4

Przez resztę dnia, a także przez całą sobotę i niedzielę Cenci snuł się po posiadłości, wracał do domu w posępnym nastroju, pił zbyt dużo brandy i wyraźnie tracił na wadze.

Ilaria w milczącym, buntowniczym nastroju udała się jak zwykle do klubu tenisowego. Ciotka Luisa kręciła się nerwowo, jak to ona, dotykając różnych rzeczy, jakby chciała upewnić się, że nadal istnieją.

Pojechałem do Bolonii, wysłałem klisze, umyłem samochód. Lorenzo wciąż oddychał wyłącznie dzięki urządzeniom, a na mizernej podmiejskiej ulicy dwaj porywacze wciąż tkwili zabarykadowani w mieszkaniu na trzecim piętrze, prowadząc rozmowy, które jednak nie skutkowały żadnym działaniem poza dostarczeniem mleka dla niemowlęcia oraz chleba i kiełbasy dla pozostałych.

W niedzielę wieczorem Ilaria weszła do biblioteki, gdzie oglądałem wiadomości telewizyjne. Sceneria na ulicy prawie nie uległa zmianie, tyle tylko, że nie było już tłumu gapiów, rozeszli się, znudzeni i zawiedzeni brakiem dramatycznych wydarzeń; liczba mundurowych też jakby się zmniejszyła. W telewizji z oblężenia pokazywano jedynie krótkie migawki, to nie była sensacja, którą warto prezentować na żywo.

– Myśli pan, że ją uwolnią? – spytała Ilaria, gdy na ekranie pojawiły się twarze znanych polityków.

– Tak. Sądzę, że tak.

– Kiedy?

– Tego nie wiem.

– A jeśli zagrożą carabinieri, że będą ją przetrzymywać, dopóki ci dwaj z mieszkania nie będą mogli odejść wolno? Jeżeli okaże się, że okup to nie wszystko?

Spojrzałem na nią. W jej głosie nie było nawet cienia lęku, a jedynie niezdrowe zaciekawienie. Na twarzy malował się niewystudiowany spokój. Chyba faktycznie niezbyt przejmowała się losem Alessi.

– Rozmawiałem dziś rano z Enrico Pucinellim – odparłem. – Jak dotąd, nie wysunięto takich żądań.

Parsknęła drwiąco, po czym przełączyła kanał na mecz tenisa i usiadła na fotelu, by z żywym zainteresowaniem obserwować rozgrywkę.

– Wie pan co, nie jestem taką suką, za jaką mnie uważają – rzuciła nagle. – Nic nie poradzę, że jak wszyscy inni nie padam przed nią na kolana i nie całuję ziemi, po której stąpa.

– A sześć tygodni to za długo, aby nieustannie rwać sobie włosy z głowy?

– Boże – mruknęła. – Nieźle pan kuma. Choć muszę przyznać, że cieszę się, iż jest pan tu z nami. W przeciwnym razie to na mnie ojciec zacząłby polegać we wszystkim, co otrzymuje od pana, i ostatecznie zaczęłabym nim pogardzać.

– Nieprawda – zaoponowałem.

– Prawda.

Ani na moment nie oderwała wzroku od ekranu telewizora.

– Jak by się pani zachowała – rzuciłem – gdyby miała pani syna i ktoś by go porwał?

Spojrzała na mnie. – Straszny z pana moralista – rzekła.

Uśmiechnąłem się półgębkiem. Z premedytacją wróciła do oglądania rozgrywki tenisowej, ale nie potrafiłem stwierdzić, gdzie błądziła teraz myślami. Ilaria doskonale mówiła po angielsku, podobnie zresztą jak Alessia, a to dzięki brytyjskiej wdowie, która zarządzała domem Cencich przez wiele lat po śmierci matki. Obecnie wszystkim zajmowały się Luisa, Ilaria i Alessia, a kucharka skarżyła mi się z rozdrażnieniem, że w rezydencji nic nie przebiega jak należy, odkąd droga pani Blackett przeszła na emeryturę i zamieszkała ze swoim bratem w Eastbourne.

Następnego ranka w drodze do biura Cenci rzekł:

– Niech pan zawróci, Andrew. Niech mnie pan zawiezie do domu. Nie jestem w stanie pracować. Będę tylko siedział, gapiąc się w ściany. Nie będę słuchał, co mówią do mnie ludzie. Jedźmy do domu.

Odparłem wymijająco: – W domu może być jeszcze gorzej.

– Nie. Proszę zawrócić. Nie zniosę początku nowego tygodnia w biurze. Nie dziś.

Zawróciłem i pojechaliśmy z powrotem do rezydencji, skąd Cenci zadzwonił do swojej sekretarki i powiedział, że nie zjawi się dziś w biurze.

– Nie potrafię myśleć o nikim i o niczym – rzekł do mnie – z wyjątkiem Alessi. Myślę o niej, kiedy to była jeszcze małą dziewczynką, kiedy chodziła do szkoły, gdy uczyła się jeździć konno. Zawsze była taka mała, drobna i taka pełna życia… – Przełknął ślinę, odwrócił się, wszedł do biblioteki i kilka sekund później usłyszałem brzęk butelki o brzeg szklanki.

Wszedłem tam za nim.

– Zagrajmy w warcaby – zaproponowałem.

– Nie potrafię się skupić.

– Proszę spróbować.

Wyjąłem planszę i zacząłem rozstawiać pionki, ale ruchy Cenciego wykonywane były automatycznie i bez odrobiny serca. Nie próbował opracowywać strategii ani wykorzystywać moich błędów, a po dłuższej chwili zapatrzył się w próżnię, tak jak to czynił godzina po godzinie, odkąd pozostawiliśmy okup za kapliczką.

Około jedenastej dźwięk telefonu na krótko wyrwał go z marazmu.

– Halo?… Tak, Cenci przy telefonie… – Nasłuchiwał przez chwilę, po czym spojrzał na aparat, apatycznie zmarszczył brwi i odłożył słuchawkę na widełki.

– Co się stało? – spytałem.

– Nie wiem. Nie bardzo zrozumiałem. Ktoś wspomniał tylko, że towar jest spakowany i gotowy do odbioru… Nie mam pojęcia, o jakim towarze mowa, a ten ktoś rozłączył się, zanim zdążyłem zapytać.

Wziąłem głęboki oddech. – Pański telefon jest wciąż na podsłuchu – rzekłem.

– Tak, ale co to ma… – Głos uwiązł mu w gardle, oczy się rozszerzyły. – Sądzi pan, że… Naprawdę pan myśli, że o to chodzi?

– Zobaczymy – odparłem. – Proszę na razie o cierpliwość i zachowanie spokoju. Jak brzmiał ten głos?

– Opryskliwie – odrzekł niepewnym tonem. – Brzmiał inaczej niż poprzednio.

– No cóż… mimo wszystko spróbujemy. To lepsze niż siedzenie tutaj.

– A dokąd mielibyśmy pojechać? Nie powiedział, gdzie mamy jej szukać.

– Może… tam, gdzie zostawiliśmy okup. To byłoby całkiem logiczne rozwiązanie.

Na jego twarzy pojawił się przebłysk nadziei, a ja dodałem pospiesznie: – Tylko proszę na nic nie liczyć. Niczego nie oczekiwać. Gdyby się okazało, że jej tam nie ma, przeżyłby pan zbyt ciężki zawód. Może chodziło mu o całkiem inne miejsce… ale wydaje mi się, że właśnie tam powinniśmy sprawdzić najpierw.

Próbował się opanować, lecz nie był w stanie całkiem stłumić w sobie optymizmu. Biegiem dotarł do samochodu, stojącego przy tylnym wejściu do rezydencji, gdzie go zostawiłem. Nałożyłem czapkę i ruszyłem za nim wolnym krokiem, choć Cenci rozpaczliwie mnie ponaglał. Zająłem miejsce za kierownicą i nagle przyszło mi na myśl, że ktoś musiał wiedzieć, iż Cenci jest teraz w domu, choć normalnie o tej porze przebywał w swoim biurze. Może zadzwonił do niego do pracy i tam go tu skierowano… a może dom był nadal pod obserwacją. Stwierdziłem, że aż do powrotu Alessi muszę grać rolę szofera i co więcej, robić to najlepiej, jak potrafię.

– Proszę się pospieszyć! – rzucił Cenci. Wyjechałem za bramę rezydencji bez większego pośpiechu. – Na miłość boską, człowieku…!

– Dojedziemy w swoim czasie. Proszę sobie niczego nie obiecywać…

– Nic na to nie poradzę.

Jechałem szybciej niż zwykle, ale jemu ten czas musiał dłużyć się w nieskończoność, a kiedy w końcu stanęliśmy przy kapliczce, nie było tam ani śladu jego córki.

– O, nie… o, nie… – Głos mu się łamał. – Nie wytrzymam… nie wytrzymam…

Spojrzałem na niego z zaniepokojeniem, ale to był tylko zwykły rozdzierający smutek i żal, a nie początek ataku epilepsji czy zapowiedź zawału serca.

– Proszę zaczekać – rzekłem, wysiadając z samochodu. – Upewnię się.

Obszedłem kapliczkę dookoła, dotarłem do miejsca na tyłach, gdzie zostawiliśmy okup, i tam ją właśnie znalazłem, nieprzytomną, skuloną do pozycji płodowej i owiniętą w szary, plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy.


Ojcowie są dziwni. Najsilniejszą emocją przepełniającą umysł Paolo Cenciego przez resztę dnia nie była radość z odzyskania ukochanej córki żywej, całej i względnie zdrowej, choć nafaszerowanej prochami, tak że cały czas spała, lecz obawa, że prasa mogłaby się dowiedzieć, iż dziewczyna była niemal całkiem naga.

– Proszę mi obiecać, Andrew, że nikomu pan o tym nie powie. Nikomu. Ani pary z ust.

– Obiecuję.

Musiałem powtarzać tę obietnicę co najmniej siedem razy, choć rzecz jasna nie było to wcale konieczne. Gdyby ktokolwiek miał o tym wspomnieć, to tylko sama Alessia.

Jej nagość mocno nim wstrząsnęła, zwłaszcza gdy obaj, on i ja odkryliśmy, próbując ją podnieść, że ręce nie tkwiły w rękawach płaszcza, a guziki były nie pozapinane. Cienki szary plastik gładko zsunął się z jej ciała.

Pomyślałem, że ma ciało dziecka. Gładką skórę, szczupłe kończyny, piersi jak małe pączki. Cenci wydawał się dziwnie skrępowany faktem, że musiał jej dotknąć, i to ja, doradca do wszelkich poruczeń, musiałem ubrać ją w płaszcz i pozapinać dokładnie wszystkie guziki. Była lekka, bez trudu zaniosłem ją do auta i ułożyłem na boku na tylnym siedzeniu, z podwiniętymi do piersi kolanami i głową opartą na mojej zwiniętej marynarce.

Cenci siedział obok mnie z przodu, i to właśnie wtedy zaczął mnie nękać prośbami o złożenie wspomnianej już obietnicy. Kiedy dotarliśmy do rezydencji, wpadł jak burza do willi i po chwili wypadł z kocem, a ja, owinąwszy Alessię w ciepłą wełnę, zaniosłem ją do olbrzymiej sypialni.

Ilarii i Luisy nigdzie nie było. Cenci uznał, że kucharka jest zbyt gadatliwa, i w końcu to mnie zapytał nieśmiało, czy nie mógłbym zająć się ubraniem Alessi, podczas gdy on zadzwoni po lekarza.Bądź co bądź już ją widziałem nago, dodał po namyśle. Poza tym byłem człowiekiem rzeczowym i konkretnym. Byłem zaskoczony tą prośbą, ale nie oponowałem, znalazłem coś, co od biedy mogło uchodzić za luźną sukienkę, i przebrałem w to Alessię, która przez cały czas ani na chwilę się nie przebudziła.

Sęk w tym, że lała mi się przez ręce. Włożyłem jej błękitną dzianinę przez głowę, wsunąłem ręce w wycięcia, po czym obciągnąłem sukienkę do kolan i odetchnąłem z ulgą, że ta skądinąd nader intymna czynność nie spowodowała we mnie podniecenia. Następnie położyłem Alessię na łóżku i przykryłem kocem od pasa w dół. Puls miała silny i regularny, skórę chłodną, oddychała swobodnie – pewnie podano jej tylko proszki nasenne, nic gorszego.

Jej szczupłe oblicze promieniało spokojem, nie było na nim napięcia, długie rzęsy układały się w półksiężyce na napiętej skórze ponad kośćmi policzkowymi. Mocne brwi, blade usta, policzki lekko zapadnięte. Włosy zmierzwione, przetłuszczone, brudne. Niech śpi, pomyślałem: kiedy się obudzi, jeszcze długo nie zazna spokoju.

Zszedłem na dół i zastałem Cenciego, który stał przy barku, sącząc brandy.

– Nic jej nie jest? – zapytał.

– Śpi. Po prostu śpi. I to wszystko.

– To cud.

– Mhm…

Odstawił szklankę i rozpłakał się. – Nie potrafię tego powstrzymać.

– To całkiem normalne. Naturalna reakcja.

Wyjął chustkę i wydmuchał nos. – Czy wszyscy rodzice płaczą w takiej sytuacji?

– Tak.

Skorzystał z chustki raz jeszcze, pociągnął nosem i rzucił: – Prowadzi pan dziwne życie, nieprawdaż?

– Boja wiem?

– Tylko proszę nikomu nie mówić, że ona nic na sobie nie miała. Proszę mi to obiecać, Andrew.

– Obiecuję.

Powiedziałem, że muszę powiadomić Pucinellego, iż dziewczyna jest bezpieczna, a Cenci, natychmiast zaniepokojony, znowu wymógł na mnie wiadomą obietnicę. Zrobiłem to bez większego zniecierpliwienia, bo teraz napięcia i stresy będą pojawiały się i znikały w najdziwniejszy sposób, a powrót ofiary do domu nie oznaczał końca drogi przez mękę.

Na szczęście Pucinelli pełnił dyżur w karetce, choć mogłem pewnie przekazać wiadomość przez urządzenia podsłuchowe.

– Jest już w domu – rzuciłem lakonicznie. – Jestem teraz w willi. Dziewczyna śpi na górze.

– Alessia? – Niedowierzanie, ulga, cień podejrzliwości.

– We własnej osobie. Nafaszerowana prochami, ale cała i zdrowa. Bez pośpiechu, pośpi jeszcze dobrych parę godzin. Jak sytuacja?

– Andrew! – Nuta rozdrażnienia. – Co tam się wydarzyło?

– Przyjedzie pan tu sam?

Krótka chwila ciszy na łączach. Zauważył kiedyś, że zawsze formułuję sugestie w formie pytań, i chyba faktycznie tak było. To było proste – podsunąć komuś myśl i czekać na podjęcie decyzji. Wiedział, że telefon jest na podsłuchu, sam polecił jego założenie i nagrywanie każdej bez wyjątku rozmowy. Powinien domyśleć się, że o pewnych rzeczach będę chciał porozmawiać z nim na osobności.

– Tak – odparł. – Przyjadę.

– Teraz, rzecz jasna, będzie pan miał nielichego haka na tych dwóch porywaczy w mieszkaniu, zgadza się? A gdy odzyska pan okup, nie wątpię, że przywiezie pan pieniądze od razu tutaj, do willi? Bądź co bądź, należą one do signora Cenci.

– Oczywiście – odrzekł ochrypłym głosem. – Ale ta decyzja może nie zależeć ode mnie.

– Mhm. No cóż… ma się rozumieć, że sfotografowałem wszystkie banknoty.

Chwila ciszy. – Paskudny z pana typ, wie pan o tym?

– Nie raz zdarzyło się, że rzeczy ginęły z policyjnego depozytu.

– To potwarz! Oskarża pan carabinieril – wydzierał się, szczerze oburzony moimi insynuacjami.

– Bynajmniej. Posterunki policji to nie banki. Jestem pewien, że carabinieri z radością pozbędą się niewygodnej odpowiedzialności związanej z pilnowaniem tak dużej kwoty pieniędzy.

– To materiały dowodowe.

– Pozostali porywacze są wciąż na wolności i bez wątpienia nadal mają na nie chrapkę. Pieniądze będą bezpieczne dopiero, gdy znajdą się w sejfie któregoś z banków signora Cenci.Znów chwila milczenia. – Może da się to załatwić – rzekł niepewnym tonem, choć w jego głosie wciąż wyczuwało się gniewną nutę. – Wobec tego, do zobaczenia w willi.

Odłożyłem słuchawkę ze smutnym uśmiechem na twarzy. Ufałem Pucinellemu, ale moje zaufanie nie odnosiło się do wszystkich stróżów prawa. W Ameryce Południowej, gdzie pracowałem kilkakrotnie, porywacze regularnie przekupywali lub zastraszali gliniarzy, aby ci przymykali oko na ich ciemne sprawy. Zwyczaj ten nie był obcy kidnaperom także w innych częściach świata. Porywacze nie mają skrupułów ani sumienia, są zwykle bezlitośni i wielu policjantów musiało przez nich wybierać między obowiązkami służbowymi a bezpieczeństwem swoich rodzin, zwłaszcza żon i dzieci.

W niecałe dziesięć minut później Pucinelli oddzwonił do mnie.

– Tak dla pańskiej wiadomości… coś się ruszyło. Proszę przyjechać, jeśli pan chce. Niech pan podjedzie od zachodu, czyli od naszej strony. Dopilnuję, aby pana przepuszczono.

– Dzięki.

Partnerom to by się nie spodobało, ale pojechałem. Studiowałem całe mnóstwo przypadków oblężeń i bywałem na wykładach osób biorących w wielu z nich udział, jednak nigdy dotąd sam w czymś takim nie uczestniczyłem – żal mi było przepuścić taką okazję. Przebrałem się z uniformu kierowcy w strój zwykłego, pospolitego przechodnia, rzeczy wypożyczyłem z obszernych szaf znajdujących się w rezydencji i w rekordowym czasie dotarłem na miejsce.

Pucinelli dotrzymał słowa, przy pierwszej zaporze czekała na mnie przepustka, która pomogła mi bez przeszkód dotrzeć aż do ambulansu. Wszedłem do środka, tak jak stamtąd wyszedłem, przez niewidoczne od strony domu drzwi po stronie pasażera, i zastałem tam Pucinellego wraz z technikiem i trzema mężczyznami w garniturach.

– Przyszedł pan… – rzekł.

– Dzięki za zaproszenie.

Uśmiechnął się do mnie lekko i przedstawił mnie cywilom – negocjatorowi i dwóm psychiatrom.

– Panowie doktorzy dzielą się z nami wiedzą na temat zmian zachodzących w psychice porywaczy – rzekł formalnym tonem Pucinelli.

Obaj mężczyźni potaknęli bezgłośnie.

– Na ich stan psychiczny wpływa przede wszystkim zachowanie niemowlęcia – ciągnął Pucinelli. – Dziecko bardzo często płakało. Najwyraźniej mleko, które dostarczyliśmy, zaszkodziło maleństwu jeszcze bardziej.

Jak na komendę, z „pluskwy” podłożonej w mieszkaniu doszedł zawodzący szloch małego dziecka, a sądząc po wyrazie twarzy pięciu mężczyzn, których miałem przed sobą, ten dźwięk na dłuższą metę był w stanie wyprowadzić z równowagi nie tylko rozdrażnionych niekorzystnym dla nich obrotem spraw porywaczy.

– Czterdzieści minut temu – rzucił Pucinelli, ściszając przejmujący szloch niemowlęcia – porywacz o głębokim głosie zadzwonił tu i powiedział, że on i jego kompan wyjdą z mieszkania, jeśli tylko spełnione zostaną pewne podstawowe warunki. Nie chcą już samolotu, zrezygnowali też z żądań. Chcą mieć jedynie pewność, że ich nie wystrzelamy. Za jakieś dwadzieścia minut… bo to miało być po godzinie od ich telefonu… mają wypuścić matkę z dzieckiem. A potem wyjdzie jeden z porywaczy. W żadnym z sąsiednich mieszkań nie może być carabinieri. Klatka schodowa ma być pusta, podobnie jak chodnik przed domem. Matka i dziecko wyjdą na ulicę, a za nimi pierwszy porywacz. Nie będzie uzbrojony. Jeżeli zgarniemy go bez użycia przemocy, z mieszkania zostanie wypuszczone kolejne dziecko, a po przerwie ojciec. Jeżeli drugi z porywaczy upewni się, że nie grozi mu kulka w łeb, opuści mieszkanie z ostatnim dzieckiem na rękach. On także będzie nieuzbrojony. I mamy aresztować go po cichu i spokojnie.

Spojrzałem na niego. – Czy przedyskutowali to wszystko między sobą? Słyszał pan, jak snują plany wyjścia? Wychwycił pan to dzięki podsłuchowi?

Pokręcił głową. – Nie. Ani słowa.

– I zadzwonili do pana niemal zaraz po tym, jak Alessia wróciła do domu?

– Podejrzanie szybko.

– Nie przypuszcza pan, że mają krótkofalówkę? – spytałem.

– Tak. – Westchnął. – Przez ostatnich parę dni monitorowaliśmy częstotliwości radiowe. Bez rezultatu, choć parę razy przyszło mi do głowy, że porywacze otrzymują dokładne instrukcje, co mają robić.

Instrukcje, dodałem w duchu, od kogoś nader inteligentnego, opanowanego i zuchwałego. Szkoda, że ktoś taki wykorzystywał swój niepośledni potencjał do celów przestępczych.

– Co zamierzają zrobić z okupem? – zapytałem.

– Zostawią w mieszkaniu.

Zerknąłem na ekran, który wskazywał umiejscowienie nadajnika ukrytego w walizce z okupem, ale panel był ciemny. Nachyliłem się, włączyłem ekran i po chwili ujrzałem na nim mrugające wciąż w tym samym miejscu światełko sygnalizatora. Przynajmniej walizka musiała być nadal w mieszkaniu.

– Chciałbym pójść tam jako przedstawiciel signora Cenci – oznajmiłem. – Aby dopilnować, że wszystko zostanie należycie zabezpieczone.

– No dobrze – odparł Pucinelli, tłumiąc w sobie irytację.

– To spora kwota – dodałem, choć nie było to konieczne.

– No tak… oczywiście… – Wydawał się poirytowany, chyba dlatego, że sam był człowiekiem z gruntu uczciwym, a do tego komunistą. Taka fortuna w rękach jednego człowieka stanowiła dla niego jawny afront i nie przejąłby się zbytnio, gdyby Cenci stracił te pieniądze.

Okna w mieszkaniu po drugiej stronie ulicy wciąż były pozamykane. Podobnie jak okna w innych mieszkaniach w całym domu, chociaż upał był nie do wytrzymania.

– Czy oni nigdy ich nie otwierają? – spytałem.

Pucinelli zerknął na budynek. – Porywacze uchylają lekko okna, zwykle o świcie, kiedy wyłączamy reflektory. Żaluzje są jednak przez cały czas opuszczone, nawet wtedy ich nie podnoszą. W żadnym z pozostałych mieszkań nie ma nikogo. Usunęliśmy wszystkich lokatorów z uwagi na bezpieczeństwo.

W głębi ulicy dostrzegłem jakieś poruszenie. Większość radiowozów już odjechała, przez co przed domem zrobiło się znacznie więcej miejsca. Za dwoma policyjnymi wozami, które wciąż tam stały, klęczało czterech uzbrojonych carabinieri. Byli wyraźnie spięci. Czekali. Metalowe zapory ustawione w głębi ulicy powstrzymywały napływ gapiów, a furgon telewizyjny wydawał się zamknięty na cztery spusty. W cieniu na ziemi siedziało paru fotoreporterów, sącząc piwo z puszek. Płacz niemowlęcia, dochodzący do nas dzięki aparatowi podsłuchowemu, zamilkł, ale w całym mieszkaniu panowała teraz cisza. Bądź co bądź była pora sjesty. Wtedy z budynku wyszła młoda kobieta, tuląc do piersi niemowlę i osłaniając drugą ręką oczy od słońca. Włosy i ubranie miała w nieładzie i była w zaawansowanej ciąży.

Pucinelli podskoczył jak oparzony, zerknął na zegarek i rzekł: – Zaczęli za wcześnie – po czym wybiegł z furgonetki.

Obserwowałem przez przyciemnioną szybę, jak podbiegł do kobiety i ujął za rękę. Odwróciła głowę ku niemu, a potem zaczęła osuwać się na ziemię. Pucinelli schwycił niemowlę i gniewnym ruchem głowy dał znak swoim ludziom ukrytym za radiowozem.

Jeden rzucił się naprzód, bezceremonialnie podźwignął mdlejącą kobietę na nogi i wciągnął do jednego z radiowozów. Pucinelli spojrzał na dziecko z ukosa, skrzywił się, i trzymając na odległość wyprostowanych ramion, oddał je matce, po czym z grymasem obrzydzenia wytarł dłonie w chustkę.

Fotoreporterzy i obsługa wozu telewizyjnego natychmiast się ożywili, a w chwilę potem z budynku wyłonił się młody, korpulentny mężczyzna, zrobił trzy kroki i powoli uniósł obie ręce do góry.

Pucinelli, ukryty teraz za drugim radiowozem, sięgnął ręką do środka auta, wyjął stamtąd megafon i uruchomiwszy go, zaczął mówić:

– Połóż się na chodniku. Nogi i ręce szeroko.

Pulchny, młody mężczyzna zawahał się przez chwilę, jakby chciał zrejterować, ale w końcu wykonał polecenie.

Pucinelli znów się odezwał: – Nie ruszaj się. Ani drgnij. Nie będziemy strzelać.

Zapanowała chwila pełnej napięcia ciszy. Zaraz potem z budynku wyszedł mniej więcej sześcioletni chłopiec, w szortach, koszulce i niebiesko białych trampkach. Matka rozpaczliwie zamachała do niego przez szybę samochodu, a chłopiec natychmiast podbiegł do niej, zerkając nerwowo przez ramię na mężczyznę rozciągniętego na chodniku.

Podkręciłem na pełny regulator odbiornik przekazujący dźwięk z podsłuchu założonego w mieszkaniu, ale nie usłyszałem żadnych rozmów, a jedynie ściszone stęknięcia i inne, bliżej nieokreślone odgłosy. Kiedy nawet one ucichły, na ulicę wyszedł kolejny mężczyzna, tym razem młodszy, z rękoma związanymi za plecami. Wydawał się wychudzony i zaniedbany, miał kilkudniowy zarost. Na widok porywacza rozciągniętego na chodniku, stanął jak wryty.

– Proszę podejść do radiowozu – rzekł przez megafon Pucinelli. – Jest pan już bezpieczny.

Mężczyzna nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Pucinelli, znów narażając się na ostrzał ze strony znajdującego się jeszcze w mieszkaniu uzbrojonego porywacza, podszedł jak gdyby nigdy nic, ujął mężczyznę pod rękę i odprowadził do radiowozu, w którym siedziała już jego żona.

Psychiatrzy, którzy obserwowali wraz ze mną przebieg wydarzeń, z dezaprobatą pokręcili głowami, widząc tę manifestację odwagi Pucinellego. Sięgnąłem po lornetkę, leżącą na ławce opodal, i spojrzałem przez nią w okna mieszkania, lecz nic się w żadnym z nich nie pojawiło. Następnie zlustrowałem grupkę gapiów za zaporą na końcu ulicy i przyjrzałem się uważnie fotoreporterom, lecz nie dostrzegłem wśród nich mężczyzny z parkingu.

Odłożyłem lornetkę, a czas stopniowo zaczął się dłużyć w upale i ciszy, aż w końcu przemknęło mi przez myśl – zresztą nie tylko mnie – że może jakimś nieszczęśliwym zrządzeniem losu cała ta operacja poddania się zakładników zakończyła się fiaskiem. Z urządzenia podsłuchowego nie dochodził żaden dźwięk. Na ulicy panował spokój. Odkąd z budynku wyszła kobieta z niemowlęciem, upłynęło czterdzieści sześć minut.

Pucinelli znów przemówił przez megafon, głos miał silny, zdecydowany, lecz pozbawiony agresji: – Wyprowadź dziecko. Nic ci nie grozi. Nic się nie wydarzyło. Pucinelli powtórzył polecenie. Zero reakcji.

Pomyślałem o broni, desperacji, samobójstwie, morderstwie i odwecie.

Znów rozległ się głos Pucinellego: – Jeżeli chcesz uniknąć pójścia za kratki, masz teraz jedną, jedyną szansę, wykorzystaj ją i rób, co mówię. Postępuj zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami.

Bez rezultatu.

Pucinelli włożył megafon do radiowozu, a po chwili w jego dłoni pojawił się pistolet. Policjant wsunął go z tyłu za pasek i bez chwili wahania przemaszerował na drugą stronę ulicy i wszedł do budynku.

Policjanci wstrzymali na moment oddech, po czym zaczęli wykonywać rękoma nerwowe gesty, a ja zadałem sobie w myślach pytanie, czy w podobnych okolicznościach miałbym dość ikry, aby zrobić to samo co Pucinelli. Nie było słychać strzałów – a w każdym razie my ich nie usłyszeliśmy. Cisza przedłużała się.

Carabinieri za radiowozami, pozbawieni dowódcy, zaczęli się coraz bardziej niepokoić, widziałem, jak popatrują jeden na drugiego, niepewni, co mają robić dalej, i znacząco wymachują trzymaną w rękach bronią. Technik w furgonetce mamrotał coś złowieszczo pod nosem, a podsłuch w mieszkaniu w dalszym ciągu milczał. Jeśli już wkrótce nic się nie wydarzy, pomyślałem, nastąpi kolejny powodowany emocjami, destrukcyjny, absolutnie niepożądany atak carabinieri.

Wtedy w drzwiach do budynku pojawiła się postać – silny, ogorzały mężczyzna niósł na jednym ręku lekką jak piórko, małą dziewczynkę.

Z tyłu za nim szedł Pucinelli, nie miał w ręku pistoletu. Wskazał na pierwszego porywacza, który wciąż leżał jak długi na chodniku. Postawny mężczyzna posłusznie podszedł do niego i jakby z rezygnacją postawił dziewczynkę na ziemi. Następnie sam położył się na ziemi, przybierając taką samą pozycję jak jego kompan, a dziewczynka, zaledwie kilkuletni berbeć, popatrzyła na kidnapera, po czym także rozciągnęła się na ziemi obok niego, jakby uczestniczyła wraz z nim w jakiejś bliżej nieokreślonej zabawie.

Carabinieri wybiegli zza radiowozów, uzbrojeni po zęby, i w kilka chwil bezceremonialnie zakuli w kajdanki leżących na ziemi mężczyzn. Nie obeszli się z nimi łagodnie. Pucinelli patrzył, jak porywaczy odprowadzono pod bronią do drugiego z radiowozów, a dziecko oddano rodzicom, po czym nonszalanckim krokiem podszedł do otwartych tylnych drzwi karetki, jakby wrócił właśnie z wieczornego spaceru. Podziękował stamtąd negocjatorowi i psychiatrom za pomoc i skinieniem głowy dał mi znak, abym poszedł za nim. Zrobiłem to – przeszliśmy przez ulicę, weszliśmy do budynku i wspięliśmy się po kamiennych schodach.

– Ten wielki – rzucił Pucinelli – był tam, na samej górze – wskazał ręką – na podeście szóstego piętra, gdzie znajduje się wejście na dach. Odnalezienie go zajęło mi trochę czasu. Ale wejście na dach zostało przez nas rzecz jasna zabarykadowane. Nie mógł się tamtędy wydostać.

– Stawiał opór? – zapytałem.

Pucinelli wybuchnął śmiechem. – Siedział na schodach, trzymał małą na kolanach i opowiadał jej bajkę.

– Co takiego?!

– Kiedy wszedłem na górę z pistoletem w dłoni, kazał mi go schować, powiedział, że zabawa skończona, i że zdaje sobie z tego sprawę. Kazałem mu wyjść na ulicę. Powiedział, że chciałby posiedzieć tak jeszcze przez chwilę. Wyjaśnił, że ma dziecko w wieku tej małej i że już nigdy nie będzie mógł tak sobie z nim posiedzieć.

Smutna historia, pomyślałem. – I co pan zrobił? – spytałem.

– Kazałem mu natychmiast zejść na dół.

To „natychmiast” mimo wszystko trochę trwało. Pucinelli, jak wszyscy Włosi, lubił dzieci i chyba nawet carabinieri bywają niekiedy sentymentalni.

– Ten biedny ojciec, który zostanie pozbawiony kontaktów z dzieckiem – wtrąciłem – uprowadził czyjąś córkę i postrzelił czyjegoś syna.

– Zamiast serca – rzekł Pucinelli – ma pan bryłę lodu.

Wprowadził mnie do mieszkania, które od czterech i pół dnia znajdowało się w stanie oblężenia, duchota i smród były nie do wytrzymania. Pojęcie brudu i bałaganu nabrało nowego znaczenia. Pomijając woń potu i rozkładających się resztek pożywienia, w dwóch czy trzech pokojach po podłodze walały się cuchnące sterty szmat i gazet: niemowlę, najwyraźniej nie tolerując nowego pokarmu, wypróżniało się i górą, i dołem, a nie tylko płakało w niebogłosy.

– Jak oni to znosili? – pomyślałem na głos. – Dlaczego nie sprzątali?

– Matka chciała to zrobić. Słyszałem, jak ich prosiła, ale jej nie pozwolili.

Zaczęliśmy przeszukiwać to cuchnące, zagracone mieszkanie i niemal natychmiast odnaleźliśmy walizkę z okupem, ukrytą pod łóżkiem.

O ile mogłem to stwierdzić, zawartość pozostała nietknięta – to dobra wiadomość dla Cenciego. Pucinelli spojrzał krzywo na pliki banknotów i zaczął szukać krótkofalówki.

Właściciele mieszkania mieli własną krótkofalówkę – stała na telewizorze – ale Pucinelli na jej widok tylko pokręcił głową, kwitując odkrycie słowami, że to byłoby zbyt proste. Rozpoczął metodyczne przeszukanie, aż w końcu znalazł urządzenie ukryte w pudełku po makaronie w kuchennym kredensie.

– No i proszę – rzekł, strząsając z krótkofalówki kilka wstążek makaronu. – Wraz z małą słuchawką, aby nikt niepowołany nie mógł usłyszeć przekazywanych instrukcji. Małe, ale bardzo wymyślne walkie-talkie z wysuwaną anteną.

– Proszę nie zmieniać częstotliwości – ostrzegłem.

– Nie urodziłem się wczoraj. Podobnie jak ten, który wydawał tym dwóm polecenia, a przynajmniej tak mi się zdaje.

– Może nie pomyślał o wszystkim.

– Może i nie. Wszyscy przestępcy prędzej czy później popełniają błędy, w przeciwnym razie nigdy byśmy ich nie złapali.

Delikatnie owinął przewód słuchawki wokół krótkofalówki, po czym położył ją przy drzwiach.

– Jak pan sądzi, jaki może mieć zasięg? – spytałem.

– Nie większy niż parę kilometrów. Dowiem się. Ale obawiam się, że zbyt duży, aby mogło nam to pomóc.

Pozostawały jeszcze pistolety, lecz z nimi poszło nam wyjątkowo gładko: Pucinelli znalazł je na parapecie okna, gdy podnosił żaluzje, aby wpuścić do mieszkania więcej światła.

Obaj wyjrzeliśmy przez okno. Karetka i zapory wciąż stały na ulicy, ale w całym obrazie nie było już dramatyzmu. Pomyślałem, że widok tych wszystkich radiowozów i policjantów z bronią palną musiał być naprawdę przerażający. Biorąc pod uwagę narastające zagrożenie, upał, kwilące niemowlę, reflektory i smród, nerwy obu porywaczy musiały być napięte do granic wytrzymałości.

– On mógł praktycznie w każdej chwili posłać panu kulkę – powiedziałem. – Kiedy przechodził pan przez ulicę.

– Uznałem, że raczej tego nie zrobi. – Mówił spokojnie, bez cienia emocji. – Ale kiedy wspinałem się po schodach… – uśmiechnął się półgębkiem -…zacząłem mieć wątpliwości… w takich okolicznościach różne myśli przychodzą człowiekowi do głowy…

Spojrzał na mnie chłodnym wzrokiem i kiwnął głową, po przyjacielsku, po czym oddalił się, rzucając na odchodne, że zajmie się osobiście sprowadzeniem wozu do transportu okupu i przyśle swoich ludzi po broń i krótkofalówkę.

– Zostanie pan tutaj? – spytał.

Ścisnąłem koniuszkami palców nos. – Ale na schodach przed wejściem do mieszkania.

Uśmiechnął się i odszedł, a niedługo potem zjawili się carabinieri.


Odwiozłem okup do wskazanego przez Cenciego banku, towarzyszyłem mu przez całą drogę aż do bankowego skarbca, a następnie odebrałem pokwitowanie od banku i carabinieri. W drodze powrotnej do rezydencji, zgodnie z przyjętymi w naszym fachu zasadami, zadzwoniłem do mojej firmy w Londynie – na koszt abonenta. Składanie raportów od doradców terenowych należało do naszych rutynowych obowiązków i robiliśmy to w miarę regularnie, otrzymując w zamian całe mnóstwo częstokroć nieocenionych, kolektywnych porad na bazie burzy mózgów od pozostałych partnerów.

– Dziewczyna wróciła do domu – powiedziałem. – Oblężenie dobiegło końca, pierwszy okup został zabezpieczony, a co z moimi fotkami banknotów z drugiego okupu?

– Dostaniesz pełną listę jutro rano.

– Świetnie.

Chcieli wiedzieć, kiedy wrócę do Anglii.

– Za dwa, góra trzy dni – odparłem. – To zależy od dziewczyny.

Загрузка...