Nie zrobisz tego – rzekł Kent.
– Owszem, zrobię.
Spojrzał na mnie z ukosa. – Nie jesteś w stanie…
– Nic mi nie jest. Mam trochę pokiereszowane palce dłoni i stóp, ale to przecież pestka.
Wzruszył ramionami i nie próbował dłużej oponować.
Staliśmy na drodze przy radiowozach, bez włączonych syren i tylko na światłach postojowych, gdzie pokrótce opowiadałem mu, co się wydarzyło.
– Wrócimy tam tylko tą samą drogą, którą tu dotarłem – powiedziałem. – Bo jak inaczej?
Powiedział swoim ludziom, siedzącym w samochodach, aby pozostali na swoich pozycjach i czekali na rozkazy, a potem on i ja poszliśmy przez las, minęliśmy dom, gdzie na nich czekałem, i ten drugi, z przerażoną kobietą; wspięliśmy się po stoku, przeszliśmy przez równinę i przegramoliliśmy się przez siatkę.
Obaj zachowywaliśmy się cicho. Naszym krokom towarzyszyło jedynie ciche szuranie i szelest liści pod stopami. Deszcz ustał. Spoza postrzępionych chmur przezierał srebrzysty księżyc. Jego blask w zupełności nam wystarczał, odkąd tylko przywykliśmy do słabego światła.
– To gdzieś tutaj – rzuciłem niemal szeptem. – Już niedaleko. Przemykaliśmy od jednej kępy laurów do drugiej, aż w końcu znaleźliśmy znajomą polanę.
– Przychodził stamtąd – powiedziałem, wskazując ręką kierunek.
Kent Wagner przez kilka chwil wpatrywał się w wyrwane z korzeniami drzewo, choć oblicze policjanta nie zdradzało żadnych emocji, po czym cichcem, ostrożnie wyszliśmy z kręgu laurów, wtapiając się w cień jak dwa polujące koty.
Nie był tak dobry jak Tony Vine, ale akurat jemu niewielu mogło dorównać. Wiedziałem, że z kimś takim jak on poczułbym się pewnie w ciemnym zaułku, i sam bez niego raczej bym tu nie wrócił. Wyjaśnił mi, że ostatnio nie pracował w terenie, i ucieszył się, że dzięki mnie ma okazję choć na chwilę opuścić cztery ściany swego gabinetu.
Pistolet zdawał się tworzyć naturalne przedłużenie jego prawej dłoni. Szliśmy powoli naprzód, badając przed sobą teren przy każdym kroku z obawy przed drutami-potykaczami. Wśród kępy młodych drzew rosło sporo laurów, które przesłaniały nam widok, ale gdy znaleźliśmy się jakieś pięćdziesiąt kroków od polany, w oddali ujrzeliśmy słaby błysk światła.
Kent uniósł pistolet i wskazał nim w tę stronę. Pokiwałem głową. Ruszyliśmy noga za nogą, bardzo ostrożnie, świadomi ryzyka.
Nie dostrzegliśmy żadnych straży, co nie znaczy, że ich nie było. Naszym oczom ukazał się fronton współczesnego dwupoziomowego domu, który wyglądał całkiem zwyczajnie i niegroźnie, na parterze paliło się światło, a zasłony w oknach były na wpół rozsunięte.
Nie podeszliśmy bliżej. Wycofaliśmy się między drzewa i przeszliśmy tamtędy, wzdłuż podjazdu prowadzącego od domu, aż do drogi. Przy drodze stała na białym słupku kanciasta skrzynka pocztowa o numerze 5270. Kent wskazał na nią, a ja pokiwałem głową, po czym ruszyliśmy wzdłuż drogi, która jak zapewnił mnie Kent, wiodła w stronę miasta. Gdy tak maszerowaliśmy, powiedział do mnie:
– Słyszałem twoje nagranie. Otrzymaliśmy je dziś rano z twojej firmy w Londynie. Wygląda na, to, że dostarczono je do Jockey Clubu pocztą kurierską.
– Nie wątpię – odrzekłem oschle – że nie byli tam ze mnie zadowoleni.
– Rozmawiałem z niejakim Gerrym Claytonem. Powiedział tylko, że dopóki żyjesz i prowadzisz negocjacje, to wszystko gra.
– Świetnie.
– Najwyraźniej bardzo im zależało, aby cię uratować – naprawdę byłem pod wrażeniem.
Szliśmy niespiesznie dalej.
– Rozmawiałem też z państwem Goldoni – powiedział – z jego rodzicami.
– Żal mi ich.
Poczułem, że wzruszył ramionami. – On był wściekły. Ona całkiem się załamała. Chyba spotkała się z synem i powiedziała mu o tobie. Ale to nie miało dla nas znaczenia. Spotkała się z nim nad Potomakiem, pospacerowali trochę, po czym zjedli wspólnie lunch w cichej knajpce. Zadzwonił do nich do hotelu, aby umówić się na spotkanie… ale sam nie powiedział, gdzie się zatrzymał.
– Można się było domyślić.
– Taa.
Zrobił jeszcze dwa kroki, po czym przystanął, wetknął pistolet za pasek i wyjął z futerału krótkofalówkę.
– Zawróćcie – rzekł, zwracając się do swoich ludzi, czekających w samochodach. – Podjedźcie od Czterdziestej Piątej, skręćcie w lewo, a potem jeszcze raz w lewo, w Cherrytree; czekam na was u wylotu ulicy. Tylko żadnych syren. Powtarzam, żadnych syren. Zero hałasu. Czy to jest jasne?
Policjanci odpowiedzieli, używając przepisowego żargonu, a Kent złożył teleskopową antenę krótkofalówki i wcisnął urządzenie do czarnego futerału przy pasku.
Staliśmy i czekaliśmy, Kent przyglądał mi się ze spokojem w blasku księżyca; twardziel, traktujący mnie po partnersku.
Czułem się przy nim swobodnie i bezpiecznie i byłem mu za to wdzięczny.
– Twoja dziewczyna – rzucił jakby mimochodem – na pewno ucieszy się z twego powrotu.
– Alessia?
– Ta dziewczyna-dżokej – odparł. – Biała buzia, wielkie oczy. Płakała tak bardzo, że ledwie mogła mówić.
– No cóż – odparłem. – Ona wie, co znaczy być ofiarą porwania.
– Taa. Słyszałem o tym. Rozmawiałem z nią dziś po południu. W dodatku powiedziała, że aż do tej pory nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo cię kocha… Rozumiesz coś z tego? Wspomniała też coś, że żałuje swojej odmowy…
– Naprawdę?
Spojrzał na mnie z nieskrywanym zaciekawieniem. – To dobra wiadomość, prawda?
– Można tak powiedzieć.
– Mówiła też coś o jeńcach powracających z Wietnamu jako impotenci.
– Mhm – mruknąłem z uśmiechem. – Sam jej o tym mówiłem.
– Cieszę się, że coś z tego kapujesz.
– Dzięki – odparłem.
– Nadal mieszka w hotelu Regency – dodał Kent. – Powiedziała, że nie wyjedzie, dopóki nie będziesz wolny.
Nie odpowiedziałem, a on po chwili dodał:
– Nie mówiłem jej, że najprawdopodobniej nie wyjdziesz z tego z życiem. I że gdyby ci się udało z tego wywinąć, to byłby cud.
– Cuda się zdarzają – rzuciłem, a on pokiwał głową.
– Od czasu do czasu.
Spojrzeliśmy wzdłuż drogi w kierunku miejsca, z którego uciekłem.
– Ten dom znajduje się w odległości pięciu kilometrów w linii prostej od hotelu Ritz-Carlton. – powiedział. – I… zauważyłeś? Nie było przy nim ani jednej dyni. – Uśmiechnął się w półmroku, szczerząc zęby w drapieżnym grymasie.
Sprawdził wszystko bardzo dokładnie; gdy nadjechały radiowozy, wsiedliśmy do jednego z nich, po czym Kent zabrał się za przeglądanie pliku wydruków komputerowych. Były to, jak się okazało, wydruki ofert wynajmu lub sprzedaży prywatnych domów z działkami z ostatnich ośmiu tygodni zarówno na terenie Dystryktu Columbia, jak i przyległego Arlington oraz części Marylandu i Wirginii. Odniosłem wrażenie, że ktoś zadał sobie wiele trudu, aby sporządzić te wszystkie zestawienia, ale podobnie jak w przypadku Eaglera tak i teraz, ten ogromny trud zaowocował konkretnymi wynikami.
Kent mruknął z zadowoleniem i podsunął mi pod nos jedną z kartek, wskazując na widniejący na niej zapis:
Cherrytree Street 5270, dom wynajęty 16 października na okres dwudziestu sześciu tygodni, oplata wniesiona z góry w pełnej kwocie.
Sięgnął po mapę, otwartą i rozłożoną na właściwej stronie, i pokazał mi, gdzie się znajdujemy.
– To jest dom, z którego zadzwoniłeś, przy Davenport Street. Przeszliśmy przez osiedle na ukos, przez las, aż do Cherrytree, która biegnie równoległe do Davenport. Ten las należy do American University Park.
Pokiwałem głową.
Wygramolił się z samochodu, by zamienić kilka słów ze swoimi ludźmi, i za chwilę jechaliśmy już powoli z wyłączonymi światłami z powrotem w stronę domu numer 5270.
Kent i porucznik Stawski, który jechał w drugim wozie, byli zgodni, że w tej sytuacji najodpowiedniejszy byłby nagły, brutalny nalot, rzecz jasna zaplanowany i przygotowany tak, by osiągnąć jak największy efekt. Wysłali dwóch policjantów przez las, aby zbliżyli się do domu od tyłu, ale pozostali w ukryciu i zostawili samochody w miejscu, gdzie nie byłoby ich widać, choć czekałyby w gotowości.
– Ty zostaniesz tutaj – rzucił do mnie Kent. – Nie mieszaj się w to, rozumiesz?
– Nie – powiedziałem. – Znajdę Freemantle’a.
Otworzył usta, ale zaraz je zamknął, a ja wiedziałem, że jak wszyscy gliniarze, jest skoncentrowany wyłącznie na pojmaniu przestępcy. Przez chwilę taksował mnie wzrokiem, a ja powiedziałem:
– Wchodzę tam i nie próbuj się ze mną spierać.
Pokręcił głową z rezygnacją, lecz już nie próbował mnie powstrzymywać, i to my obaj, tak jak wcześniej, niemal bezszelestnie podkradliśmy się do domu, przy którym nie było halloweenowych dyń.
Gdy stanęliśmy w cieniu laurów, dotknąłem jego ręki i pokazałem to, co zauważyłem. Wyraźnie zesztywniał, gdy spostrzegł to samo co ja – mężczyznę, stojącego przy nieoświetlonym oknie na piętrze i palącego papierosa.
Obserwowaliśmy go w milczeniu. Mężczyzna nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego.
– Cholera – wycedził Kent.
– Zawsze możemy podejść od tyłu.
Prześlizgnęliśmy się przez krzaki na tyłach domu. Okna z tamtej strony, wychodzące na las, również były ciemne.
– I co teraz? – spytałem.
– Trzeba działać. – W jego dłoni znów znalazł się pistolet, w głosie zaś pojawiła się nuta lęku i zdecydowania zarazem: – Gotowy?
– Tak.
Byłem gotowy, o ile zawierało się w tym kołatanie serca i trudności z oddychaniem. Wyszliśmy z gęstwiny krzewów możliwie jak najbliżej domu, po czym przemykając od jednego spłachetka cienia do drugiego, dotarliśmy do tylnego wejścia. Drzwi były podwójne – jedne siatkowe, do ochrony przed owadami, i drugie, wewnętrzne, na wpół przeszklone. Kent sięgnął dłonią do klamki siatkowych drzwi i otworzył je, po czym przekręcił gałkę przy drugich, tych masywniejszych.
Co nas wcale nie zdziwiło, były zamknięte na klucz.
Kent wyjął krótkofalówkę z futerału, wysunął antenę i rzucił do mikrofonu jedno krótkie słowo: – Jazda!
Nim zdążył schować aparat do futerału przy pasku, we front domu uderzył nagle ryk policyjnych syren i blask świateł; barwne błyski kogutów widać było nawet tu, na tyłach budynku. Zaraz potem włączono silne reflektory-szperacze, a z policyjnych krótkofalówek popłynęły bliżej niezrozumiałe głosy. Kent tymczasem nie próżnował, rozbił szybę w drzwiach tylnego wejścia i wsunął dłoń przez otwór, aby odblokować zasuwkę.
Wewnątrz domu, podobnie jak na zewnątrz, zapanowało istne pandemonium. Kent i ja, wraz z dwoma mundurowymi funkcjonariuszami depczącymi nam po piętach, przebiegliśmy przez kuchnię, skierowaliśmy się w stronę schodów i bardziej wyczuliśmy, niż zobaczyliśmy, dwóch mężczyzn wyciągających broń, aby odeprzeć natarcie. Najwyraźniej ekipa Stawskiego przestrzeliła zamki w drzwiach frontowych, a gdy umilkło staccato kanonady, ujrzałem niebieskie mundury wbiegających do hallu ludzi i zaraz potem skręciłem za załom schodów, kierując się na piętro.
Tam wciąż jeszcze było względnie cicho. Wszystkie drzwi z wyjątkiem jednych były otwarte. Rzuciłem się ku nim, a Kent za mną zawołał przeraźliwie: – Nie rób tego, Andrew!
Odwróciłem się i spojrzałem na niego. Podszedł tak, by nie znaleźć się na linii ognia od strony drzwi, po czym skoczył i kopnął w nie z całej siły. Drzwi z hukiem otwarły się do środka, a Kent z pistoletem w dłoni wpadł do pokoju i od razu dał susa w bok. Wbiegłem za nim.
Wewnątrz panował półmrok w porównaniu z jasnym korytarzem na zewnątrz, jakby jedynym źródłem światła była tu słaba nocna lampka. W pomieszczeniu stał szarobiały namiot, linki mocujące przywiązane były do znajdujących się opodal mebli, obok zaś, rozpaczliwie usiłując rozpiąć suwak przy wejściu, stał Giuseppe-Peter.
Obrócił się na pięcie, gdy wpadliśmy do pokoju.
On też miał w ręku pistolet.
Wymierzył w naszą stronę i strzelił dwa razy. Poczułem palące pieczenie, gdy jedna z kul musnęła lekko moje lewe ramię, a druga ze świstem przeleciała mi koło ucha i w tej samej chwili Kent bez wahania wypalił do niego.
Impet kuli, która go dosięgła, powalił Giuseppe-Petera na wznak.
Podszedłem i uklęknąłem przy nim.
To Kent otworzył wejście do namiotu i wślizgnął się do środka po Morgana Freemantle’a. Usłyszałem senny, rozleniwiony głos Starszego Stewarda, a zaraz potem Kent wyszedł z namiotu, aby powiadomić mnie, że ofiara jest nafaszerowana prochami i goła jak święty turecki, ale poza tym cała i zdrowa.
Przy pomocy zwiniętego namiotowego płótna, które przykładałem do szyi mego wroga, starałem się zatamować szkarłatną fontannę, lecz bez powodzenia. Kula wyrwała zbyt duży fragment tkanek; nic nie można było zrobić.
Oczy miał otwarte, ale jego wzrok już mętniał.
Zapytał po włosku: – To ty?
– Tak – odparłem w jego języku.
Źrenice na moment się zwęziły; skupił wzrok na mojej twarzy.
– Nie mogłem wiedzieć… – powiedział. – Skąd miałem wiedzieć… co zamierzałeś…
Ukląkłem przy nim i nadal usiłowałem go ratować.
– Wiesz… – powiedział. – Wtedy… w Bolonii… kiedy mnie pierwszy raz zobaczyłeś… powinienem był cię zabić… powinienem był… sprzedać kosę… temu… hiszpańskiemu… szoferowi…
– Tak – przyznałem. – Powinieneś był to zrobić.
Posłał mi jeszcze jedno posępne, złowrogie spojrzenie, dając do zrozumienia, że nie akceptuje porażki i nie zamierza zrejterować. Ten człowiek nie poddawał się do samego końca. Przyglądałem mu się w milczeniu, a w moim sercu, nie wiedzieć czemu, pojawił się nagle smutek i żal. Obserwowałem go, aż jego oczy stały się szkliste, a potem zmętniały zupełnie i choć wciąż były otwarte, to nie widziały już niczego.