18

Zanim odebrałem wiadomość, we Włoszech była już trzecia nad ranem. Mimo to, zakładając, że prawo nigdy nie śpi, ani nawet nie drzemie, wybrałem numer do carabinieri, by usłyszeć ziewającego Włocha, który nie znał angielskiego. Pucinellego tam nie było.

Nie wiadomo, kiedy ponownie zjawi się na posterunku.

Podałem mu moje nazwisko, starannie je literując, ale wiedziałem, że dla większości Włochów było ono nie do wymówienia.

Zadzwonię ponownie, zapewniłem, a on odparł krótko: – Dobrze.

O pierwszej w nocy czasu waszyngtońskiego zadzwoniłem do Pucinellego do domu, domyślając się, że o tej porze jego rodzina powinna zasiadać do śniadania. Odebrała jego żona, w tle usłyszałem głosiki dzieci i zapytałem po włosku, czy zastałem męża.

– Enrico jest w Mediolanie – odrzekła, mówiąc przez wzgląd na mnie, bardzo wolno. – Miałam przekazać panu wiadomość. – Krótka przerwa, szelest papieru, a potem: – Proszę zadzwonić pod numer domowy dziś o czternastej. Do tej pory powinien już wrócić. Mówił, że to bardzo ważne, odnalazł pańskiego przyjaciela.

– W Mediolanie? – spytałem.

– Nie wiem. Enrico powiedział tylko, że prosi pana o telefon.

Podziękowałem jej i rozłączyłem się, po czym położyłem się do łóżka i zasnąłem smacznie. O czternastej, czyli o ósmej rano w Waszyngtonie, ponownie zadzwoniłem na jego numer domowy i dowiedziałem się, że gdy tylko wrócił, wezwano go pilnie do pracy.

– Bardzo przeprasza. Proszę zadzwonić do jego biura dziś o siedemnastej.

Do tej pory, stwiedziłem, poobgryzam sobie do żywego paznokcie u obu rąk. Ze zdenerwowania aż kiszki zaczęły mi grać marsza. Zamówiłem śniadanie u obsługi hotelowej, aby zabić głód, po czym zająłem się lekturą niedzielnych wydań waszyngtońskich gazet i czekałem, aż w końcu o jedenastej wreszcie go zastałem.

– Jak się masz, Andrew? – zagadnął.

– Umieram ze zniecierpliwienia.

– Co takiego?

– Nieważne.

– Gdzie jesteś? – spytał. – W twoje firmie poinformowano mnie, że wyjechałeś do Stanów.

– Zgadza się. Jestem w Waszyngtonie. Naprawdę odnalazłeś Giuseppe-Petera?

– Tak i nie.

– To znaczy?

– Pamiętasz zapewne – powiedział – że przez cały czas prowadziliśmy śledztwo wśród ludzi związanych z wyścigami i mieliśmy też zacząć wypytywać studentów podczas zjazdów absolwentów, aby sprawdzić, czy któryś z nich nie rozpoznaje naszego ptaszka na podstawie portretu pamięciowego.

– Oczywiście, że tak – przyznałem.

Z przyzwyczajenia prowadziliśmy rozmowę w dwóch językach i wydawała się ona satysfakcjonująca jak nigdy.

– W obu przypadkach nam się poszczęściło. W obu tych światach. – Przerwał, dla lepszego efektu, wydawał się wyjątkowo z siebie zadowolony. – Nasz człowiek mieszka w Mediolanie i związał się tam z kilkoma radykalnymi ugrupowaniami politycznymi. Sądzi się, że był aktywistą; członkiem Czerwonych Brygad, choć nikt nie wie tego na pewno. To rzekomo fakt, ale nie ma na to dowodów. Tak czy owak, po opuszczeniu uniwersytetu nie próbował kontynuować życia politycznego. Rzucił studia, nie podszedł nawet do ostatnich egzaminów. A raczej został relegowany, tyle że nie z uwagi na przekonania polityczne. Zmuszono go, by opuścił uczelnię, ponieważ fałszował czeki. Nie został za to postawiony przed sądem i to chyba był zasadniczy błąd.

– Mhm – przyznałem, słuchając go jak urzeczony.

– Tak więc dowiedziałem się, jak nazywa się nasz człowiek. I niemal równocześnie, tego samego dnia, otrzymałem informację od ludzi związanych z wyścigami konnymi. Powiedziano mi, że w tym światku nie jest znany zbyt dobrze, nie bywa na wyścigach, jest czarną owcą szacownej rodziny i za swoje ciemne sprawki został bezceremonialnie wyrzucony z domu. Nikt nie wiedział, o co konkretnie chodziło, ale plotki głosiły, że o oszustwo i podrabianie czeków. Wszyscy byli przekonani, że ojciec spłacił długi syna co do grosza, aby zmyć piętno hańby z rodowego nazwiska.

– I dowiedziałeś się tego w światku koniarzy?

– Tak. Ktoś go w końcu rozpoznał. Nasi ludzie byli bardzo uważni, drobiazgowi i nieustępliwi.

– Wobec tego powinieneś pogratulować im sukcesu – powiedziałem szczerze.

– Tak, rzeczywiście – przyznał.

– Jak się nazywa nasz człowiek? – spytałem. To w zasadzie nie miało większego znaczenia, ale byłoby mi łatwiej, gdybym wiedział, z kim konkretnie mam do czynienia.

– Jego ojciec jest właścicielem koni wyścigowych – rzekł Pucinelli. – Wśród nich sławnego ogiera Brunelleschiego. Giuseppe-Peter naprawdę nazywa się Piętro Goldoni.

Wydawało się, że w Waszyngtonie czas się zatrzymał. Wszystko nagle zamarło. Na chwilę ja też wstrzymałem oddech. Miałem wrażenie, że się duszę.

– Jesteś tam, Andrew? – spytał Pucinelli.

Wypuściłem powietrze.

– Tak…

– Od lat nikt nie widział Piętro Goldoniego. Wszyscy sądzą, że wyjechał z kraju i już tu nie wróci. – Wydawał się zadowolony. – To pasowałoby, jeżeli chodzi o czas kolejnych porwań, prawda? Przepędziliśmy go z Włoch i udał się stamtąd do Anglii.

– Hm… – mruknąłem niepewnie – słyszałeś może o Morganie Freemantle’u? Czytałeś wczorajsze albo dzisiejsze gazety, oglądałeś wiadomości w telewizji?

– O kim ty mówisz? Ja byłem w Mediolanie i miałem mnóstwo pracy. Kim jest ten Morgan Freemantle?

Powiedziałem mu. I dodałem: – Bruno i Beatrice Goldoni są od tygodnia w Waszyngtonie. Rozmawiałem z nimi. Wczoraj po południu Brunelleschi wygrał tu w Waszyngtonie gonitwę International. Jechała na nim Alessia.

Na drugim końcu łącza przez chwilę zapanowała głucha cisza.

– On musi tam być! – wykrzyknął potem Pucinelli. – Piętro Goldoni jest teraz w Waszyngtonie!

– Taa.

– Naturalnie wiedziałeś o tym.

– Domyślałem się, że Giuseppe-Peter jest tutaj.

Zamilkł na chwilę. Zamyślił się. – W jaki sposób najlepiej poinformować o tym amerykańską policję? Być może moi przełożeni zechcą skonsultować się…

– Jeżeli chcesz – zaproponowałem – osobiście poinformuję kapitana miejscowej policji o tym, czego się dowiedziałem. Być może, gdy pozna fakty, zechce pomówić bezpośrednio z tobą. Na posterunku jest policjant mówiący biegle po włosku, który może posłużyć za tłumacza.

Pucinelli był wdzięczny, ale starannie to ukrywał. – Wyśmienicie. Dobrze by było, gdybyś to wszystko zaaranżował.

– Zajmę się tym natychmiast – zapewniłem.

– Jest niedziela – mruknął niemal z powątpiewaniem.

– Ale ty przecież pracujesz – zauważyłem. – Jakoś się z nim skontaktuję.

Podał mi grafik swoich dyżurów, który starannie zapisałem.

– Spisałeś się na medal, Enrico – powiedziałem ciepło pod koniec naszej rozmowy. – Moje gratulacje. To powinno być warte awansu.

Zaśmiał się krótko i choć szczerze, to jednak bez większej nadziei na sukces, jaki mu wieszczyłem. – Tak czy owak, trzeba dopaść tego Goldoniego. – I nagle coś mu przyszło do głowy. – Jak sądzisz, w którym państwie będzie sądzony?

– Sądząc po jego dotychczasowej karierze, to raczej w żadnym – odparłem cierpko. – Czmychnie do Ameryki Południowej, gdy tylko policja tutaj zacznie mu deptać po piętach, a kto wie, może w przyszłym roku jakiś gracz polo zostanie porwany dokładnie w środku chukka…

– Co takiego?

– To nie do przetłumaczenia – odparłem. – To na razie.

Niezwłocznie zadzwoniłem na posterunek w Waszyngtonie i prośbą i groźbą zdołałem w końcu zlokalizować Kenta Wagnera – przebywał u swojej bratanicy, która obchodziła właśnie urodziny i urządziła z tej okazji przyjęcie.

– Przepraszam – rzuciłem i wyjaśniłem, dlaczego zakłócam mu spokój.

– Chryste panie – mruknął. – Kim jest ten Pucinelli?

– To dobry glina. Bardzo odważny. Porozmawiaj z nim.

– Dobra.

Podałem mu numer telefonu i grafik Enrica. – Państwo Goldoni wybierają się do Nowego Jorku – dodałem. – Dowiedziałem się tego od pani Goldoni. Sądzę, że wyjadą jeszcze dziś. Mieszkają w hotelu Regency.

– Zaraz się tym zajmę. A ty? Wciąż mieszkasz w hotelu Sherryatt?

– Tak. Właśnie stamtąd dzwonię.

– Bądź pod telefonem.

– W porządku.

Odchrząknął. – Dzięki, Andrew.

– Cała przyjemność po mojej stronie, Kent – powiedziałem i faktycznie, mówiłem szczerze. – Tylko go dorwij. Jest twój.

Kiedy tylko odłożyłem słuchawkę, rozległo się pukanie do drzwi. Dopiero gdy je otworzyłem, uświadomiłem sobie, że może powinienem był zachować większą ostrożność. Ale w progu stała tylko niegroźna, niska, pulchna pokojówka w średnim wieku, która chciała posprzątać mój pokój.

– Jak długo to potrwa? – spytałem, zerkając na wózek ze świeżą pościelą, ręcznikami i potężnym odkurzaczem.

Odparła po hiszpańsku z meksykańskim akcentem, że nie rozumie.

Zadałem jej to samo pytanie po hiszpańsku. – Dwadzieścia minut – odrzekła z niezłomnym przekonaniem. Sięgnąłem po telefon, poprosiłem w centrali, aby wszystkie rozmowy przełączane były do hotelowej recepcji i zszedłem na dół, aby tam poczekać.

Poczekać… i przemyśleć to i owo.

Rozmyślałem przede wszystkim o Beatrice Goldoni i pełnym ekscytacji poczuciu winy malującym się na jej twarzy, pomyślałem ojej synu wyrzuconym z rodzinnego domu. Uznałem, że to bardzo prawdopodobne, iż tamtego dnia, czyli w piątek, Beatrice nie udawała się na potajemną schadzkę z kochankiem, lecz raczej na upragnione spotkanie z wciąż kochaną czarną owcą rodziny. To na pewno on zaaranżował spotkanie, musiał wiedzieć, że matka przyjedzie na wyścigi, i zapewne wciąż za nią tęsknił.

Nie ulegało wątpliwości, że nie wiedziała, iż to jej syn uprowadził Alessię, a teraz Freemantłe’a. Nie była aż tak sprytna. Wiedziała jednak, że to ja prowadziłem negocjacje w sprawie uwolnienia Alessi, Paolo Cenci powiedział jej o tym przy piątkowym śniadaniu. Bóg jeden wie, o czym jeszcze jej naopowiadał. Może powiedział również o Dominicu, to by było całkiem logiczne.

I wydawało się całkiem prawdopodobne. Wielu ludzi nie rozumiało, dlaczego Liberty Market zależy na utrzymaniu swej działalności w sekrecie, i nie widziało nic złego w rozmawianiu na temat naszej firmy.

Osobiście odwiozłem Beatrice do Waszyngtonu, a ona tyle mówiła, bez końca. Usta jej się nie zamykały. Ple, ple, ple. Jesteśmy w Waszyngtonie z państwem Cenci… pamiętasz Alessię, tę dziewczynę, którą uprowadzono? Jest z nią młody mężczyzna, ten, co przyjechał do Włoch, aby sprowadzić ją z powrotem do domu całą i zdrową… a Paolo Cenci opowiedział nam, jak ten mężczyzna ocalił w Anglii pewnego małego chłopca, Dominica… Alessia też tam była… ple, ple, ple.

Podniosłem się z kanapy w hallu, podszedłem do recepcji i powiedziałem, że się wyprowadzam – poprosiłem o przygotowanie rachunku. Po czym raz jeszcze zadzwoniłem do Kenta Wagnera, który powiedział, że złapałem go dosłownie w ostatniej chwili, właśnie opuszczał przyjęcie.

– Zepsułeś mi cały dzień, nie ma co – poskarżył się, choć bez większego przekonania w głosie. – Przypomniałeś sobie coś jeszcze?

Odparłem, że wynoszę się z hotelu Sherryatt, i wyjaśniłem dlaczego.

– O Jezu – mruknął. – Przyjedź prosto na posterunek, ukryję cię w miejscu, gdzie Goldoni na pewno cię nie znajdzie. W obecnej chwili lepiej z góry zakładać, że on jednak wie o twoim istnieniu.

– Tak będzie bezpieczniej – przyznałem. – Już jadę.

W recepcji powiedziano mi, że rachunek będzie czekał na mnie, gdy zjadę na dół z bagażami. Dwadzieścia minut jeszcze nie minęło, ale kiedy wysiadłem z windy, ujrzałem pokojówkę pchającą przed sobą wózek i zmierzającą w głąb korytarza.

Otworzyłem drzwi kluczem i wszedłem do środka.

Było tam trzech mężczyzn w furażerkach i białych kombinezonach z logo firmy Dywanex na piersiach i plecach; przestawili większość mebli pod ściany i na środku pokoju rozwinęli duży dywan o orientalnym wzorze.

– Co to… – zacząłem. I pomyślałem: jest niedziela. Odwróciłem się na pięcie, aby wybiec z pokoju, ale za późno.

Czwarty mężczyzna z Dywanexu stanął w progu, zastępując mi drogę.

Ruszył w moją stronę, wyciągając obie ręce do przodu, i pchnął mnie z całej siły w głąb pokoju.

Spojrzałem mu w oczy… i natychmiast go poznałem.

W mojej głowie rozpętała się istna gonitwa myśli.

Pomyślałem: już po mnie.

Pomyślałem: już nie żyję.

Pomyślałem: a przecież powinienem był wygrać tę grę. Sądziłem, że wyjdę z niej zwycięsko. Myślałem, że go odnajdę, policja go aresztuje i raz na zawsze przerwie jego plugawy proceder; nawet przez myśl mi nie przeszło, że może stać się inaczej.

Pomyślałem: głupiec ze mnie. Przegrałem. Sądziłem, że wygram, jak Brunelleschi… ale zagrożenie… jednak mnie pokonało.

Wszystko działo się błyskawicznie i wydawało się rozmyte jak na filmie rozgrywającym się w przyspieszonym tempie. Ktoś zarzucił mi na głowę płócienny worek, przestałem widzieć cokolwiek. Ktoś inny podstawił mi nogę, a silne ręce przyszpiliły mnie do podłogi. Poczułem ostre ukłucie w udo, jak użądlenie osy. Poczułem jeszcze, że ktoś mnie obraca, wielokrotnie, raz za razem, i zdałem sobie sprawę, że jestem zawijany w dywan, jak nieboszczyk w starym, tandetnym kryminale.

I to była ostatnia myśl, jaka pojawiła się w mojej głowie; potem bardzo długo nie było już nic.


Obudziłem się na świeżym powietrzu, skostniały i zmarznięty.

Ulżyło mi, że w ogóle się obudziłem, ale poza tym moje położenie było dość opłakane. Po pierwsze, nie miałem nic na sobie.

Chrzanić to, pomyślałem gniewnie. Ten sam numer, facet działa schematycznie. Tak samo jak w przypadku Alessi. Byłem święcie przekonany, że w obecnej chwili Morgan Freemantle też był goły jak święty turecki.

W nieoficjalnym podręczniku wręczanym każdemu nowemu pracownikowi Liberty Market jest o tym wyraźnie napisane: „w celu natychmiastowego i efektywnego zdominowania oraz psychicznego złamania uprowadzonej ofiary porywacze pozbawiają ją zwykle całego ubrania”.

Dominic był ubrany, prócz spodenek miał na sobie nawet sweterek. Ale Dominic był za mały, aby nagość mogła go w jakimkolwiek stopniu upokorzyć. To nie miało sensu.Jedyne, co mogłem uczynić, to myśleć o sobie, jakbym był w pełni ubrany. Siedziałem na ziemi, grunt wokół mnie zasłany był opadłymi liśćmi. Opierałem się o drzewo, z którego gałęzi musiała spaść większość wspomnianych liści: niewielkie drzewo o gładkim, twardym pniu grubości góra dziesięciu centymetrów.

Widoczność miałem ograniczoną ze wszystkich stron, drzewo otoczone było gęstwą wiecznie zielonych krzewów, głównie laurów, co uświadomiłem sobie z pewną dozą ironii. Znajdowałem się na niewielkiej polance, a do towarzystwa miałem jeszcze tylko jedno równie młode drzewko. Chyba to były buki.

Największy i najbardziej palący problem polegał na tym, że nie mogłem oddalić się od drzewa z uwagi na coś, co przypominało kajdanki, a co opasywało moje nadgarstki po przeciwnej stronie pnia, za moimi plecami.

Na polance było cicho, z oddali zaś dobiegały mocno stłumione odgłosy miasta. Gdziekolwiek się znajdowałem, nie wywieźli mnie zbyt daleko. Na pewno nie tak daleko jak do Laurel. Byłem może ze dwa kilometry od centrum, pewnie gdzieś na przedmieściu.

Otworzyłem usta i zacząłem krzyczeć: – Ratunku! – na całe gardło. Powtórzyłem to słowo wielokrotnie. Bez powodzenia.

Niebo, tak błękitne w tygodniu wyścigów, było teraz zachmurzone, szare i posępne jak moje myśli.

Nie wiedziałem, która może być godzina. Macając się po przegubach, zorientowałem się, że nie mam zegarka.

Mogłem wstać.

Wstałem.

Mogłem uklęknąć; nie pokusiłem się, by to zrobić. Mogłem obejść drzewo dookoła.

Zrobiłem to. Otaczające mnie krzewy wyglądały ze wszystkich stron jednakowo.

Gałęzie drzewa rozpościerały się tuż nad moją głową, niezbyt grube, twarde konary zakończone mniejszymi gałązkami. Z niektórych z nich wciąż jeszcze zwieszały się zbrązowiałe liście. Próbowałem je strząsnąć, ale mimo iż się zakołysały, uparcie trwały na swoich miejscach.

Ponownie usiadłem, a wówczas zaczęły przychodzić mi do głowy same nieprzyjemne myśli, wśród nich ta, że w Liberty Market nigdy nie zapomną mi tego, co mnie spotkało – o ile w ogóle zdołam ocalić skórę i wrócę do firmy.

Dałem się porwać… cóż za głupota.

Co za wstyd…

Sięgnąłem myślami wstecz. Gdyby udało mi się wcześniej skontaktować z Pucinellim, wcześniej dowiedziałbym się prawdy o czarnej owcy rodziny Goldoni, a tym samym ekipa Dywanexu po przybyciu do hotelu, gdzie mieszkałem, pocałowałaby klamkę, bo już dawno by mnie tam nie było.

Gdybym nie wrócił na górę, po swoje rzeczy…

Gdyby, gdyby, gdyby…

Przypomniałem sobie oblicze Giuseppe-Petera-Pietro Goldoniego, wyłaniającego się zza drzwi mojej sypialni: pełne napięcia i determinacji, jak u żołnierza podczas wykonywania zadania – pod względem szybkości i efektywności działania przywodził mi na myśl Tony’ego Vine. To właśnie on osobiście porwał Dominica z plaży i w masce na twarzy kierował uprowadzeniem Alessi. Można się było domyślać, że to również on w przebraniu szofera zjawił się w hotelu, by zabrać stamtąd Morgana Freemantle’a, jak gdyby bezpośredni udział w akcji dawał mu taką samą satysfakcję, co zyskiwane dzięki porwaniom pieniądze z okupu.

Czy gdybym zdołał zrozumieć jego motywy, byłoby mi w obecnej sytuacji łatwiej? Nigdy dotąd nie prowadziłem negocjacji z porywaczami bezpośrednio – zawsze przez osoby trzecie. To również jedna z podstawowych zasad naszej firmy. Niestety w obecnej sytuacji trudno byłoby mi raczej trzymać się zawodowych reguł.

Czas płynął. Wysoko w górze przelatywały samoloty, pojawiło się także kilka ciekawskich ptaków, zdziwionych zapewne obecnością obcego na ich terenie. Usiadłem, skądinąd całkiem wygodnie, usiłując przygotować się psychicznie na ewentualność, że być może przyjdzie mi tu spędzić trochę czasu.

Zaczęło padać.

Drzewo nie zapewniało dobrej osłony, ale niezbyt się tym przejmowałem. Drobne krople spadające pomiędzy usychającymi liśćmi zraszały moją skórę, chłodząc ją i zwilżając zarazem. Nigdy dotąd nie miałem okazji być nago na deszczu. Uniosłem głowę i otworzyłem usta, spijając łapczywie każdą wpadającą do nich kroplę. Jakiś czas później deszcz ustał i zrobiło się ciemno. Mam przed sobą całą noc, pomyślałem chłodno.

No dobrze. Cała noc. Niech będzie. Staw temu czoło. Przyjmij to. Pogódź się z tym. To nie takie trudne.

Byłem zdrowy, silny i miałem wrodzoną wytrzymałość, której nigdy dotąd nie zdarzyło mi się przetestować w warunkach ekstremalnych. Ręce były skute luźno i jakoś mogłem z tym wytrzymać. Mogłem również przesiedzieć na ziemi wiele godzin, nie czując większego dyskomfortu. I jak przypuszczałem, to mnie właśnie czekało.

Najbardziej dotkliwy był chłód i próbowałem udawać przed sobą, że go nie odczuwam – a także głód, pragnienie miłej, ciepłej kolacji, które pojawiło się we mnie z nadejściem nocy.

Usiłowałem raz po raz pocierać energicznie krawędzią kajdanek o drzewo, aby sprawdzić, czy tym sposobem udałoby mi się je przepiłować. W efekcie tylko naruszyłem korę w kilku miejscach i pozdzierałem skórę na przegubach. Pień, choć niezbyt gruby, okazał się wyjątkowo twardy i nieustępliwy.

Kilkakrotnie zapadałem w głęboką drzemkę, a raz nawet przewróciłem się na bok, by obudzić się z nosem w stercie mokrych liści i z obolałymi, zdrętwiałymi ramionami. Usiłowałem znaleźć dla siebie lepszą, wygodniejszą pozycję do leżenia, ale najbardziej optymalna była niestety pozycja siedząca.

Gdy tak czekałem, drżąc z zimna, na nadejście świtu, po raz pierwszy zacząłem zastanawiać się, czy mój przeciwnik nie zamierza po prostu pozostawić mnie tutaj, abym umarł z głodu, pragnienia i wychłodzenia.

Nie zabił mnie w hotelu. Gdyby zamierzał to zrobić, mógł przecież wstrzyknąć mi śmiertelną dawkę środka, którym mnie odurzył. Równie dobrze mógł wynieść zawinięte w dywan zwłoki, a jednak poprzestał tylko na pozbawieniu mnie przytomności. Jeżeli jednak chciał się mnie pozbyć, dlaczego wciąż utrzymywał mnie przy życiu?

A może… chodziło mu o zemstę. W tej sytuacji sprawa przedstawiałaby się całkiem inaczej.

Z przekonaniem w głosie powiedziałem Kentowi Wagnerowi, że Giuseppe-Peter nie byłby w stanie zabić żadnej ze swych ofiar powoli; tak aby zadać jej jak najwięcej bólu… ale może zwyczajnie się pomyliłem?

Cóż, powiedziałem sobie w duchu, poczekamy – zobaczymy.

Nadszedł dzień. Szary dzień, chmury wisiały nisko, zwiastując wyjątkowo kiepską pogodę.

A co z Verdim? – pomyślałem. Nie miałbym nic przeciwko odrobinie muzyki poważnej. Verdi… Giuseppe Verdi.

Ach, tak. Giuseppe. Dopiero teraz zrozumiałem.

Peter to jego włoskie imię – Pietro – tyle że po angielsku.

Nie miałbym też nic przeciwko filiżance kawy, stwierdziłem.

Przydałoby się zadzwonić po obsługę hotelową.

Dla ofiary porwania najtrudniejsze są pierwsze dwadzieścia cztery godziny od chwili uprowadzenia: podręcznik Liberty Market, rozdział pierwszy. Z mojego własnego, osobistego punktu widzenia, szczerze w to wątpiłem.

Gdy słońce stało już wysoko, choć szczelnie zakryte chmurami, zjawił się, aby sprawdzić, jak sobie radzę. Nie usłyszałem, jak się zbliża, ale nagle pojawił się tuż za mną, wyłaniając się zza jednej z kęp lauru – Giuseppe-Peter-Pietro Goldoni w brązowej, skórzanej kurtce, ze złotymi sprzączkami przy mankietach. Miałem wrażenie, jakbym znał go od wieków, a jednak był mi kompletnie obcy. W jego oczach kryła się dziwna bezwzględność, cicha, złowroga brutalność i subtelna arogancja. Widać było wyraźnie, że jest dumny, iż udało mu się mnie podejść i porwać, a mnie na jego widok po plecach przebiegły lodowate ciarki.

Zatrzymał się na wprost mnie i spojrzał w dół.

– Nazywasz się Andrew Douglas – powiedział po angielsku. Mówił z silnym akcentem i jak wszyscy Włosi miał trudności z wymową niektórych sylab, ale dało się go zrozumieć.

Spojrzałem mu prosto w oczy, ale nie powiedziałem ani słowa.

Bez nadmiernej ekscytacji, lecz ze skupieniem odwzajemnił moje spojrzenie i odniosłem wrażenie, że odczuwa względem mnie to samo, co ja względem jego. Zawodową ciekawość.

– Nagrasz mi się na taśmie – powiedział w końcu.

– Dobrze.

Zdziwił się, że tak łatwo przystałem na jego żądanie, najwyraźniej nie tego oczekiwał.

– Nie pytasz… kim jestem?

Odparłem: – Jesteś człowiekiem, który uprowadził mnie z hotelu.

– A jak się nazywam? – zapytał.

– Nie wiem – odrzekłem.

– Mam na imię Peter – powiedział z dumą.

– Peter… – Uniosłem głowę i otaksowałem go spojrzeniem. – Dlaczego ja tu jestem?

– Aby nagrać taśmę.

Rzucił mi posępne spojrzenie i odszedł, jego głowa odcinała się wyraźnie na tle ciemnego nieba, rysy twarzy wydawały się tym bardziej znajome, że to przecież ja sporządziłem jego portret pamięciowy. Był wyjątkowo udany, jak stwierdziłem. Może tylko niewłaściwie uchwyciłem linię brwi, jego były prostsze na końcach.

Nie było go chyba z godzinę, a kiedy wrócił, przez ramię miał przerzuconą brązową torbę podróżną. Torba wyglądała na skórzaną i miała złote sprzączki. Wszystko w najlepszym gatunku.

Wyjął z kieszeni kurtki kartkę papieru, rozłożył ją i podsunął w moją stronę, abym mógł zobaczyć, co na niej napisano.

– To masz przeczytać – powiedział.

Przeczytałem wiadomość napisaną drukowanymi literami – nie przez Giuseppe-Petera, lecz przez kogoś innego, najprawdopodobniej z pochodzenia Amerykanina. Treść była następująca:

JESTEM ANDREW DOUGLAS. TAJNIAK. WY, MENDY Z JOCKEY CLUB, SŁUCHAJCIE UWAŻNIE. MACIE PRZESŁAĆ DZIESIĘĆ MILIONÓW FUNTÓW, TAK JAK KAZALIŚMY. POTWIERDZONY CZEK MA BYĆ GOTOWY NA WTOREK. PRZEŚLIJCIE GO NA NUMER KONTA ZL327/42805 CREDIT HELVETIA W ZURYCHU. JAK CZEK PRZEJDZIE, FREEMANTLE WRÓCI DO DOMU ZE WSZYSTKIMI PALCAMI. A WTEDY UWAŻAJCIE. JAK WCIĄGNIECIE DO POMOCY GLINIARZY, ZGINĘ. A JAK WSZYSTKO BĘDZIE W PORZĄDKU I KASA TRAFI NA MIEJSCE, POWIADOMIĄ WAS, GDZIE MOŻECIE MNIE ZNALEŹĆ. JEŻELI KTOŚ SPRÓBUJE ZŁAMAĆ UKŁAD JUŻ PO WYPUSZCZENIU FREEMANTLE’A, ZABIJĄ MNIE.

Włożył kartkę do kieszeni kurtki i zaczął wyciągać z torby podróżny magnetofon kasetowy.

– Nie przeczytam tego – powiedziałem spokojnym, zrównoważonym tonem.

Znieruchomiał nagle. – Nie masz wyboru. Jeżeli tego nie przeczytasz, zabiję cię.

Nie powiedziałem ani słowa i tylko na niego patrzyłem, bez wrogości czy choćby cienia gniewu. Nie chciałem, by potraktował to jako wyzwanie.

– Zabiję cię – powtórzył, a ja pomyślałem: owszem, może i tak, ale na pewno nie za to.

– To jest źle napisane – odparłem. – Sam poradziłbyś sobie z tym znacznie lepiej.

Wrzucił magnetofon z powrotem do skórzanej torby.

– Chcesz powiedzieć – rzucił z niedowierzaniem w głosie – że nie przeczytasz tego z powodu stylu, w jakim zostało napisane?

– Tak – odparłem. – Chodzi przede wszystkim o styl. Odwrócił się do mnie plecami i zastanowił przez chwilę. W końcu znów odwrócił się w moją stronę.

– Zmienię niektóre słowa – powiedział. – Ale przeczytasz tylko to, co ci każę. Zrozumiano? Żadnych… – szukał w myślach odpowiednich słów, aż w końcu dodał po włosku -…żadnych tajnych słów. Żadnych umówionych haseł.

Uznałem, że jeśli zmuszę go, aby mówił po angielsku, zyskam nad nim niewielką, ale mimo wszystko przewagę, toteż rzekłem:

– Co powiedziałeś? Nie zrozumiałem.

Nieznacznie przymrużył powieki. – Mówisz po hiszpańsku. Ta pokojówka w hotelu wzięła cię za Hiszpana. Uważam, że mówisz także po włosku.

– Bardzo słabo.

Wyciągnął kartkę z kieszeni kurtki, z drugiej wyłuskał pióro i odwróciwszy kartkę, zaczął pisać nową wersję wiadomości, którą miałem później nagrać na kasetę. Kiedy skończył, pokazał mi swoje dzieło, trzymając kartkę w wyciągniętej ręce, abym mógł bez przeszkód przeczytać całą wiadomość. Treść brzmiała obecnie tak:

JESTEM ANDREW DOUGLAS. NIECH JOCKEY CLUB ZBIERZE DZIESIĘĆ MILIONÓW FUNTÓW, A WE WTOREK ZROBI PRZELEW NA KONTO NUMER ZL327/42806, CREDIT HELVETIA, W ZURYCHU, W SZWAJCARII. KIEDY PRZELEW ZOSTANIE ZREALIZOWANY, MORGAN FREEMANTLE WRÓCI DO DOMU. POTEM PO PROSTU CZEKAJCIE. NIECH POLICJA NIE WSZCZYNA ŚLEDZTWA. JEŻELI WSZYSTKO BĘDZIE W PORZĄDKU, ZOSTANĘ UWOLNIONY. JEŚLI PIENIĘDZY NIE BĘDZIE MOŻNA PODJĄĆ Z KONTA W BANKU SZWAJCARSKIM, ZABIJĄ MNIE.

– No cóż – mruknąłem. – Teraz znacznie lepiej. Ponownie sięgnął po magnetofon.

– Nie zapłacą dziesięciu milionów – powiedziałem.

Jego dłoń znów znieruchomiała.

– Wiem.

– Nie wątpię, że wiesz. – Żałowałem, że nie mogę podrapać się w swędzący czubek nosa. – W normalnych okolicznościach czekałbyś na list Jockey Clubu do twojego banku w Szwajcarii z propozycją bardziej realnej kwoty okupu.

Słuchał beznamiętnie, przekładając słowa na język włoski, aby zrozumieć, co powiedziałem. – Zgadza się – przyznał.

– Mogą zapłacić okup wysokości góra stu tysięcy funtów – powiedziałem.

– Bzdura.

– Może pięćdziesiąt tysięcy więcej na pokrycie twoich kosztów.

– To też bzdura.

Mierzyliśmy się wzajemnie wzrokiem. W normalnych okolicznościach negocjacje co do wysokości okupu przebiegały całkiem inaczej. Ale z drugiej strony czemu miałbym z tym zwlekać?

– Pięć milionów – powiedział. Milczałem.

– Musi być pięć – dodał.

– Jockey Club nie ma pieniędzy. To klub towarzyski, w jego skład wchodzą zwykli ludzie. Nie są zamożni.

Pokręcił zapamiętale głową. – Są bogaci. Wiem, że na pewno mają pięć milionów.

– Skąd wiesz? – spytałem.

Zamrugał lekko powiekami, ale ostatecznie powtórzył tylko: – Pięć milionów.

– Dwieście tysięcy. Naprawdę, na więcej nie licz.

– Bzdura.

Odszedł, by zniknąć w laurowym gąszczu; chyba musiał to sobie przemyśleć i nie chciał, abym go obserwował.

Ten numer z kontem w szwajcarskim banku wydał mi się fascynujący; najwyraźniej zamierzał możliwie jak najszybciej przesłać pieniądze z konta nr ZL327/42806 na całkiem inne, zapewne znajdujące się w zupełnie innym banku, i chciał mieć pewność, że Jockey Club nie zdoła go w żaden sposób powstrzymać, wytropić ani zastawić na niego pułapki. Jako że członkami lub doradcami Jockey Clubu mogły być najtęższe bankierskie umysły, przedsięwzięte przez niego środki bezpieczeństwa wydawały się całkiem sensowne.

Jedna ofiara za okup w żądanej kwocie.

Druga za zapewnienie bezpieczeństwa pieniądzom, aby mogły zostać wybrane bez żadnych nieprzewidzianych niespodzianek.

Morgan Freemantle miał zapewnić mu pieniądze, a Andrew Douglas czas na ich ukrycie. Żadnych niepotrzebnych spotkań w punkcie przekazania okupu, gdzie mógłby wpaść w pułapkę nadpobudliwych, nazbyt skorych do działania carabinieri, żadnych stosów sfotografowanych banknotów o oznaczonych nominałach i spisanych numerach. Jedynie cyfry, przechowywane elektronicznie cyfry; wymyślne i gładkie przestępstwo. Zebrać cyfry od dżentelmenów z Jockey Clubu, zsumować je i przesłać teleksem do Szwajcarii. Mając pieniądze w Zurychu, Giuseppe-Peter mógł zniknąć gdzieś w Ameryce Południowej i niestraszne byłyby mu wszelkie szalejące w tamtejszych krajach inflacje. Franki szwajcarskie były w stanie przetrwać każdą zawieruchę.

Mogłem się jedynie domyślać, że okup za Alessię trafił do Szwajcarii w dniu, kiedy go wpłacono, wymieniony na franki, być może za pośrednictwem pasera. Tak samo było w przypadku właściciela torów wyścigów konnych nieco wcześniej. Nawet jeśli uprowadzenie Dominica zakończyło się dla Giuseppe-Petera fiaskiem, musiał on mieć już zgromadzony na tajnym koncie blisko milion funtów szterlingów. Zastanawiałem się, czy postawił sobie granicę, po osiągnięciu której zaprzestanie swojej działalności, a także czy porywanie może uzależniać – bo jego uzależniło chyba już na wieki.

Zorientowałem się, że z przyzwyczajenia wciąż myślałem o nim jak o Giuseppe-Peterze. Piętro Goldoni był dla mnie całkiem obcą osobą.

W końcu wrócił, stanął przede mną i opuścił wzrok.

– Jestem człowiekiem interesu – powiedział.

– Wiem.

– Wstań, kiedy mówię do ciebie.

Stłumiłem w sobie instynktowne pragnienie, aby mu się przeciwstawić. Porywacza nigdy nie należy do siebie zrażać – to lekcja numer dwa dla ofiar. Niech będzie z ciebie zadowolony, niech cię polubi, będzie wówczas mniej skory do tego, aby cię zabić.

Cholerny podręcznik, pomyślałem posępnie i wstałem.

– Tak lepiej – mruknął. – Za każdym razem, kiedy tu przyjdę, masz wstać.

– W porządku.

– Nagrasz się. Wiesz, co chcę powiedzieć. I powiesz to. – Przerwał na chwilę. – Jeżeli nie spodoba mi się to, co powiesz, zaczniemy od nowa. Najwyżej zrobisz to jeszcze raz.

Skinąłem głową.

Wyjął ze skórzanej torby czarny magnetofon i włączył go. Następnie z kieszeni kurtki wyłuskał kartkę z instrukcjami i podsunął w moją stronę, tak bym mógł odczytać jego wersję. Dał mi gestem dłoni znak, że mogę zaczynać, a ja odchrząknąłem i siląc się na spokojny ton, co nie było łatwe, powiedziałem:

– Mówi Andrew Douglas. Niniejszym żądanie okupu za Morgana Freemantle’a zostaje zredukowane do pięciu milionów funtów…

Giuseppe-Peter wyłączył magnetofon.

– Tego nie kazałem ci mówić – warknął gniewnie.

– Nie – przyznałem łagodnie. – Ale może to zaoszczędzić sporo czasu.

Wydął wargi, zamyślił się, powiedział, żebym zaczął raz jeszcze, i wcisnął klawisze startu i zapisu. Powiedziałem:

– Mówi Andrew Douglas. Niniejszym żądanie okupu za Morgana Freemantle’a zostaje zredukowane do pięciu milionów funtów. Kwotę tę należy przelać do banku Credit Helvetia w Zurychu, w Szwajcarii, na konto o numerze ZL327/42806. Kiedy żądana suma znajdzie się na podanym koncie, Morgan Freemantle wróci do domu. Niech policja nie wszczyna śledztwa. Jeżeli nie będzie żadnego dochodzenia, a konto w banku szwajcarskim nie zostanie zablokowane i pieniądze będą mogły zostać stamtąd bez przeszkód wybrane i przekazane gdzie indziej, zostanę uwolniony.

Przerwałem. Wcisnął klawisz „stop” i powiedział: – Nie dokończyłeś.

Spojrzałem na niego.

– Powiesz, że jeśli te warunki nie zostaną dotrzymane, zginiesz.

Jego ciemne oczy wpatrywały się w moje na równym poziomie; byliśmy niemal tego samego wzrostu. Dostrzegłem w nich tylko niewzruszoną pewność siebie. Znów wcisnął klawisze startu i nagrywania i czekał cierpliwie.

– Powiedziano mi – rzekłem oschłym tonem – że jeśli niniejsze warunki nie zostaną dotrzymane, zginę.

Pokiwał ostentacyjnie głową i wyłączył magnetofon.

I tak mnie zabije, pomyślałem. Włożył magnetofon do jednej z przegródek w torbie podróżnej i zaczął grzebać w drugiej w poszukiwaniu czegoś innego. W moich trzewiach zalęgła się lodowata gula trwogi. Spróbowałem nad nią zapanować i udało mi się to, choć z wielkim trudem. Ale Giuseppe-Peter nie wyjął z torby pistoletu ani noża, lecz butelkę po coli, zawierającą mętnawy, biały płyn.

Zareagowałem niemal tak, jakby to była broń. Pomimo iż było chłodno, zacząłem obficie się pocić.

Chyba nie zwrócił na to uwagi. Odkręcił butelkę i sięgnął do torby po cienką plastikową rurkę do napojów.

– Zupa – wyjaśnił. Wsunął rurkę do butelki i włożył mi koniec do ust.

Zacząłem ssać. To był rosół – zimny i dość zawiesisty. Wypiłem wszystko dość szybko w obawie, że mi zabierze.

Obserwował mnie bez słowa. Kiedy skończyłem, rzucił rurkę na ziemię. Zakręcił butelkę i włożył do torby. A potem znów obrzucił mnie przeciągłym, badawczym, czujnym spojrzeniem i niespodziewanie odszedł.

Nogi miałem miękkie jak z waty. Usiadłem ciężko i powoli na ilastej ziemi. Niech to szlag, pomyślałem. Niech to wszyscy diabli.

Mam to w sobie, skonstatowałem, podobnie jak wszystkie inne ofiary, rozpaczliwe uczucie poniżenia, dławiące poczucie winy, wynikające z faktu, że dałem się porwać.

Więzień, nagi, samotny, przerażony, uzależniony od wroga przynoszącego mu jedzenie… oto typowe elementy syndromu złamania ofiary. Wszystko jak w podręczniku. Znajomość ludzkich reakcji i odczuć na podstawie relacji innych uwolnionych ofiar nie wystarczy, by uwolnić cię od szoku, jaki przeżywasz, gdy samemu znajdziesz się w takiej sytuacji. W przyszłości każdą tego typu reakcję będę odbierał nie tylko umysłem, ale również sercem… każde słowo będzie mi bliskie jak szum mojej własnej krwi w żyłach.

O ile miałem przed sobą jakąkolwiek przyszłość.

Загрузка...