8

Viralto? – spytał z powątpiewaniem w głosie Pucinelli. – To wioska leżąca przy jednej z górskich dróg. Bardzo mała. Nie ma nawet ulic, tylko przejścia między domami. Na pewno powiedziała Viralto?

– Tak – odparłem. – Czy to jedna z tych górskich wiosek, gdzie domy stoją jeden przy drugim, mają czerwone dachy z gontów i ściany tak białe, że aż boli, gdy się na nie patrzy? W dodatku stoją na odludziu, wśród górskich zboczy, na wpół zapomniane?

– Coś w tym rodzaju.

– I ta wioska leży o godzinę drogi od Bolonii? Od domu, w którym przetrzymywano Alessię?

– Chyba tak… o ile znałoby się drogę. To miejsce na uboczu.

– A… czy… jest tam piekarnia?

Po krótkiej przerwie odparł. – Moi ludzie pojadą tam niezwłocznie i wszystko gruntownie sprawdzą. Ale… widzi pan, Andrew, przewożenie tam ofiary porwania byłoby nierozsądne. Przecież w wiosce takiej jak ta wszyscy doskonale się znają. Nie ma mowy, aby można było tam ukryć obcą osobę.

– Niech pan rzuci nazwę Viralto w rozmowie z tym porywaczem, który wcześniej opowiadał wam o pierwszym domu, gdzie więziono Alessię.

– Może być pan pewien, że to zrobię – rzucił z zadowoleniem w głosie. – Wyznał mi właśnie, że to on był jednym z czterech zamaskowanych mężczyzn, którzy porwali signorinę Cenci. Podobno przesiadywał tam nocami i jej pilnował, ale nigdy się do niej nie odzywał, a ona przeważnie spała. – Przerwał. – Kilkakrotnie każdego dnia pytałem go, jak nazywa się ten z portretu pamięciowego. Twierdzi, że ma na imię Giuseppe. Tak w każdym razie miał się do niego rzekomo zwracać i nie wie, czy było to jego prawdziwe imię, czy też nie. Może mówi prawdę, a może kłamie. Tak czy owak, zamierzam go jeszcze o to zapytać. Może któregoś dnia powie coś innego.

– Enrico – rzekłem nieśmiało – jest pan doświadczonym śledczym, nie chciałbym niczego panu sugerować…

Na drugim końcu łącza w Bolonii dał się słyszeć cichy śmiech.

– Jakieś wahanie? W pańskim przypadku to coś nowego.

– Wobec tego… może przed pańskim wyjazdem do Viralto powinniśmy nakłonić Paolo Cenciego, aby obiecał nagrodę za odzyskanie choćby części pieniędzy z okupu? Mógłby pan wówczas pojechać tam z tą obietnicą i portretem pamięciowym „Giuseppa”…?

– Weźmiemy także zdjęcia naszych porywaczy i Alessi – odparł. – Signor Cenci z pewnością zgodzi się na ufundowanie nagrody. Tyle tylko że… – przerwał – to Viralto… było tylko jakimś słowem usłyszanym we śnie.

– Słowem, które wywołało silne zdenerwowanie, poty i przyspieszone bicie serca – dodałem. – Słowem, które ją przeraziło.

– Doprawdy? Hmm. W takim razie nie ma sprawy, przemkniemy przez tę wioskę jak sirocco.

– Proszę popytać wśród dzieci – podpowiedziałem. Zaśmiał się. – Już to widzę… ich matki nie pozwolą nam.

– Szkoda.

Po skończonej rozmowie zadzwoniłem do Paolo Cenciego, który bez oporów zgodził się ufundować nagrodę, a potem raz jeszcze skontaktowałem się z Pucinellim, aby to potwierdzić.

– Przygotuję ulotkę do powielenia – oznajmił. – Będzie tam informacja o nagrodzie i wszystkie zdjęcia. Zadzwonię, jeśli czegoś się dowiemy.

– Proszę zadzwonić niezależnie od rezultatów.

– Dobrze, w porządku.

Zadzwonił do mnie ponownie nazajutrz, w piątkowy wieczór, kiedy akurat pełniłem dyżur w dyspozytorni.

– Spędziłem w tej przeklętej wiosce cały dzień – rzekł głosem pełnym wyczerpania. – Ci ludzie… zamykają przed nami wszystko… drzwi, oczy, serca…

– Nic? – spytałem, nie ukrywając rozczarowania.

– Coś mamy – odparł. – Tyle tylko że nie wiem co. Nazwa Viralto wywarła spory szok u naszego rozmownego porywacza. Ale facet zarzeka się, że nic dla niego nie znaczy. Przysięga na duszę swojej nieżyjącej matki, ale równocześnie poci się jak wieprz. Kłamie. – Zamilkł.

– Niestety, w Viralto… nie znaleźliśmy nic. Wzięliśmy ostro w obroty miejscowego piekarza, który równocześnie prowadzi niewielki sklepik spożywczy. W pobliżu jego piekarni nie ma domu, gdzie mogła być przetrzymywana Alessia, a przeszukaliśmy wszystko wzdłuż i wszerz. Za jego pozwoleniem. Powiedział, że nie ma nic do ukrycia. Twierdzi, że wiedziałby, gdyby Alessię przywieziono do wioski. Uważa, że wie o wszystkim, co się tam dzieje. Mówi, że nigdy jej tam nie było.

– I uwierzył mu pan? – spytałem.

– Niestety tak. Pytaliśmy wszędzie, w każdym domu. Zahaczyliśmy nawet kilkoro dzieci. Nikt nic nie wiedział, nie dowiedzieliśmy się niczego istotnego. Ale…

– Ale…? – powtórzyłem z naciskiem.

– Spojrzałem na mapę – rzekł, ziewając. – Viralto leży przy bocznej drodze, która nie prowadzi nigdzie indziej. Jeśli jednak ktoś minie zakręt do wioski i pojedzie dalej, znajdzie się na trasie wiodącej w góry i choć nie jest to wymarzony szlak, aby przekroczyć nim Apeniny, można tego dokonać i dotrzeć aż do Firenze. Niedaleko Viralto jest rezydencja, dawny zamek przebudowany obecnie na hotel. Może signorina nie usłyszała całej wypowiedzi… może ktoś chciał powiedzieć, że co najmniej godzina drogi do Viralto, a stamtąd jeszcze kawałek, do miejsca, do którego zmierzali? Ja jutro… – przerwał z westchnieniem.

– Jutro nie mam służby, a mimo to zamierzam trochę popracować. Pojadę do tego hotelu i przemknę przezeń jak sirrocoi

– Może wystarczy, jeśli wyśle pan tam kilku swoich ludzi – zaproponowałem.Po dłuższej przerwie odparł z powagą: – Wydałem ścisłe zalecenie, że nikt nie może nawet kiwnąć palcem w tej sprawie bez mojej wiedzy i nadzoru.

– Ach, tak.

– Wobec tego może zadzwonię jutro, jeśli to nie problem.

– Jutro będę pod tym numerem od czwartej aż do północy – poinformowałem go, nie ukrywając wdzięczności. – Potem proszę kręcić śmiało na mój telefon domowy.


W sobotę rano Popsy zadzwoniła do mnie, akurat gdy kręciłem się po mieszkaniu, starając się nie dostrzegać rzeczy, które domagały się, abym niezwłocznie się nimi zajął.

– Coś się stało? – spytałem, zaniepokojony tonem, jakim się ze mną przywitała.

– Poniekąd. Potrzebuję pańskiej pomocy. Może pan przyjechać?

– Natychmiast czy może być jutro? Mam dyżur od czwartej.

– W sobotę po południu? – wydawała się zdziwiona.

– Niestety tak.

Zawahała się. – Alessia nie pojechała wczoraj na powrózku, ponieważ bolała ją głowa.

– Ach, tak… a dziś?

– Dziś po prostu nie miała ochoty. Widzi pan – rzekła nagle – powiedziałabym, że na samą myśl o tym ogarniają przerażenie… Ale dlaczego? Przecież widział pan, jak trzyma się w siodle i jak płynnie wtedy pojechała? – W jej głosie słychać było wyraźną nutę rozdrażnienia i szczerego zatroskania. Kiedy nie odpowiedziałem od razu, zapytała z naciskiem: – Jest pan tam jeszcze?

– Tak zamyśliłem się tylko – powiedziałem. – Nie ulega wątpliwości, że nie przeraziły ją konie ani jazda konna. Może bać się… sam nie wiem, jak mam to wyrazić… zamknięcia… niemożności ucieczki… podczas jazdy na powrózku. To trochę jak klaustrofobia, mimo iż jest się na otwartej przestrzeni. Może właśnie dlatego nie chciała wcześniej pojechać na powrózku, ale sama, dosiadając konia wtedy, w Downs, czuła się wyśmienicie.

Zamyśliła się nad tym przez chwilę, po czym rzekła: – Może ma pan rację. Wczoraj na pewno miała kiepski nastrój… większość dnia przesiedziała w swoim pokoju, unikała mnie.

– Popsy… proszę jej nie przymuszać. Jest jej pani bardzo potrzebna, ale ona przede wszystkim oczekuje pani obecności, bez żadnych nacisków. Niech jej pani nie każe jeździć na powrózku, dopóki sama się na to nie zdecyduje. Proszę jej powiedzieć, że wszystko gra, że cieszy panią jej towarzystwo i że może robić, co zechce. Co pani na to? Potrafi się pani na to zdobyć? Powie jej to pani? Obiecuję, że przyjadę jutro z samego rana.

– Tak, tak i jeszcze raz tak – odparła z westchnieniem. – Naprawdę bardzo ją lubię. A pan niech przyjedzie na lunch i pokaże, jaki z pana magik. Proszę nie zapomnieć czarodziejskiej różdżki…


Pucinelli zadzwonił późnym wieczorem – miał wieści dobre, złe i nijakie.

– Signorina miała rację – rzucił na wstępie z zadowoleniem w głosie. – Zabrano ją właśnie do tego hotelu w okolicy Viralto. Skonsultowaliśmy się z kierownikiem. Twierdzi, że o niczym nie wie, ale pozwolił nam przeszukać wszystkie zabudowania, obecnie magazyny i spiżarnie, a dawniej kwatery dla służby oraz stajnie dla koni pociągowych i innych zwierząt gospodarskich. Na piętrze w jednej ze stajni znaleźliśmy namiot! – Zamilkł na chwilę, by dodać swoim słowom dramatyzmu, a ja mu pogratulowałem. – Był zwinięty – kontynuował – ale kiedy go rozłożyliśmy, okazało się, że jest właściwych rozmiarów. Zielone, płócienne ściany, szary spód, dokładnie tak, jak powiedziała signorina Cenci. Podłoga na strychu była z drewna, wkręcono w nią haki, żeby można było rozbić namiot. Bo w tym domu na przedmieściach, to rozbito namiot, przymocowując chyba haki do mebli…

– Mhm – rzuciłem zachęcająco.

– Stajnia znajduje się na tyłach hotelu, po drugiej stronie niedużego podwórza, w niewielkim oddaleniu od hotelowej kuchni. Całkiem możliwe, że signorina Cenci poczuła zapach świeżo pieczonego chleba… hotel ma własną piekarnię.

– Wspaniale – mruknąłem.

– Nie do końca. Nikt jej tam nie widział. Nikt nie chciał nam nic powiedzieć. Większość przybudówek stanowią magazyny, jest tam mnóstwo rozmaitych rzeczy, przechowuje się tam także mięso i warzywa… chłodnia jest naprawdę olbrzymia… furgonetki codziennie dowożą produkty do spiżarni. Myślę, że signorina mogła zostać przywieziona do hotelu w jednej z tych furgonetek i nikt nie zwrócił na nią większej uwagi. Na tyłach hotelu jest tyle przybudówek i podwórek… garaże, składziki na sprzęt ogrodowy, magazyny z rzeczami i meblami, które nie są aktualnie używane, stajnie, gdzie składuje się dawne wyposażenie zamku – stare kuchnie, wanny, jest tego tyle, że można by zapełnić miejskie wysypisko śmieci. Można by ukrywać się tam przez miesiąc. Nikt by pana nie znalazł.

– Zatem portret pamięciowy i zdjęcia porywaczy nic nie pomogły? – spytałem.

– Niestety, nikt nie zna tego człowieka. Nikt nie widział wcześniej tych dwóch, których zamknęliśmy. Nikt nic nie wie. – Wydawał się zmęczony i zawiedziony.

– Tak czy owak, ma pan namiot. I nie ulega wątpliwości, że jeden z porywaczy musiał nieźle znać ten hotel, ponieważ stryszek nad stajnią nie jest miejscem, które znajduje się przypadkiem.

– To prawda – przyznał. – Niestety, w Vistaclara przebywa wielu gości i jest tam liczna obsługa. Jeden z porywaczy mógł tam kiedyś mieszkać lub pracować.

– Vistaclara… czy to nazwa tego hotelu? – spytałem.

– Tak. Kiedyś w stajni trzymano konie, ale kierownik mówił, że to przestało się opłacać, za mało ludzi ma ochotę na przejażdżkę wśród wzgórz, wolą raczej pograć w tenisa.

Konie… – pomyślałem mimochodem.

– A kiedy z hotelu usunięto te konie? – spytałem.

– Jeszcze zanim nastał nowy kierownik. Mogę go zapytać, jeśli pan chce. Twierdzi, że stajnie były puste, gdy zaczynał tu pracę jakieś pięć lat temu. Od tej pory nie trzymają koni. I niczego w stajniach nie przechowują w nadziei, że kiedyś nadejdzie dzień, gdy znów będzie się opłacało urządzać przejażdżki konne dla turystów.

– Pony trekking?

– Co takiego?

– Przejażdżki na kucykach po wzgórzach. Bardzo popularne w niektórych częściach Wielkiej Brytanii.

– Och – mruknął bez entuzjazmu. – Tak czy owak, byli tam niegdyś stajenni i instruktor jazdy konnej, ale teraz ich miejsce zajął trener tenisa… który, nawiasem mówiąc, nie rozpoznał żadnego z porywaczy.

– To duży hotel? – spytałem.

– Dość spory. Ludzie zjeżdżają głównie latem, bo jest tam chłodniej niż na równinach czy na wybrzeżu. Obecnie prócz kierownika pracuje tam trzydzieści osób, a hotel ma do zaoferowania sto pokoi dla gości. A także uroczą restauracyjkę z widokiem na góry.

– Czy jest tam drogo? – drążyłem temat.

– Na pewno nie jest to miejsce dla biedaków – odparł. – Ale i nie dla książąt. Dla ludzi z pieniędzmi, lecz nie dla nababów. Kilkoro gości mieszka tam na stałe… głównie starsze osoby. – Westchnął. – Jak pan widzi, będąc tam, zadałem wiele pytań. Niezależnie od tego, jak długo tam przebywają, żaden z gości ani pracowników obsługi nie rozpoznał mężczyzn ze zdjęć i portretu pamięciowego.

Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, lecz nie doszliśmy do żadnych konstruktywnych wniosków prócz tego, że Pucinelli wspomni nazajutrz w rozmowie z gadatliwym porywaczem nazwę Vistaclara.

A ja nazajutrz, czyli w niedzielę, udałem się do Lambourn.

Alessia już od blisko dwóch tygodni była wolna i zaczęła nawet malować sobie paznokcie różowym lakierem. Drobiazg, ale mimo wszystko znaczący. Chyba powoli odzyskiwała spokój ducha.

– Sama kupiłaś lakier? – spytałem.

– Nie… To Popsy.

– A ty byłaś już na zakupach?

Pokręciła głową. Nie odezwałem się słowem, więc po chwili rzekła: – Pewnie uważasz, że powinnam.

– Nie. Zastanawiałem się tylko.

– Nie naciskaj.

– Nie zamierzam.

– Jesteś taki sam jak Popsy – okropny. – Spojrzała na mnie niemal z wrogością, w jej przypadku było to czymś całkiem nowym.

– Pomyślałem tylko, że ten lakier jest naprawdę ładny – rzuciłem przyjaznym tonem.

Odwróciła głowę, zmarszczyła brwi, a ja wypiłem kawę, którą poczęstowała mnie Popsy, zanim wyszła na obchód swoich stajni.

– Popsy prosiła, abyś przyjechał? – spytała ostro Alessia.

– Owszem, zaprosiła mnie na kawę.

– Skarżyła się na mnie, że jestem krnąbrna?

– Nie – odparłem. – A jesteś?

– Nie wiem. Chyba tak. Przez cały czas się miotam. Chce mi się krzyczeć. Mam ochotę rzucać czym popadnie. Chciałabym komuś przyłożyć. – Mówiła z takim zacięciem, jakby faktycznie z najwyższym trudem powstrzymywała narastającą w jej wnętrzu wściekłość.

– Może zawiozę cię do Downs.

– Po co?

– Abyś mogła się wykrzyczeć. Pokopać w opony i w ogóle. Zresztą sama wiesz.

Wstała gwałtownie, przez chwilę krążyła niespokojnie po kuchni, po czym wyszła na zewnątrz. Pospieszyłem za nią i ujrzałem stojącą niepewnie w pół drogi do land rovera.

– No to jedziemy – rzuciłem. – Wsiadaj. – Wykonałem pytający gest w stronę stojącej opodal Popsy, wskazując na land rovera, a kobieta lekko pokiwała głową.

Kluczyk był w stacyjce. Zająłem miejsce za kierownicą i czekałem, aż w końcu Alessia wślizgnęła się na fotel obok mnie.

– To głupie – powiedziała.

Pokręciłem głową, uruchomiłem silnik i pojechaliśmy w to samo miejsce co trzy dni wcześniej, gdzie królowała cisza, świergot ptaków, a nad głowami rozciągał się bezmiar nieba.

Kiedy zatrzymałem samochód, wrzuciłem hamulec i zgasiłem silnik, Alessia zapytała niepewnie:

– I co teraz? Przecież nie mogę tak po prostu zacząć krzyczeć.

– Pospaceruj trochę, może jednak zechcesz. Zaczekam na ciebie w aucie.

Nie patrząc na mnie, otworzyła drzwiczki, wysiadła i odeszła od samochodu. Jej szczupła sylwetka coraz bardziej nikła w oddali, ale wciąż ją widziałem i po dłuższej chwili wróciła. Podeszła od mojej strony, stanęła przy uchylonym oknie i powiedziała ze spokojem: – Nie mogę krzyczeć. To nie ma sensu. – Miała też suche oczy.

Wysiadłem z land rovera i stanąłem na trawie obok niej.

– A o co chodzi z tą jazdą na powrózku? Co sprawia, że czujesz się spięta? Co cię przeraża?

– Popsy mówiła ci o tym?

– Nie. Wspomniała tylko, że nie masz na to ochoty.

Oparła się o przód land rovera. Nie patrzyła na mnie i unikała mojego wzroku.

– To jakaś bzdura – mruknęła. – Nie wiem, czemu tak się dzieje. W piątek byłam już przebrana dojazdy Chciałam to zrobić… ale byłam okropnie wzburzona. Brakowało mi tchu. Czułam się gorzej niż przed moim pierwszym wielkim wyścigiem… choć wrażenie było podobne. Zeszłam na dół i to odczucie jeszcze bardziej przybrało we mnie na sile. Dusiłam się. Nie pozostało mi nic innego, jak powiedzieć Popsy, że boli mnie głowa… co skądinąd nie było tak dalekie od prawdy… a wczoraj ten koszmar się powtórzył. Było dokładnie tak samo. Nie potrafiłam nawet zejść na dół… czułam się przez to podle, ale nie mogłam…

Zamyśliłem się przez chwilę, po czym rzekłem: – Zacznij od początku. Od tego, jak wstałaś. Pomyśl o stroju do konnej jazdy. Pomyśl o koniach. Pomyśl o jeździe przez miasto. Pomyśl o każdej z tych rzeczy z osobna, po kolei, i powiedz mi, która z tych myśli sprawia, że czujesz się taka… wzburzona.

Spojrzała na mnie z powątpiewaniem, ale w końcu zamrugała powiekami i zrobiła, o co ją poprosiłem. Po chwili pokręciła głową. – Nie czuję się teraz wzburzona. Nie wiem, o co w tym chodzi… Pomyślałam o wszystkim. To chłopcy. - Te ostatnie słowa jakby ktoś z niej wypchnął, dobyły się bez jej woli, gdzieś z głębi.

– Chłopcy?

– Stajenni.

– A konkretnie?

– Ich oczy. – Znów jakby ktoś to z niej wypchnął.

– Jeżeli będziesz jechać na końcu stawki, nie będą cię widzieć – powiedziałem.

– Ale wciąż będę myśleć o ich oczach.

Spojrzałem na jej zmęczone, wychudzone i przepełnione niepewnością oblicze. Nie wiem, czy jestem w stanie jej pomóc, stwierdziłem. Jej jest potrzebny zawodowiec, a nie amator wspierany głosem zdrowego rozsądku.

– Dlaczego właśnie o ich oczach? – spytałem.

– Bo te oczy… – mówiła głośno, jakby same te słowa wymagały gwałtowności. – Oni mnie obserwowali. Wiedziałam, że to robią. Że patrzą na mnie. – Nagle odwróciła się i z wściekłością kopnęła oponę land rovera. – Wchodzili do środka. Wiem, że tak było. Nienawidzę tego… Nienawidzę… Nie mogę znieść… ich wzroku… ich oczu…

Wyciągnąłem ręce, objąłem ją i mocno przytuliłem. – Alessio… Alessio… To nie ma znaczenia. A jeśli nawet to robili… co z tego?

– Czuję się… brudna… zbrukana.

– Jakbyś została zgwałcona? – spytałem.

– Tak.

– Ale nie…?Pokręciła głowa. Bez słowa. Zdecydowanie.

– Skąd wiesz, że wchodzili do środka? – spytałem.

– Suwak – odparła. – Mówiłam ci, że znałam każdy, nawet najmniejszy fragment tego namiotu… wiedziałam, ile jest ząbków w zamku. I bywały dni, kiedy był otwarty wyżej niż zwykle. To oni rozsuwali suwak przy wejściu… wchodzili do środka i… a potem zapinali go, ale inaczej niż wcześniej… sześć albo siedem ząbków wyżej, dziewięć niżej… to mnie przerażało.

Wciąż ją tuliłem. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć.

– Próbuję się nie przejmować – rzekła. – Ale wciąż mam koszmary… – Przerwała na chwilę, po czym dodała: – Śnią mi się oczy.

Pogłaskałem ją jedną ręką po plecach, próbując pocieszyć.

– Powiedz mi więcej… – rzuciłem. – Co jeszcze jest dla ciebie nie do zniesienia?

Stała z twarzą wtuloną w moją pierś tak długo, że sądziłem, iż nic więcej nie powie, a jednak z chłodną determinacją dodała: – Chciałam, aby mnie polubił. Chciałam, aby był ze mnie zadowolony. Powiedziałam tacie i Pucinellemu, że miał zimny, bezlitosny głos… ale tak było… tylko z początku. Za każdym razem, kiedy przychodził z mikrofonem… aby nagrać moją wypowiedź… zachowywałam się zalotnie. – Przerwała. – Czuję wstręt… do samej siebie… I tak przeraźliwie… tak nieznośnie… się wstydzę… – Zamilkła i po prostu stała przy mnie.

– Często tak bywa, że ofiary porwań zaczynają darzyć swoich porywaczy sympatią – powiedziałem. – To nic niezwykłego. Zupełnie jakby człowiek nie potrafił żyć bez przyjaznego kontaktu z innymi. W zakładach karnych więźniowie i strażnicy często utrzymują przyjacielskie relacje. Kiedy terroryści biorą większą grupę zakładników, niektórzy z nich zaprzyjaźniają się z jednym lub nawet kilkoma spośród swoich oprawców. Bywa, że zakładnicy błagają policjantów spieszących im na pomoc, aby nie robili krzywdy porywaczom. Nie wolno ci, nie powinnaś obwiniać siebie za to, że chciałaś, aby ten człowiek z mikrofonem cię polubił. To całkiem normalne. Zwyczajne. A jaka była jego reakcja?

Przełknęła ślinę: – Mówił do mnie… moja droga.

– Moja droga – powtórzyłem z emfazą. – Nie miej wyrzutów sumienia. Jesteś całkiem normalna. Zachowałaś się zwyczajnie, wszyscy próbują zaprzyjaźnić się ze swymi porywaczami i jeżeli im się to uda, to tym lepiej dla nich.

– Jak to? – Te słowa, choć stłumione, były pełne pasji.

– Ponieważ wrogość rodzi wrogość. Ofiara, która zdoła wzbudzić sympatię porywacza, jest o wiele bardziej bezpieczna. Jest mniejsze prawdopodobieństwo, że taki człowiek zechce ją skrzywdzić… i staje się o wiele ostrożniejszy… robi, co może, aby ofiara nie zobaczyła jego twarzy… Porywaczom trudno jest zdobyć się na zabicie ofiary, którą polubili.

Zadrżała.

– A co się tyczy tego, że wchodzili, aby patrzeć na ciebie, gdy spałaś… może przyglądali ci się z życzliwością… przyjaźnie… Może chcieli upewnić się, że nic ci nie jest, bo przecież nie mogli tego zrobić, kiedy czuwałaś.

Sam nie miałem pewności, czy wierzę w to, co właśnie powiedziałem, ale brzmiało to całkiem przekonująco. Co się tyczy reszty – była to szczera prawda.

– Ci chłopcy tutaj, to nie porywacze – powiedziałem.

– Nie, oczywiście, że nie.

– To po prostu inni mężczyźni. Pokiwała głową, ale wciąż się do mnie tuliła.

– To nie ich oczy ci się śnią.

– Nie. – Westchnęła głęboko.

– Nie musisz jeździć na powrózku, dopóki sama nie będziesz na to gotowa. Popsy dopilnuje, aby na Downs czekał na ciebie wierzchowiec. – Przerwałem. – Nie przejmuj się, jeżeli jutro znów będziesz czuła się wzburzona. To, że znasz powód pojawienia się pewnych doznań, nie oznacza, że one już więcej nie powrócą.

Przez chwilę stała w milczeniu, wreszcie powoli uwolniła się z mego uścisku i nie patrząc na mnie, rzekła: – Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Gdyby nie ty, byłabym teraz w domu wariatów.

– Któregoś dnia – powiedziałem łagodnie – przyjadę na Derby i będę oklaskiwał twój triumf.

Uśmiechnęła się i wsiadła do land rovera, ale ja zamiast zawrócić, pojechałem dalej na teren ćwiczeń.

– Dokąd mnie wieziesz? – spytała.

– Donikąd. Po prostu tutaj. – Zatrzymałem wóz i zaciągnąłem hamulec.

Na trawiastym stoku widać było rozstawione przeszkody, stacjonaty i oksery. Nie wysiadłem z samochodu.

– Rozmawiałem z Pucinellim – powiedziałem.

– Och.

– Odnalazł drugie miejsce, gdzie przetrzymywano cię przez kilka ostatnich dni.

– Och. – Cichy szept, ale pozbawiony nuty paniki.

– Czy mówi ci coś nazwa hotel Vistaclara? Zmarszczyła brwi, zamyśliła się i pokręciła głową.

– Znajduje się wysoko w górach – odparłem. – Za niewielką wioską o nazwie Viralto, o której mi niedawno wspominałaś. Pucinelli znalazł tam złożony zielony namiot na stryszku nad starą stajnią.

– Nad stajnią? – zdziwiła się.

– Mhm.

Zmarszczyła nos. – Nie czułam zapachu koni.

– Nie ma ich tam od pięciu lat – odparłem. – Mówiłaś natomiast, że czułaś zapach świeżego chleba. W hotelu wypiekają własny chleb. Pytanie brzmi, dlaczego tylko chleb… – zastanawiałem się głośno. – Czemu nie czułaś zapachu innych potraw?

Patrzyła przez przednią szybę na łagodne wzgórza i kotliny przed nami, oddychając głęboko świeżym, rześkim powietrzem, po czym spokojnie bez nerwów i łez wyjaśniła:

– Nocą, kiedy zjadłam już przyniesiony posiłek, jeden z nich przychodził i kazał mi wystawić talerz i wiadro na zewnątrz do przedsionka. Nigdy nie słyszałam, jak się zbliżali, bo stale grała muzyka. Wiedziałam, że są obok dopiero, gdy usłyszałam ich głosy. – Przerwała. – Po przebudzeniu rano znów przychodzili i kazali mi wstawić wiadro do środka… było już wtedy czyste i puste. – Znów przerwała. – Właśnie wtedy w tych ostatnich dniach czułam zapach świeżego chleba. Z samego rana… kiedy kubeł był pusty. – Zamilkła, a potem odwróciła głowę w moją stronę, chcąc ujrzeć moją reakcję.

– Biedactwo – powiedziałem ze współczuciem w głosie.

– Mhm. – Uśmiechnęła się półgębkiem. – To niesamowite, ale… przywykłam do tego. Nie sądziłam, że to możliwe. Ale to przecież była moja własna woń… i po paru dniach przestałam zwracać na to uwagę. – Znów zamilkła na kilka sekund. – Przez kilka pierwszych dni myślałam, że oszaleję. Nie tylko ze strachu, poczucia winy i wściekłości… ale przede wszystkim z nudów. Godzina za godziną, nic, tylko ta cholerna muzyka… nie miałam z kim porozmawiać, nie było nic do oglądania… próbowałam poćwiczyć, ale z dnia na dzień coraz bardziej traciłam formę. Byłam coraz bardziej otumaniona i otępiała, aż w końcu po dwóch, może trzech tygodniach całkiem to sobie odpuściłam. Dni zlewały się ze sobą. Leżałam tylko na materacu z gąbki, zalewana potokiem muzyki, i myślałam o rzeczach, które wydarzyły się w moim życiu, a które teraz wydawały się odległe i nierzeczywiste. Realne były tylko kubeł, talerz z makaronem i polistyrenowy kubek z wodą dwa razy dziennie… a także nadzieja, że mężczyzna z mikrofonem uzna, że zachowuję się jak należy… i mnie polubi.

– No cóż – mruknąłem. – Polubił cię.

– Czemu tak uważasz? – spytała, a ja stwierdziłem, że moje słowa w dziwny sposób ją ucieszyły, mimo wszystko nadal chciała, aby porywacz obdarzył ją sympatią, mimo iż była wolna.

– Sądzę, że gdybyście znienawidzili się nawzajem – rzekłem – nie zaryzykowałby z żądaniem drugiego okupu. Wolałby raczej zwinąć żagle i pozacierać za sobą wszystkie ślady. Wydaje mi się, że nie mógł zdobyć się na to, aby cię zabić… ponieważ cię polubił.

Ujrzałem jej uśmiechnięte oczy i postanowiłem przywrócić ją do rzeczywistości. Nie chciałem, aby zakochała się w swoim oprawcy albo miała o nim mylne wyobrażenie. Nie wyniknęłoby z tego nic dobrego.

– Pamiętaj – powiedziałem – że ten człowiek urządził twojemu ojcu istne piekło i odebrał twojej rodzinie blisko milion funtów. Możemy dziękować Bogu, że porywacz cię polubił, ale to nie czyni go aniołem.

– Och… – wykonała nerwowy, typowy dla Włochów gest obiema rękami. – Dlaczego zawsze jesteś taki… chłodny i rozsądny?

– Miałem szkockich przodków – odparłem. – Byli raczej z tych poważnych i nudnych. Zawsze sprowadzają mnie na ziemię i psują całą zabawę, kiedy ta jedna czwarta mnie, hiszpańskiego pochodzenia, rwie się do flamenco.

Przechyliła głowę na bok i zachichotała. – To najdłuższa wypowiedź na twój temat, jaką miałem okazję od ciebie usłyszeć.

– Kto z kim przestaje… – odpowiedziałem.

– Nie sądzę, że mi uwierzysz – powiedziała, wzdychając głośno, i przeciągnęła się, by rozprostować ścierpnięte kończyny – ale chyba znów zaczynam czuć się w miarę normalnie.

Загрузка...