Dyżur przy telefonie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę był w naszej firmie podstawą, ponieważ porywacze nie mieli normowanego czasu pracy i to zawsze partner – a nie pracownik – pełnił służbę w dyspozytorni, po pierwsze z uwagi na znajomość tematu, a po drugie ze względów bezpieczeństwa. Byli szpiedzy bardziej niż czegokolwiek obawiali się „przecieków” i w każdym pracowniku widzieli potencjalnego „kreta”, działającego na dwa fronty – a w ten sposób eliminowali zbędne ryzyko.
Ta niedzielna noc była względnie spokojna, tylko dwa telefony: jeden od partnera z Ekwadoru, który odkrył, że lokalna policja chciała uszczknąć coś dla siebie z okupu, którego wysokość negocjował, i zwracał się do firmy z zapytaniem, co ma dalej robić w tej sytuacji, drugi zaś od Pędziwiatra, który prosił o spis środków bezpieczeństwa, jakie zaleciliśmy firmie Luca Oil.
Zapisałem to sobie i rzuciłem: – Przecież w Luca Oil powinni mieć jeden egzemplarz, zgadza się?
– Porywacze go zwinęli – odparł krótko Pędziwiatr. – Albo może przekupili sekretarkę, aby go dla nich ukradła. Tak czy owak, spis zniknął, a dyrektor został uprowadzony w czasie pełnienia codziennych obowiązków, kiedy był najsłabiej strzeżony, co pewnie nie było zwykłym zbiegiem okoliczności.
– Prześlę ci go zaraz pocztą kurierską.
– I sprawdź, kto jest wolny, żeby dać mi wsparcie. Szykuje się dłuższa sprawa. To zostało bardzo starannie zaplanowane. Przyślij mi Dereka, o ile to możliwe. No i… ciesz się, że mnie tam nie ma, bo nieźle byś beknął za wpadkę w Bolonii.
– Cieszę się – odparłem z uśmiechem.
– Niedługo wrócę – dorzucił posępnie. – Dobranoc.
O dziewiątej rano odebrałem jeszcze jeden telefon, tym razem od przedstawiciela Lloydsa, firmy zajmującej się ubezpieczeniami osób i przedsiębiorstw, także na wypadek porwania. Większość z naszych zleceń przyjmowaliśmy bezpośrednio od niego, jako że warunkiem przyznania ubezpieczenia było, aby jego klienci skorzystali z naszej pomocy, zanim zgodzą się wypłacić okup. Zdawał sobie sprawę, że potrafimy nieźle się targować i zbić cenę proponowaną przez porywaczy – a o to przecież chodziło ubezpieczycielowi – my z kolei rekomendowaliśmy go firmom, które zwracały się do nas z prośbą o doradztwo.
– Na Sardynii porwano dwie Angielki – powiedział. – Mąż jednej z nich ubezpieczył ją na wypadek porwania na okres dwutygodniowego urlopu, którego nie mógł spędzić wraz z nią, i zwrócił się z tą sprawą do nas. Nie wygląda to na zaplanowaną akcję – dziewczyny znalazły się po prostu w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze i wpadły w zasadzkę. Tak czy owak, małżonek bardzo się martwi i jest gotów zapłacić tyle, ile żądają porywacze – i to od razu – czy mógłby pan niezwłocznie kogoś tam posłać?
– Oczywiście – odparłem. – A… na ile opiewało ubezpieczenie?
– Składka wyniosła tysiąc funtów, a suma ubezpieczenia dwieście tysięcy. Na dwa tygodnie – westchnął. – Tak czasem bywa. Raz na wozie, raz pod wozem.
Zapisałem nazwiska, szczegóły i sprawdziłem godziny odlotów na Sardynię, gdzie w wielu regionach bandyci porywali, wymuszali okup i uwalniali swoje ofiary, kiedy im się tylko podobało.
– To bardzo poufna sprawa – zaznaczył przedstawiciel Lloyda.
– Nie wolno dopuścić, aby przedostała się do gazet. Jeżeli wszystko pójdzie gładko, dziewczyna najdalej za tydzień wróci do domu i wszystko będzie w porządku, prawda?
– Przy odrobinie szczęścia – przyznałem.
Porywacze nie mieli gdzie przetrzymywać swoich ofiar przez dłuższy czas i zdarzało się, że zmuszali je do codziennych wielomilowych marszów po górach, gdzie w końcu je porzucali, gdy tylko otrzymali żądany okup. Pomyślałem, że Alessia wolałaby takie rozwiązanie, niż niekończące się przesiadywanie w namiocie.
Zaczęli się zjawiać partnerzy na poniedziałkową konferencję i praktycznie bez trudu znalazłem jednego, który aż palił się do wyjazdu na Sardynię. Z łatwością namówiłem też Dereka, aby wspomógł Pędziwiatra przy sprawie Luca Oil. Koordynator wprowadził ich do grafiku na nowy tydzień, a ja przekazałem prezesowi prośbę od partnera z Ekwadoru.
Po godzinie picia kawy, plotkowania i lektury raportów rozpoczęło się spotkanie, którego zasadniczą treścią były, jak zawsze, bieżące sprawy.
– Ta historia w Ekwadorze – rzekł prezes. – Ofiara jest obywatelem amerykańskim, prawda?
Kilka osób przytaknęło.
Prezes wydął wargi. – Chyba będziemy musieli poradzić tej korporacji, aby rekrutowała kadrę na miejscu i nie przysyłała więcej ludzi ze Stanów. W ciągu ostatnich dziesięciu lat uprowadzono tam trzy osoby
– samych Amerykanów… można by pomyśleć, że przez ten czas zdołają się czegoś nauczyć.
Ktoś mruknął: – To korporacja należąca do Amerykanów.
– Sami próbowali przekupić policję – dorzucił ktoś inny. – Ostatnim razem sam przy tym byłem. Policja wzięła forsę, zarzekając się, że będą bronić wszystkich dyrektorów firmy do ostatniego tchu, ale podejrzewam, że wtedy także dostała im się działka z okupu. Nie zapominajmy, że korporacja zapłaciła prawie dziesięć milionów dolarów… było więc co dzielić.Zapanowała posępna cisza. – Racja – odezwał się prezes. – Rada na przyszłość, żadnych Amerykanów. A rada na teraz? – Rozejrzał się dokoła. – Czy ktoś chciałby coś powiedzieć?
– Porywacze wiedzą, że spółka koniec końców zapłaci – powiedział Tony Vine.
– Firma nie może sobie pozwolić na inne rozwiązanie.
Wszystkie korporacje musiały płacić okup za swych uprowadzonych pracowników, jeśli chciały, aby ktokolwiek jeszcze kiedyś zdecydował się harować dla nich za granicą. Wszystkie miały też rozjuszonych udziałowców, których dywidendy malały wraz ze wzrostem okupu. Korporacje starały się zwykle wyciszać sprawy porwań, by informacje na ten temat nie przedostały się do prasy, a w rocznych bilansach wypłaty okupów figurowały jako „straty handlowe”.
– Musimy znów zbić żądania okupu do dziesięciu milionów – rzekł Tony Vine. – Porywacze mniej nie wezmą, straciliby twarz, biorąc pod uwagę poprzednie przypadki, nawet – a raczej zwłaszcza – jeśli mamy do czynienia z innym gangiem.
Prezes pokiwał głową. – Doradzimy korporacji, aby poszła na ugodę?
Wszyscy byli za, posiedzenie trwało.
Prezes, mężczyzna prawie sześćdziesięcioletni, także był kiedyś żołnierzem i podobnie jak Tony najlepiej czuł się w towarzystwie osób uporządkowanych, kompetentnych i zdyscyplinowanych. Założył firmę, ponieważ czuł, że jest ona potrzebna, był nie tyle wizjonerem, co raczej człowiekiem z gruntu praktycznym. To jego przyjaciel, obecnie już nieżyjący, zasugerował, by miała ona strukturę partnerską, a nie hierarchiczną, doradzając odrzucenie wszelkich wcześniejszych szarż na korzyść jednej nowej: równości.
Prezes był wyjątkowo przystojny, co stanowiło spory marketingowy plus dla naszej firmy, a poza tym charakteryzowała go niezłomna pewność siebie. Nie tracił jej nawet w obliczu najgorszych klęsk i katastrof, co sprawiało, że każdy niemal podświadomie spodziewał się, iż lada moment obmyśli jakieś rewelacyjne rozwiązanie i wyciągnie nas z tarapatów, nawet jeśli wcale się tak stać nie miało. Trochę to trwało, nim podjąwszy pracę w firmie, zorientowałem się, że podobnie analityczny umysł ma nie kto inny jak Gerry Clayton.
Wreszcie prezes doszedł do mojego raportu, którego kopię większość partnerów już przeczytała, i zapytał, czy ktoś chciałby o coś zapytać. To często przynosiło nadspodziewane efekty – można było dowiedzieć się wielu nowych rzeczy, gdy inne osoby przyjrzały się danej sprawie ze swojej perspektywy. Zwykle lubiłem tę część konferencji, uważając ją za najbardziej owocną. Choć niekoniecznie, gdy to ja musiałem odpowiadać na pytania.
– Ten oficer carabinieri… ee… Pucinelli, jakie masz z nim stosunki? Co sądzisz o jego kompetencjach? – Było to typowe, pompatyczne pytanie na konferencji. Poza nią Tony Vine ująłby je o wiele prościej: „Jak się z tym jełopem układało? Co z niego za typ?”
– Pucinelli to dobry policjant – odparłem. – Inteligentny, odważny. Był bardzo pomocny i życzliwy. Bardziej pomocny i życzliwy niż większość jego kolegów po fachu, choć muszę przyznać, że nigdy nie przekroczył swoich uprawnień. Nie ma on jednak… – Urwałem. – Nie ma dostatecznego pchnięcia, żeby awansować. Jest drugi co do ważności w swoim regionie i wyżej już raczej się nie wespnie. Jeżeli jednak chodzi o jego szanse na schwytanie porywaczy, to jest skrupulatny i kompetentny.
– A jak się przedstawiała sytuacja, kiedy stamtąd wyjeżdżałeś? – padło pytanie. – Nie zdążyłem przeczytać dwóch ostatnich stron.
– Pucinelli powiedział, że gdy pokazał portret pamięciowy mężczyzny, którego widziałem, obu schwytanym porywaczom, po prostu ich zamurowało. Osłupieli. Rzecz jasna pokazał ten portret każdemu z nich z osobna, ale w obu przypadkach reakcja była identyczna – szok i zdumienie. Żaden nie chciał puścić pary z ust i obaj wydawali się przerażeni. Pucinelli wspomniał, że zamierza rozprowadzić kopię portretu w całej okolicy, może ktoś zdoła rozpoznać tego człowieka. Bardzo na to liczył, gdy wyjeżdżałem.
– Im szybciej, tym lepiej – wtrącił Tony. – Ten milion funtów w ciągu tygodnia zostanie gruntownie wyprany.
– Cała ta szajka ma dość mocne nerwy – powiedziałem, nie próbując się spierać. – Może zechcą z tym trochę poczekać i przetrzymają pieniądze w jakiejś kryjówce.
– Równie dobrze mogli wywieźć szmal za granicę i wymienić go na franki albo szylingi, zanim jeszcze uwolnili dziewczynę.
Pokiwałem głową. – Mogli mieć już wszystko umówione, przygotowane do upłynnienia tego pierwszego okupu i tylko czekali, kiedy dostaną forsę w swoje ręce.
Gerry Clayton, który jak zawsze musiał miętosić kartkę papieru, pracowicie zajął się kolejną, tym razem była to ostatnia strona z kopii mojego raportu. – Wspomniałeś, że Alessia Cenci przyleciała z tobą do Anglii. Czy istnieje szansa, że przypomni sobie coś więcej?
– To niewykluczone, aczkolwiek Pucinelli i ja przemaglowaliśmy ją dokładnie jeszcze we Włoszech. Wie bardzo niewiele. Nie słyszała bicia kościelnych dzwonów, syren pociągów, odgłosów samolotu, ujadania psów… nie potrafi stwierdzić, czy przetrzymywano ją na wsi, czy w mieście. Dodała przy tym, że w ostatnich dniach czuła coś jakby zapach pieczonego chleba. I to wszystko…
Chwila ciszy.
– Pokazywałeś portret pamięciowy tej dziewczynie? – zapytał ktoś. – Czy kiedykolwiek widziała tego mężczyznę, jeszcze przed porwaniem?
Odwróciłem się do niego. – Zabrałem kserokopię do Villa Francese, ale okazało się, że dziewczyna nigdy go wcześniej nie widziała, a przynajmniej go sobie nie przypomina. Zero reakcji. Zapytałem, czy ten mężczyzna mógł być jednym z czterech, którzy ją porwali, ale odparła, że nie ma pojęcia. Nikt z jej rodziny ani nikt w całej rezydencji go nie znał. Pytałem o to wszystkich.
– A jego głos… Kiedy odezwał się do ciebie przy tej przydrożnej restauracji, czy to był ten sam głos, który usłyszałeś na taśmie?
– Nie wiem – przyznałem. – Język włoski nie jest moją domeną. Wiem tylko, że brzmiał całkiem podobnie.
– Przywiozłeś z sobą kopię portretu pamięciowego i taśm? – zapytał prezes.
– Tak. Czy ktoś chciałby…? Kilka osób potaknęło.
– Czy pominąłeś coś w raporcie? – spytał prezes. – Jakieś mało istotne drobiazgi?
– No cóż… nie dołączyłem listy utworów muzycznych. Alessia wypisała wszystkie znane jej tytuły utworów instrumentalnych, które słyszała, a Pucinelli powiedział, że postara się sprawdzić, czy taśmy z takimi składankami nagrań są dostępne w salonach muzycznych. Choć, jeżeli o mnie chodzi, uważam, że to jak błądzenie po omacku, nawet gdyby okazało się, że taśmy były firmowe.
– Masz te listy?
– Niestety, nie. Muszę poprosić Alessię, aby sporządziła je raz jeszcze, jeżeli chcecie.
Jeden z byłych policjantów powiedział, że w takich przypadkach nigdy nic nie wiadomo. Drugi eksglina pokiwał głową.
– W porządku – mruknąłem. – Poproszę ją o to.
– Jak ona się czuje? – zapytał Gerry.
– Jakoś sobie radzi.
Wielu partnerów na te słowa pokiwało głową lub potaknęło pod nosem. Wszyscy na własne oczy widzieliśmy, jak potwornych spustoszeń może dokonać w człowieku tak traumatyczne przeżycie jak uprowadzenie – to było jak huragan przetaczający się przez duszę ofiary.
Wszyscy – niektórzy nawet częściej od innych – mieliśmy okazję słyszeć wyznania uwolnionych ofiar. W firmie nazywaliśmy to, na wojskową modłę, składaniem meldunków.
Prezes rozejrzał się dokoła, aby sprawdzić, czy ktoś ma jeszcze jakieś pytania.
– To wszystko? No cóż, Andrew, cieszymy się, że twoje działania w terenie zaowocowały sporządzeniem portretu pamięciowego jednego z porywaczy, ale powinieneś pamiętać, że zgodnie z naszą praktyką pojawienie się któregoś z partnerów na miejscu przekazania okupu jest po prostu niedopuszczalne. Niezależnie, jaki tym razem przyjmą obrót sprawy, nigdy więcej tak nie rób. Czy to jest jasne?
– Jasne – odparłem potulnie i ku memu zdziwieniu okazało się, że w tym akurat przypadku skończyło się tylko na reprymendzie słownej.
Kilka dni później partner pełniący dyżur w dyspozytorni zawołał mnie, gdy szedłem korytarzem z kubkiem kawy.
– Andrew? Telefon do ciebie z Bolonii. Przełączę do twojego kantorka.
Odstawiłem kubek, sięgnąłem po słuchawkę i usłyszałem głos: – Andrew? Mówi Enrico Pucinelli.
Wymieniliśmy pozdrowienia i zaczął mówić z ożywieniem, potok słów wpłynął do mego ucha.
– Enrico! – zawołałem. – Stop. Wolniej, proszę. W ogóle pana nie rozumiem.
– Ha – westchnął w głos i zaczął mówić głośno i wyraźnie jak do dziecka. – Młodszy z porywaczy puścił farbę. Boi się, że czeka go dożywotnia odsiadka, więc próbuje się z nami dogadać. Powiedział, gdzie signorina Cenci była przetrzymywana po uprowadzeniu.
– Świetnie – rzuciłem życzliwie. – Dobra robota.
Pucinelli zakasłał skromnie, ale domyśliłem się, że to, co się stało, było wynikiem sprawnie przeprowadzonego przesłuchania.
– Byliśmy w tym domu. Mieści się na przedmieściach Bolonii w bardzo zacisznej, spokojnej okolicy. Dowiedzieliśmy się, że został wynajęty przez ojca z trzema dorosłymi synami. – Cmoknął z niesmakiem. – Wszyscy sąsiedzi widzieli wchodzących i wychodzących mężczyzn, ale jak dotąd nikt ich nie zidentyfikował.
Uśmiechnąłem się do siebie. Zdemaskowanie porywacza niemal na całym świecie było niebezpieczne dla zdrowia i nikt nie miał ochoty odgrywać roli denuncjatora.
– Dom był umeblowany przez właściciela, ale sprawdziliśmy dokładnie i w jednym z pomieszczeń na piętrze znaleźliśmy ślady na dywanie wskazujące, że wcześniej meble stały na nim przez dłuższy czas w nieco innych miejscach. – Przerwał i rzekł niepewnie: – Rozumie pan, Andrew?
– Oczywiście – odparłem. – Wszystkie meble zostały poprzestawiane.
– Zgadza się. – Ulżyło mu. – Łóżko, ciężki kredens, komoda i regał z książkami. Wszystko przestawiono. Pokój jest duży, dostatecznie duży, by można w nim rozbić namiot, a przez okno nie widać nic prócz ogrodu i drzew. Z zewnątrz nie da się zajrzeć do środka.
– Czy odnalazł pan coś użytecznego… jakieś ślady w pozostałej części domu?
– Nadal szukamy. Zaledwie wczoraj weszliśmy do tego domu. Pomyślałem, że chciałby pan o tym wiedzieć.
– Ma się rozumieć. To wspaniałe wieści.
– A signorina Cenci – dodał. – Czy przypomniała sobie coś jeszcze?
– Na razie nie.
– Niech ją pan ode mnie pozdrowi.
– Nie omieszkam – zapewniłem.
– Jeszcze zadzwonię – powiedział. – Czy mogę, w razie gdyby zaszło coś istotnego, zadzwonić do pana do domu? Wie pan, o co mi chodzi, abyśmy mogli porozmawiać swobodniej…
– Śmiało – odparłem. – Kiedy tylko pan zechce.
Pożegnał się ze mną, a w jego głosie pobrzmiewała nuta zasłużonej satysfakcji, ja zaś dopisałem to, czego się właśnie dowiedziałem, w aneksie do mojego raportu.
W czwartek rano wróciłem do Lambourn przede wszystkim po listę utworów muzycznych, a gdy przybyłem na miejsce, zobaczyłem, że konie Popsy zostały właśnie wyprowadzone na trening.
A sama Popsy, prócz dżinsów i koszuli, miała na sobie pikowaną kamizelkę, tym razem jasnoróżową, jakby lipcowy upał nie robił na niej najmniejszego wrażenia; do tego puszyste szpakowate włosy otaczały jej głowę jak osobisty cumulus.
Stała na podwórzu przed stajniami, otoczona przez przestępujące z nogi na nogę wierzchowce, a ujrzawszy mnie, przywołała do siebie przyjaznym, zamaszystym ruchem ręki. Starając się nie okazywać zdenerwowania – aczkolwiek bez większego powodzenia – wyminąłem zwinnie kilka aż zanadto ruchliwych ton mięśni i stanąłem obok niej.
Zielone oczy spojrzały na mnie z ukosa. Uśmiechnęła się. – Nie przywykł pan do koni, co?
– No cóż… – odparłem niepewnie. – Jakoś nie bardzo.
– Chciałby pan ujrzeć je w galopie?
– Bardzo chętnie. – Lustrowałem wzrokiem jeźdźców, spodziewając się ujrzeć wśród nich Alessię, lecz jej tam nie było.
Grupa, zdawałoby się całkiem niezorganizowana, ruszyła nagle w stronę drogi, wierzchowce posłusznie ustawiły się w równej linii, jeden za drugim, a Popsy ruchem głowy dała mi znak, abym poszedł za nią do kuchni, tam też przy stole z kubkiem kawy w ręku siedziała Alessia.
Wciąż wydawała się blada, ale może bladość ta wynikała z kontrastu z ogorzałą od słońca Popsy, a poza tym wyglądała na wychudzoną i potwornie osłabioną. Jej uśmiech, kiedy mnie ujrzała, zrodził się w głębi oczu, a następnie spłynął w dół, do uszminkowanych na różowo ust – ot, miłe, przyjacielskie powitanie.
– Andrew wybiera się do Downs, aby obejrzeć trening – rzekła Popsy.
– To świetnie.
– Ty nie trenujesz? – zwróciłem się do Alessi.
– Nie… bo… a zresztą konie Popsy to skoczki.
Popsy skrzywiła się, jakby nie uważała tego powodu za dość przekonujący, aby nie dosiąść któregoś z nich, ale powstrzymała się od komentarza.
Pogawędziłem z nią trochę na ogólne tematy, ale Alessia niemal przez cały czas milczała.
We trójkę zajęliśmy miejsca na przednim siedzeniu zakurzonego land rovera. Popsy prowadziła ze swobodą, jadąc z Lambourn boczną drogą i wąskimi, pełnymi wybojów traktami, aż w końcu znaleźliśmy się na otwartej, porośniętej trawą przestrzeni.
Hen, na horyzoncie mocno pofałdowany teren rozpływał się w oparach błękitnej mgiełki, a pod naszymi stopami, gdy wyszliśmy z land rovera, trawa była przycięta na pięć centymetrów. Jeżeli nie liczyć śpiewu ptaków dochodzącego z oddali, wokoło panowała kompletna cisza; promienie słońca grzały, że aż miło, słychać było delikatny szelest materiału naszych ubrań.
– Podoba się tu panu, prawda? – zauważyła Popsy, patrząc na moją twarz.
Pokiwałem głową.
– Powinien pan przyjechać w styczniu, kiedy na równinie hula lodowaty wiatr. Mimo że dygocze się z zimna, jest tu naprawdę przepięknie.
Osłaniając dłonią oczy, zlustrowałem wzrokiem pobliską kotlinę.
– Konie przybędą stamtąd, cwałem – oznajmiła. – Miną miejsce, gdzie teraz stoimy. Potem pojedziemy za nimi land roverem na tor przeszkód.
Znów pokiwałem głową, choć nie miałem pojęcia, czym różni się cwał, dajmy na to, od galopu, ale gdy u wylotu kotliny pojawiły się czarne punkciki, wierzchowce, zrozumiałem, o jakiej prędkości mówiła Popsy. Patrzyła w głębokim skupieniu przez wielką lornetkę, aż punkciki stały się kształtami, a te z kolei nabrały ostrości i zmieniły się w rozpędzone wierzchowce, gnając jeden za drugim, tak że każdy z nich był dobrze widoczny. Wydęła wargi, ale nie wyglądała na niezadowoloną i już wkrótce podążyliśmy za nimi, by zatrzymać się pod nawisem wzgórza, a gdy wysiedliśmy z samochodu, ujrzeliśmy konie biegające w koło, potrząsające łbami i parskające głośno.
– Widzi pan te przeszkody? – spytała Popsy, wskazując na stojące w równych odstępach formacje z drewna i krzewów, wyglądające jak odrzuty z toru wyścigów konnych. – To przeszkody szkoleniowe.
Aby konie nauczyły się skakać. – Spojrzała na mnie i dorzuciła. – To stacjonaty i oksery, używane przy treningach do biegów z przeszkodami. – Znów skinąłem głową. – Na placu ćwiczeń znajduje się po sześć stacjonat z każdego rodzaju, aby konie mogły dobrze się rozruszać, ale dziś nie są w najlepszej formie, więc pokonają tylko cztery ostatnie przeszkody.
Nagle oddaliła się i podeszła do swojej podekscytowanej czworonożnej rodzinki, Alessia zaś z czułością rzekła: – Jest wspaniałym trenerem, widzi, kiedy koń nie czuje się najlepiej, nawet jeśli z pozoru wszystko jest z nim w porządku. Kiedy pojawia się na placu, wszystkie zwierzęta instynktownie wyczuwają jej obecność. I od razu unoszą łby, jakby chciały się z nią przywitać.
Popsy skierowała trzy wierzchowce na drugi koniec placu ćwiczeń.
– Teraz te trzy konie pokonają przeszkody – tłumaczyła Alessia. – A potem ich jeźdźcy przesiądą się na inne wierzchowce i powtórzą ćwiczenie.
Zdziwiłem się. – Czyżby nie wszyscy jeźdźcy potrafili skakać? – spytałem.
– Większość z nich nie jeździ na tyle dobrze, aby móc uczyć. Z tych trzech prowadzących szkolenie, dwaj są zawodowymi dżokejami, a trzeci to najlepszy stajenny Popsy.
Popsy stanęła przy nas z lornetką w dłoni, podczas gdy trzy konie pokonały przeszkodę. Z wyjątkiem tętentu kopyt przy podejściu do stacjonaty, wszystko odbyło się niemal w zupełnej ciszy – po części dlatego, że brakowało komentarza sprawozdawcy, jak podczas relacji z zawodów w telewizji. Konie zdawały się czynić więcej hałasu, gdy pokonały już wszystkie przeszkody i zaczęły się oddalać.
Popsy wymamrotała coś pod nosem, zaś Alessia rzekła: – Borodino dobrze skoczył – z takim naciskiem w głosie, że nie musiała dodawać, iż dwa pozostałe wykonały fatalne skoki.
Czekaliśmy, podczas gdy trzej jeźdźcy szkoleniowi przesiedli się na inne wierzchowce i pomknęli w dół zbocza na punkt startowy. Poczułem, że Alessia poruszyła się nagle nerwowo tuż obok mnie i wzięła głęboki oddech, po czym odeszła na bok i zaczęła niespokojnie krążyć w kółko. Popsy spojrzała na nią, lecz nie odezwała się słowem, a po chwili Alessia zatrzymała się i rzuciła: – Jutro…
– Dziś, tu i teraz – oznajmiła stanowczo Popsy i zawołała kogoś imieniem Bob, żądając, aby natychmiast do niej podjechał.Bob okazał się mężczyzną w średnim wieku dosiadającym kasztanowatego ogiera, który odłączył się od reszty grupy i podszedł do nas leniwym, wręcz niedbałym krokiem.
– Zeskakuj – rzekła do niego Popsy, a gdy Bob zsunął się z siodła, zwróciła się do Alessi: – Dobrze, trochę sobie pospacerujesz. Nie masz kasku, więc nie możesz przesadzać z prędkością, a poza tym pamiętaj, że stary Paperbag nie jest w tak dobrej formie jak pozostałe konie.
Podsadziła Alessię, układając dłonie w siodełko, o które dziewczyna oparła kolano i lekko jak piórko wskoczyła na grzbiet wierzchowca. Wsunęła stopy w strzemiona, ścisnęła w dłoniach lejce i spojrzała na mnie przez chwilę, jakby rozbawiona tempem rozwoju wypadków. Następnie dźgnęła wierzchowca piętami i pospieszyła w ślad za trójką pozostałych koni na plac ćwiczeń.
– Nareszcie – rzekła Popsy. – Już myślałam, że nigdy tego nie zrobi.
– To dzielna dziewczyna.
– O tak. Jedna z najlepszych – przyznała.
– Ale ma za sobą koszmarne przejścia.
Popsy przez dłuższą chwilę patrzyła mi prosto w oczy. – Domyślam się – odparła. – W ogóle nie chce ze mną o tym rozmawiać. Wyrzuć to z siebie, mówiłam jej, a ona tylko kręciła głową i mrugała powiekami, by pozbyć się łez. W ostatnich dniach przestałam ją pocieszać, bo to i tak nic nie dawało. Chciałam, żeby choć trochę się rozchmurzyła, ale bez powodzenia.
Uniosła lornetkę, by przyjrzeć się, jak konie pokonują przeszkody, a potem przeniosła wzrok na Alessię.
– Bóg jeden wie, po kim to ma…
– Teraz już będzie z nią lepiej – powiedziałem z uśmiechem. – Ale proszę nie liczyć na…
– Natychmiastowe całkowite wyzdrowienie? – wtrąciła, a ja zamilkłem.
Pokiwałem głową. – To jak rekonwalescencja. Postępuje stopniowo.
Popsy opuściła lornetkę i zerknęła na mnie. – Mówiła mi o pańskiej pracy. O tym, co zrobił pan dla jej ojca. Mówi, że czuje się przy panu bezpieczniej. – Przerwała. – Nigdy dotąd nie słyszałam o pracy takiej jak pańska. Nie sądziłam, że istnieją w ogóle tacy ludzie.
– Jest nas garstka… rozsiana po całym świecie.
– Jak pan siebie określa, gdy ktoś zapyta o zawód?
– Konsultantem do spraw bezpieczeństwa. Albo konsultantem do spraw ubezpieczeń. To zależy od nastroju.
Uśmiechnęła się. – Oba tytuły brzmią nudnie i godnie.
– I właśnie o to chodzi.
Patrzyliśmy, jak Alessia wjeżdża cwałem na zbocze, stając miękko w strzemionach.
Choć miałem okazję zaobserwować to już wcześniej, aż do teraz nie zdawałem sobie sprawy, że tak właśnie jeżdżą dżokeje, nie siedzą w siodle, lecz wychylają się lekko do przodu, by ich ciężar opierał się na łopatkach wierzchowca, a nie na dolnej części jego grzbietu. Alessia zatrzymała się obok Boba, który ujął cugle wierzchowca, po czym ześlizgnęła się z siodła, przenosząc prawą nogę ponad końską szyją, i zeskoczyła miękko na ziemię, lądując ze złączonymi stopami i lekko ugiętymi kolanami – zrobiła to z iście baletową zwinnością i gracją.
To całkiem inny wymiar, pomyślałem. Wprawa zawodowca. Takie rzeczy zdumiewały laików, podobnie czułem się, obserwując ulicznych artystów szkicujących portrety.
Poklepała wierzchowca po szyi, podziękowała Bobowi i podeszła do nas, chuda jak patyk, ubrana w dżinsy i koszulę, ale uśmiechnięta.
– Dzięki – rzekła do Popsy.
– Jutro? – spytała Popsy. – Na powrózku?
Alessia pokiwała głową, rozcierając obolałe uda. – Mam nogi miękkie jak galareta.
Z niezmąconym spokojem patrzyła, jak trenuje ostatnia trójka wierzchowców, po czym Popsy odwiozła nas z powrotem do domu. Konie wróciły do stajni w marszowym tempie, aby mogły trochę ochłonąć.
Przy kawie w kuchni Alessia ponownie sporządziła listę utworów instrumentalnych, których tak często słuchała, i choć zrobiła to bez większego trudu, czynność ta nie była dla niej przyjemna.
– Mogłabym zanucić wszystkie te melodie, których tytułów nie znam – powiedziała. – Choć szczerze mówiąc, wolałabym nigdy więcej ich nie usłyszeć.
Podała mi listę – Verdi, tak jak wcześniej, a prócz tego współczesne, łagodne piosenki w stylu „Yesterday” i „Bring in the Clowns”, więcej utworów angielskich i amerykańskich niż włoskich.
– Pomyślałam o czymś jeszcze – rzekła z wahaniem. – Coś mi się przyśniło przedwczoraj w nocy. Wiesz, jak pogmatwane wydaje się to, co oglądamy w snach… Śniło mi się, że wychodzę na tor, aby wziąć udział w wyścigu. Miałam na sobie kostium w różowo-zieloną kratę i wiedziałam, że mam się ścigać, ale nie mogłam trafić na wybieg… pytałam ludzi o drogę, ale oni nie potrafili mi pomóc, wszyscy spieszyli się na pociąg lub mieli własne ważne sprawy, aż w pewnej chwili ktoś powiedział: „Co najmniej godzina do Viralto” – i wtedy się obudziłam. Byłam cała spocona, serce waliło mi w piersiach, ale to nie był koszmar, a w każdym razie nie taki straszny. I nagle odniosłam wrażenie, że naprawdę usłyszałam czyjś głos, kogoś, kto powiedział: „Co najmniej godzina do Viralto” – i przestraszyłam się, że ktoś jest w moim pokoju… To było naprawdę przerażające. Przyłożyłam dłoń do czoła, jakby wciąż jeszcze było wilgotne. Ale oczywiście kiedy się obudziłam, okazało się, że jestem w gościnnej sypialni Popsy, całkiem bezpieczna. Tyle tylko że serce wciąż tłukło mi się w piersi jak szalone. – Przerwała, po czym dorzuciła: – Chyba musiałam słyszeć, jak jeden z nich to powiedział, kiedy przysypiałam.
– A ten sen… – zacząłem powoli – śniłaś po włosku czy po angielsku?
– Ach, no tak. – Jej oczy rozszerzyły się. – Wyścigi rozgrywały się w Anglii. Różowo-zielona krata… jeden z koni Mike’a Nolanda. Pytałam o drogę na wybieg paradny po angielsku… to byli Anglicy, ale głos, który powiedział: „Co najmniej godzina do Viralto”, mówił po włosku. – Zmarszczyła brwi. – Jakie to wszystko dziwne. Przełożyłam to w myślach na angielski już po przebudzeniu.
– Często bywasz w Viralto? – spytałem.
– Nie. Nawet nie wiem, gdzie to jest.
– Powiem Pucinellemu – oznajmiłem, a ona pokiwała głową.
– Trafił na ten dom, gdzie byłaś przetrzymywana przez większość czasu – dodałem jakby mimochodem.
– Naprawdę? – zaniepokoiła się. – Ja… nie chcę…
– Nie chcesz o tym słyszeć?
– Nie.
– Dobrze.
Odetchnęła z ulgą. – Nigdy mnie do niczego nie zmuszasz. Jestem ci za to bardzo wdzięczna. Wciąż… czuję się słaba… na granicy załamania… wystarczyłby jeden silniejszy impuls… abym się całkiem rozkleiła… To jakiś absurd… bo przecież gdy… siedziałam w tym namiocie… ani razu nawet nie zapłakałam.
– To całkiem normalne i spisujesz się doskonale – zapewniłem.
– Poza tym w siodle wyglądasz bajecznie.
Zaśmiała się. – Bóg jeden wie, czemu to trwa tak długo. Ale tam, w Downs… ranek był taki piękny… poczułam po prostu… – Przerwała.
– Widzisz… ja kocham konie. A w każdym razie większość z nich. Traktuję je jak moich przyjaciół… choć każdy z nich ma własne życie wewnętrzne i zdumiewający instynkt. Mają zdolności telepatyczne… aleja cię chyba zanudzam…
– Wcale nie – zaoponowałem zgodnie z prawdą i pomyślałem, że to nie ja, lecz właśnie konie zdołały w końcu sprowadzić ją na pewniejszy grunt.
Odprowadziła mnie do samochodu, gdy wyjeżdżałem, i pocałowała na pożegnanie w policzek, ale mimo wszystko czule, jakbyśmy znali się od lat.