejmujemy, nie umiemy temu zaradzić. – Przerwała. – Rozumie pan, co mówię?

– Rozumiem więcej, niż potrafię powiedzieć.

Najwyraźniej jej ulżyło i natychmiast z jej ust popłynął potok słów; nie zwracała uwagi na strofujące spojrzenia swego męża.

– Nie byliśmy wcześniej w Waszyngtonie. To takie wielkie, wspaniałe miasto. Jesteśmy tu już dwa dni… a w niedzielę jedziemy do Nowego Jorku. Zna pan Nowy Jork? Co powinniśmy zobaczyć w Nowym Jorku?

Odpowiedziałem, najlepiej jak potrafiłem, prawie nie zwracając na nią uwagi. Jej mąż rozmawiał z Lucchesem o perspektywach Brunelleschiego, lecz bez wielkiego zaangażowania, jakby robił to po raz co najmniej pięćdziesiąty. Paolo Cenci znów zapewnił, że cieszy się, mogąc mnie zobaczyć, a Alessia zjadła jajecznicę – i nic poza tym.

Morze kawy później zaczęły się naprawdę ważne rozmowy i spotkania, wywiady z trenerami, dżokejami i właścicielami koni, które miały wziąć udział w jutrzejszej gonitwie. Dziennikarze sportowi zadawali pytania, Rickenbacker przedstawiał ze swadą kolejnych uczestników wyścigów, a wszyscy dowiedzieli się o zagranicznych koniach więcej, niż wiedzieli dotychczas, i więcej, niż byli w stanie zapamiętać.

Alessia tłumaczyła dla Lucchesego, przekładając pytania i delikatnie zmieniając formę niektórych odpowiedzi. Wyjaśniła, że Brunelleschi nie znaczy nic, to po prostu nazwisko architekta, który zaprojektował większość budynków we Florencji, podobnie jak Wren w Londynie, dokończyła. Dziennikarze skwapliwie to zapisali. Notowali uważnie każde wypowiedziane przez nią słowo.

Od siebie zaś powiedziała wprost, iż koń musi widzieć, dokąd biegnie, i nie cierpi tłoku.

– Jak się pani czuła, kiedy panią porwano? – zapytał ktoś, zmieniając temat.

– Okropnie. – Uśmiechnęła się, zawahała, po czym dodała, że całym sercem jest teraz z Morganem Freemantlem i ma nadzieję, że Starszy Steward zostanie już wkrótce uwolniony. W końcu usiadła i zwróciła się nagle do mnie: – Kiedy usłyszałam o Morganie Freemantlem, rzecz jasna, pomyślałam o tobie… zastanawiałam się, czy twoja firma zajmie się tą sprawą. Po to tu właśnie przyjechałeś, prawda? Nie po to, żeby zobaczyć, jak się ścigam.

– Jedno i drugie – odparłem.

Pokręciła głową. – Przyjemne z pożytecznym. – Nagle stała się bardzo rzeczowa: – Znajdziesz go jak Dominica?

– To raczej mało prawdopodobne – odrzekłem.

– Mnie wracają wspomnienia – szepnęła, a jej oczy sposępniały.

– Nie…

– Nic nie mogę na to poradzić. Odkąd o tym usłyszałam… kiedy dziś rano znalazłam się na wyścigach… nie mogę przestać o nim myśleć.

Beatrice Goldoni wciąż wyrzucała z siebie potoki słów, mówiąc mi, a także Alessi, która zapewne słyszała to nie po raz pierwszy, jak wielkim szokiem było dla niej, gdy dowiedziała się ojej uprowadzeniu, i jak bardzo się cieszy, że zdołałem doprowadzić do jej uwolnienia… Ja zaś uznałem za uśmiech losu, że mówiła w swoim rodzinnym języku, którego, miejmy nadzieję, nie znała otaczająca nas dokoła horda żądnych sensacji dziennikarzy.

Przerwałem jej, życząc powodzenia w nadchodzącej wielkiej gonitwie, po czym pożegnałem się ze wszystkimi. Alessia wyszła ze mną z sali jadalnej. Przeszliśmy powoli przez wielką salę bankietową, by obejrzeć tor wyścigowy.

– Jutro – powiedziałem – ci wszyscy ludzie będą ci kibicować. Wydawała się bardziej zaniepokojona niż uspokojona moimi słowami.

– To zależy, jak Brunelleschi zniósł podróż.

– Nie przyjechał z wami? – spytałem, zaskoczony.

– Przyjechał, tyle tylko, że nikt nie wie, jak on się czuje. Może tęsknić za domem… i, nie śmiej się, ale tutejsza kranówka wydaje mi się obrzydliwa. Bóg jeden wie, co konie o niej myślą. Konie mają swoje humory, pewne rzeczy lubią, innych zaś nie cierpią, jest cała masa rozmaitych, trudnych do przewidzenia czynników, które mogą wpłynąć na ich zachowanie na torze.

Objąłem ją nieśmiało ramieniem.

– Nie tutaj – powiedziała nagle. Opuściłem rękę. – A gdzieś indziej? – spytałem.

– Jesteś pewien…?

– Nie wygłupiaj się. Czy gdyby było inaczej, w ogóle bym cię o to pytał?

Uśmiechnęła się szeroko i oczy jej rozbłysły, ale nie patrzyła na mnie, lecz na tor wyścigowy.

– Zatrzymałem się w Sherryatt – powiedziałem. – A ty?

– W Regency. Wszyscy tam mieszkamy – państwo Goldoni, Silvio Lucchese, tato i ja. Wszyscy goście wyścigów. Gospodarze są tak hojni, że aż mnie to zdumiało.

– A co powiesz na kolację? – spytałem.

– Nie mogę. Zostaliśmy zaproszeni przez ambasadora Włoch… tato go zna… muszę tam pójść.

Skinąłem głową.

– Chociaż – dodała – moglibyśmy po południu wybrać się na przejażdżkę albo na dłuższy spacer. Szczerze mówiąc, nie mam ochoty spędzić całego dnia na wyścigach. Byliśmy tu wczoraj… wszystkim zagranicznym dżokejom pokazano, co mają robić i czego się spodziewać. Dziś mam wolne.

– Wobec tego zaczekam tu na ciebie.

Poszła, by powiedzieć o swoich planach ojcu, zaraz wróciła i dowiedziałem się, że wszyscy za kilka minut udadzą się na obchód stajni – to także należało do jej obowiązków, ale mogłem pójść z nimi, jeżeli tylko chciałem.

– Obchód stajni?

Spojrzała na mnie z rozbawieniem. – To tam trafiają konie czekające na udział w gonitwie.

W efekcie wraz z połową osób, które poznałem przy śniadaniu, miałem okazję obejrzeć rutynowe poranne czynności rozgrywające się na zapleczu toru wyścigowego – karmienie, czyszczenie, czesanie, siodłanie, dosiadanie i lekki trening wierzchowców (krótki, ostry cwał) szybki chód (dla ochłonięcia po ćwiczeniach), a także inne niezbędne przygotowania, że nie wspomnę o niekończących się konferencjach prasowych, gdzie kolejni trenerzy otoczeni przez większe lub mniejsze grupki dziennikarzy głosili swe przepowiednie niczym biblijni prorocy.

Usłyszałem, jak trener jednego z tutejszych wierzchowców, uważanego za faworyta, mówi z niezłomnym przekonaniem: – Zyskamy znaczną przewagę już na samym początku gonitwy i nie oddamy prowadzenia aż do przekroczenia linii mety.

– A co z zagranicznymi końmi? – spytał jeden z reporterów. – Czy któryś z nich ma szansę was pokonać?

Trener leniwie przeniósł wzrok na stojącą przy mnie Alessię. Znał ją. Uśmiechnął się. I powiedział z kurtuazją w głosie: – Zagrożenie może stanowić Brunelleschi.

Sam Brunelleschi, stojąc w swoim boksie, wydawał się nieporuszony. Silvio Lucchese najwyraźniej przywiózł z Włoch ulubioną paszę czempiona, toteż wierzchowiec nie narzekał na brak apetytu. Brunelleschi sprawiał wrażenie najedzonego (to dobry znak) i nie kopnął chłopca stajennego, co niekiedy czynił, kiedy coś go złościło. Wszyscy z szacunkiem poklepywali go po szyi, trzymając dłonie z dala od silnych, białych zębisk konia. W moich oczach wierzchowiec prezentował się władczo jak tyran o paskudnym, wybuchowym temperamencie. Nikt nie zapytał, co sądzi o tutejszej wodzie.

– Nikt za nim nie przepada – rzekła Alessia, tak by nie usłyszeli jej właściciele konia. – Niekiedy mam wrażenie, że Goldoni się go boją.

– Ja też tak sądzę – przyznałem.

– Wykorzystuje swoją podłość i gniew, by osiągnąć zwycięstwo – spojrzała z czułością i smutkiem na ciemny, poruszający się nerwowo łeb. – Wystarczy, że powiem mu, iż jest prawdziwym łajdakiem, a gna jak wiatr.

Paolo Cenci wydawał się zadowolony, że Alessia spędza większość dnia w moim towarzystwie. On, Lucchese i Bruno Goldoni zamierzali zostać na wyścigach. Beatrice z sekretnym, grzesznym uśmieszkiem zadowolenia oznajmiła, że wybiera się do hotelowego fryzjera, a potem na zakupy. Ku memu rozczarowaniu, Paolo Cenci zasugerował, abyśmy wspólnie z Alessia odwieźli ją z powrotem do Waszyngtonu, oszczędzając tym samym fatygi szoferowi z wypożyczalni limuzyn, i w ten oto sposób pierwszą godzinę dnia, którą mieliśmy spędzić wspólnie, zmarnowaliśmy w towarzystwie gadatliwej damy, przez większość czasu milcząc. Odniosłem niepokojące wrażenie, że nawet chwilowe rozdzielenie z mężem bardzo ją ożywiło i poprawiło humor, a gdy wysadziliśmy ją pod hotelem Regency, jej zapadnięte wcześniej poszarzałe policzki pokraśniały, w oczach zaś pojawiły się filuterne, łobuzerskie iskierki.

– Biedna Beatrice, można by pomyśleć, że ma randkę z kochankiem – rzekła z uśmiechem Alessia, gdy ruszyliśmy dalej – a nie wybiera się na zakupy.

– Ty natomiast – zauważyłem – ani trochę się nie czerwienisz.

– No cóż – odparła – nic nikomu nie obiecywałam.

– To fakt. – Zatrzymałem wóz w bocznej uliczce i rozłożyłem szczegółową mapę miasta. – Czy jest jakieś miejsce, które chciałabyś zobaczyć? – spytałem. – Mauzoleum Lincolna? Biały Dom i całą resztę?

– Byłam tutaj trzy lata temu. Odwiedziłam wszystkie ważniejsze miejsca w tym mieście.

– Świetnie… A czy miałabyś coś przeciw temu, abyśmy pojeździli trochę po mieście? Chciałbym… zapoznać się bliżej… z niektórymi miejscami…

Zgodziła się, choć była odrobinę zaskoczona, a po chwili rzekła: – Szukasz Morgana Freemantle’a.

– Raczej miejsc, gdzie może być przetrzymywany.

– To znaczy?

– Nie mogą to być… dzielnice przemysłowe. Ani budynki popadające w ruinę. Na pewno też nie dzielnica ludności murzyńskiej. Podobnie jak parki i dzielnice, gdzie roi się od muzeów i biur organizacji rządowych. Nie będzie to dzielnica placówek dyplomatycznych… ambasad i konsulatów zagranicznych. W grę nie wchodzą też budynki posiadające własną wewnętrzną ochronę. Odpadają okolice wielkich centrów handlowych, szkół, banków i college’ów, gdzie jest mnóstwo studentów.

– Co wobec tego pozostaje?

– Dzielnice willowe. Przedmieścia. Wszędzie tam, gdzie nie ma wścibskich sąsiadów. Co więcej, to miejsce powinno moim zdaniem znajdować się na północ lub zachód od centrum, ponieważ tam właśnie jest Ritz-Carlton.

Jechaliśmy dość długo, metodycznie przeczesując miasto z pomocą mapy, ale koncentrując się głównie na północnych i zachodnich obrzeżach. Natrafiliśmy na miejsca tak urokliwe, a jednak z pewnością nieznane turystom, i ciągnące się milami ulice, przy których stały prywatne wille; miejsc, w których mógł być przetrzymywany Morgan Freemantle, było w tym mieście bez liku.

– Ciekawe, czy minęliśmy to miejsce, gdzie go trzymają – rzekła w którymś momencie Alessia. – Aż dreszcze mnie przechodzą na samą myśl, że mogliśmy być tak blisko, ale po prostu nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Nie mogę przestać o nim myśleć. To nie do zniesienia. Jest gdzieś tam… samotny… przeraźliwie samotny… i kto wie, może jest całkiem blisko.

– Mogli wywieźć go gdzieś dalej – zauważyłem. – Choć porywacze zwykle nie korzystają z opuszczonych farm czy domów stojących na odludziu. Wybierają gęściej zaludnione miejsca, gdzie ich obecność nie zwróci niczyjej uwagi i nie wyda się nikomu podejrzana.

Jednakże obszar poszukiwań, mimo iż okrojony przeze mnie do minimum, i tak przerażał swoim ogromem. Lista wynajętych ostatnio domów nie zakończy się na jedenastu podejrzanych punktach – będą ich setki, może nawet tysiąc lub dwa. Zadanie Kenta Wagnera graniczyło to z nieprawdopodobieństwem i musieliśmy liczyć na negocjacje, a nie na cud, jeżeli chcieliśmy, aby Morgan Freemantle wrócił bezpiecznie do domu.

Jeździliśmy ulicami w pobliżu katedry, podziwiając architekturę tutejszych domów, wielkich, starych budowli z białymi gankami zamieszkanych przez liczne, częstokroć młode rodziny. Na każdym ganku stała halloweenowa dynia.

– Co to takiego? – spytała Alessia, wskazując na uśmiechnięte buźki wycięte w pomarańczowych, okrągłych, wielkich owocach stojących na schodach przed każdym z domów.

– Cztery dni temu było Halloween – odparłem.

– Ach tak, rzeczywiście. U nas nie ma takiej tradycji.

Minęliśmy Ritz-Carlton przy Massachusetts Avenue i przystanęliśmy tam, by rzucić okiem na spokojny, pełen gości hotel z niebieskimi markizami, skąd tak bezceremonialnie uprowadzono Morgana, po czym objechaliśmy Dupont Circle i zawróciliśmy w stronę centrum. Miasto było w większości zbudowane na bazie kręgów, jak Paryż, co miało swój niewątpliwy urok, ale dzięki czemu łatwiej było się w nim zgubić. Kilkakrotnie podczas tej przejażdżki zdarzyło nam się zmylić drogę.

– To miasto jest takie wielkie – przyznałem. – Zgłodniałaś?

Było już wpół do czwartej, ale w hotelu Sherryatt godzina nie miała większego znaczenia. Poszliśmy do mego pokoju na jedenastym piętrze anonimowego, ogromnego budynku i zamówiliśmy u obsługi wino i sałatkę z awokado i krewetek. Alessia wyciągnęła się leniwie w jednym z foteli i przysłuchiwała się, podczas gdy ja zadzwoniłem do Kenta Wagnera.

Zapytał, czy zdaję sobie sprawę, że przez Waszyngton przepływa niemal cała ludność Stanów Zjednoczonych, a lista wynajętych domów będzie długa jak most na Potomaku.

– Szukajcie domu bez dyni – podsunąłem.

– Co takiego?

– Czy gdybyś był porywaczem, miałbyś czas zajmować się wycinaniem halloweenowych dyń i wystawieniem ich przed dom?

– Nie. Chyba nie. – Stłumił w sobie chichot. – Tylko Angol mógł podsunąć tak kretyński pomysł, ale to może się udać.

– Wiadomo – mruknąłem. – Dziś wieczorem będę w Sherryatt, a jutro, gdybym był potrzebny, znajdziesz mnie na wyścigach.

– W porządku.

Następnie zadzwoniłem do Liberty Market, ale sytuacja w Londynie ani trochę się nie zmieniła. Nad Portman Square jak chmura gradowa unosił się opar nagromadzonej wściekłości członków Jockey Clubu, a sir Owen Higgs wyjechał na weekend do Gloucestershire. Dowiedziałem się, że Hoppy od Lloydsa ma ubaw, że Jockey Club doradzał wszystkim ubezpieczenie się od wymuszeń, a sam tego nie zrobił. I poza tym nic.

Przyniesiono nam posiłek, porcje mini jak dla dżokejów, ale i tak zjedliśmy je z apetytem. Potem Alessia odsunęła od siebie talerz i spojrzawszy w głąb kieliszka z winem, rzekła: – Chyba nadeszła pora na podjęcie decyzji.

– Tylko dla ciebie – odparłem łagodnie. – Tak lub nie.

Wciąż nie unosząc wzroku, powiedziała: – Czy… przyjąłbyś odmowę?

– Tak – odrzekłem z powagą.

– Boja… – Wzięła głęboki oddech. – Chciałabym powiedzieć, że tak, zgadzam się, ale… – Przerwała, po czym mówiła dalej: -…od czasu porwania… nie jestem wstanie myśleć… o miłości, całowaniu się z kimś… i w ogóle… raz czy dwa umówiłam się z Lorenzo… i kiedyś spróbował mnie nawet pocałować… ale miałam wrażenie, jakby jego usta były z kauczuku… nie czułam nic… zupełnie. – Spojrzała na mnie niepewnie, jakby chciała wytłumaczyć mi to dobitnie. – Zakochałam się w kimś na zabój… dawno temu… kiedy miałam osiemnaście lat. Ten związek nie przetrwał nawet do końca lata… Po prostu oboje dorośliśmy… ale wiem, jak to jest, co powinnam czuć, czego powinnam pragnąć… a tak nie jest.

– Och, Alessio. – Wstałem i podszedłem do okna z przeświadczeniem, że nie jestem dość silny, by stanąć do tej walki, że moja samokontrola i opanowanie mają swoje granice i że jedyne, czego teraz pragnę, to odrobina ciepła. – Ja naprawdę cię kocham… i to na wiele sposobów – powiedziałem nieco cichszym niż zwykle głosem.

– Andrew! – Poderwała się z miejsca i podeszła do mnie, uważnie lustrując moje oblicze i dostrzegając w nim oznaki słabości, do których nie przywykła.

– Cóż… – powiedziałem, siląc się na lekki, niezobowiązujący ton i na uśmiech; Andrew – niezawodny pocieszyciel. – Na wszystko przyjdzie czas. Teraz startujesz już w gonitwach. Chodzisz na zakupy. Prowadzisz samochód?

Skinęła głową.

– Wszystko to wymagało czasu – powiedziałem. Objąłem ją delikatnie i pocałowałem w czoło. – Kiedy kauczuk znów stanie się ustami… daj mi znać.

Przytuliła się do mnie całym ciałem, jakby znów poszukiwała u mnie pomocy. Wtuliła twarz w moją pierś i przez chwilę znów było jak dawniej, ale tak naprawdę to ja chciałem być obejmowany, pieszczony i kochany.


Następnego dnia wzięła udział w gonitwie jak gwiazda na swoim własnym firmamencie.

Na wyścigach były tłumy ludzi skandujących, dopingujących, obstawiających zakłady. Trybuny pękały w szwach. Aby dokądkolwiek dotrzeć, trzeba było przeciskać się przez ściśniętą ludzką ciżbę. Przyłożono mi pieczątkę na wierzchu dłoni, sprawdzono moje nazwisko i odfajkowano, a Erie Rickenbacker, choć zajęty, osobiście przywitał mnie w najważniejszym dniu tego roku.

Jadalnia prezesa, wcześniej tak przeraźliwie pusta, pełna była gości gawędzących i bawiących się w najlepsze, kostki lodu pobrzękiwały, kelnerki przemykały to tu, to tam z niewielkimi srebrnymi tacami, a szwedzki stół uginał się od przystawek.

Paolo Cenciemu towarzyszyli państwo Goldoni oraz Lucchese; wszyscy oni, siedząc przy jednym ze stolików, wyglądali na podenerwowanych. Wziąłem kieliszek wina z jednej z tac, podszedłem do nich i przywitałem się uprzejmie.

– Brunelleschi kopnął stajennego – rzekł Paolo Cenci.

– To dobrze czy źle?

– Nikt tego nie wie – odparł.

Stłumiłem w sobie chichot. – A jak tam Alessia? – zapytałem.

– Spokojniejsza od nas wszystkich.

Powiodłem wzrokiem po ich twarzach – Lucchese wydawał się przeraźliwie spięty, Bruno Goldoni zmartwiony, a Beatrice mocno przygaszona.

– To jej zawód – powiedziałem.

Zaproponowali, abym się do nich przysiadł, ale podziękowałem i oddaliłem się, byłem zbyt niespokojny, aby móc dzielić ich towarzystwo.

– Sa jakieś wieści z Londynu? – szepnął mi do ucha Erie Rickenbacker, kiedy mnie mijał.

– Dziś rano nic.

Zacmokał współczująco. – Biedny Morgan. Powinien dziś tu być. A tymczasem… – Wzruszył ramionami, zrezygnowany, po czym odszedł, by powitać innych gości, i serdecznie wycałować – i poklepać po ramieniu swych licznie przybyłych przyjaciół.

Gonitwa Washington International stała się światową sensacją. Biedny Morgan; gdyby tu był, te wyścigi nie zyskałyby tak wielkiego rozgłosu.

Główna gonitwa według programu była dziewiąta lub dziesiąta w kolejności. Przez całe popołudnie trwały gorączkowe przygotowania, atmosfera napięcia wzrastała, a wraz z nią liczba przegranych kuponów wypełniających kosze na śmieci oraz wpływy do kas za obstawione zakłady.

Cały fronton trybun był przeszklony, dzięki czemu widzowie byli osłonięci przed wiatrem, deszczem i innymi kaprysami pogody. Dla kogoś, kto z wolna przywykł do rygorów angielskich torów wyścigowych, mogło to wydawać się nadzwyczajnym luksusem, ale kiedy o tym wspomniałem, jeden z gości Rickenbackera odparł, skądinąd sensownie, że jak ludziom jest ciepło, to obstawiają zakłady, a jak mają marznąć, to wolą zostać w domu. Część dziennego utargu z zakładów szła na utrzymanie toru i jego infrastruktury – wygoda widzów miała pierwszorzędne znaczenie.

Jak dla mnie to popołudnie ciągnęło się w nieskończoność, ale w miarę upływu czasu wszyscy zagraniczni właściciele koni oraz trenerzy opuścili jadalnię i zeszli na dół, aby zająć się przygotowaniami do zbliżającej się gonitwy.

Stanąłem przy szybie i patrzyłem, jak dziewczyna, którą znałem tak dobrze, wychodzi na tor, drobniutka, złocisto-biała postać daleko w dole, jedna z wielu sunących w dostojnej dumnej paradzie, gdzie każdy uczestnik gonitwy był poprowadzony przez forysia w liberii. Żadnych luźnych koni w drodze do boksów startowych, pomyślałem. Żadnego wyrywania się, żadnych uciekinierów.

Rozległy się fanfary oznajmiające wielką gonitwę. W dłoniach rozentuzjazmowanych widzów tkwiły pliki kuponów. Uczestnicy gonitwy przedefilowali przed trybuną i pocwałowali na linię startu, każdy w towarzystwie swojej własnej eskorty. Z oddali Alessia nie odróżniała się ani trochę od innych dżokejów. Nie rozpoznałbym jej, gdyby nie barwy, jakie nosiła.

W tym miejscu bardziej niż na angielskich torach czułem, że nie stanowię już cząstki jej prawdziwego życia. Właśnie teraz, w siodle, Alessia czuła, że naprawdę żyje. Kiedy przepełniały ją emocje i gdy dawała z siebie wszystko. Tu mogła pokazać całą gamę swych umiejętności. Ja, jako kochanek, mogłem być dla niej co najwyżej wsparciem – i przystałbym na to, gdyby tylko zechciała.

Uczestnicy gonitwy krążyli w kółko po trawiastej nawierzchni, ponieważ gonitwa International na dystansie trzech kilometrów odbywała się nie na torze ziemnym, lecz właśnie na trawiastym. Na tablicy zakładów pojawiły się nowe, podawane na bieżąco stawki. W Ameryce gonitwy rozpoczynały się po przyjęciu wszystkich zakładów, gdy gracze odeszli od kas, a nie punktualnie o czasie, zgodnie z ustaleniami z biuletynu wyścigów.

Ruszyli, konie pomknęły galopem, a wśród nich złoto-biała postać sunąca szybciej niż wiatr, podczas gdy w moim umyśle gonitwa zdawała się rozgrywać niemal w zwolnionym tempie.Brunelleschi, narowisty ogier ze skłonnością do kopania, wykorzystał swój paskudny charakter w zbożnym celu i już przy pierwszym zakręcie zaczął wysuwać się na prowadzenie, przepychając się, dopóki nie był w stanie wyraźnie widzieć przed sobą toru. Nie lubił tłoku, wspomniała Alessia. Zapewniła mu tyle miejsca, ile potrzebował, i prowadziła prosto. Pokonali drugi zakręt od lewej strony i po przebiegnięciu prostej okrążyli ten ostatni, i skierowali się ku linii mety.

Dwa konie biegnące dotąd na czele zaczęły słabnąć i zostały prześcignięte. Brunelleschi pędził naprzód jak burza. Alessia dwukrotnie uderzyła go trzcinką po zadzie i potężne czarne zwierzę pomknęło niczym strzała w stronę mety.

Wygrała gonitwę, właśnie ona, Alessia, a kiedy wjechała na ring dla zwycięzców pod trybuną, powitały ją gromkie owacje. Znalazła się w obiektywie kamer i aparatów fotograficznych z podniesioną głową i śmiechem na ustach. Kiedy Brunelleschi stąpał dumnie w wieńcu z liści laurowych (jakżeby inaczej?), wyciągnęła rękę i delikatnie poklepała zwierzę po ciemnej, lśniącej od potu szyi, a tłum znów nagrodził ją okrzykami.

Z całego serca podzielałem jej radość – i czułem się samotny.

Później wszyscy zjawili się w sali jadalnej – przyszli na szampana – zwycięzcy, przegrani i Erie Rickenbacker, który sprawiał wrażenie, jakby był bliski ekstazy.

– Dobra robota – rzekłem do niej.

– Widziałeś? – Była cała w skowronkach, bardzo mocno przeżywała swój wielki sukces.

– Tak.

– Czyż to nie fantastyczne?

– Cudowne. Taki dzień zdarza się raz w życiu.

– Och, kocham cię – powiedziała, zaśmiała się i obróciwszy się na pięcie, wdała się w ożywioną dyskusję z całym tłumem swych wielbicieli. No i co, Andrew, pomyślałem, krzywiąc się nieznacznie, jak ci się to podoba? No cóż, odpowiedziałem sam sobie, lepsze to niż nic.


Kiedy wróciłem do siebie do hotelu, na moim telefonie paliła się czerwona lampka – ktoś zostawił nagraną wiadomość. Gdy byłem na wyścigach, dzwoniono do mnie z Londynu. Z Liberty Market. Proszono mnie o jak najszybszy kontakt.

Mój telefon odebrał Gerry Clayton.

– Dzwonił twój włoski przyjaciel z Bolonii – powiedział. – Ten policjant, Pucinelli.

– Tak?

– Prosił, abyś do niego zadzwonił. Nie zrozumiałem go zbyt dobrze, ale chyba powiedział, że odnalazł Giuseppe-Petera.

Загрузка...