ANGLIA
6

Spędziłem jeszcze dwa dni w Villa Francese, po czym wróciłem do Anglii; Alessia pojechała ze mną.

Cenci, zdruzgotany, chciał, aby została. Nie wrócił jeszcze do biura, a jej uwolnienie nie od razu uczyniło go na powrót panem świata, za jakiego zawsze uchodził. Wciąż wydawał się smutny i zaniepokojony i jakby tego było mało, o nietypowych jak dla niego porach sięgał po brandy. Maska, którą założył na użytek mediów, prysła, zanim jeszcze ostatni wóz transmisyjny zniknął za bramą, a kolejny dzień upłynął mu w apatycznym, letargicznym wręcz nastroju.

– Nie potrafię go zrozumieć – rzekła ze zniecierpliwieniem Ilaria. – Można by pomyśleć, że powinien tryskać humorem, nie posiadać się z radości i odzyskać dawną, władczą naturę. Nigdzie nie czuł się tak dobrze jak za sterem swojej firmy. Sądziłam, że do tej pory wróci już do siebie. Czemu tak się nie stało?

– Ma za sobą sześć wyjątkowo ciężkich tygodni.

– I co z tego. Już po wszystkim. Chyba najwyższy czas, aby trochę się rozerwać. – Wykonała płynny, taneczny gest jedną ręką, a bransolety, jakie na niej nosiła, zabrzęczały metalicznie. – Prawdę mówiąc, cholernie się cieszę, że ona wróciła, ale biorąc pod uwagę stan, w jakim jest teraz tato, równie dobrze mogłoby jej tu nie być.

– Proszę dać mu trochę czasu – powiedziałem łagodnie.

– Chcę, aby znów był taki jak dawniej – rzekła. – Aby był mężczyzną.

Kiedy przy kolacji Alessia oznajmiła, że wybiera się za dzień, dwa do Anglii, wszyscy, włącznie ze mną, byli tymi słowami zdumieni.

– Po co? – spytała otwarcie Ilaria.

– Aby pobyć trochę z Popsy.

Wszyscy oprócz mnie wiedzieli, kim jest Popsy i czemu Alessia chce spędzić z nią trochę czasu, a ja dowiedziałem się tego później. Popsy była wdową, trenerką koni wyścigowych, u której Alessia zwykle mieszkała, przebywając w Anglii.

– Straciłam formę – powiedziała Alessia. – Mam mięśnie jak galareta.

– Przecież tu też są konie – próbował zaprotestować Cenci.

– Tak, ale… tato, chcę wyjechać na pewien czas. Cudownie jest być w domu, lecz… próbowałam wyjechać dziś samochodem za bramę i nie mogłam się opanować… byłam cała rozdygotana… To takie głupie. Chciałam pojechać do fryzjera. Muszę coś zrobić z włosami, są w fatalnym stanie. Ale nie mogłam. Po prostu nie mogłam. Wróciłam do domu i spójrzcie tylko, jak wyglądam, kędziory spadają mi na ramiona. – Próbowała się zaśmiać, ale nikt nie brał jej słów za zabawne.

– Skoro tego chcesz – powiedział jej ojciec z zatroskaniem.

– Tak… pojadę z Andrew, o ile nie ma nic przeciw temu.

Nie miałem. Bynajmniej. Podjęła decyzję i chyba lepiej się przez to poczuła. Następnego dnia Ilaria zawiozła ją fiatem do fryzjera, kupiła jej różne rzeczy, bo Alessia nie chciała nawet myśleć o wejściu do któregokolwiek ze sklepów, po czym przywiozła ją do domu. Alessia wróciła z krótkimi, pozornie niedbałymi loczkami i lekkim drżeniem, a Ilaria pomogła się jej spakować.

Wieczorem spróbowałem przekonać Cenciego, że jego rodzina mimo wszystko nadal powinna mieć się na baczności.

– Ten pierwszy okup ciągle leży w walizce i dopóki carabinieri, sąd czy jakaś inna władna instytucja nie oddadzą panu tych pieniędzy, aby mógł pan spłacić część długu zaciągniętego w Mediolanie, zagrożenie wisi nad panem… A co, jeżeli porywacze porwą pana… lub Ilarię? Co prawda rzadko się zdarza, aby uderzali dwa razy w tę samą rodzinę, ale w sumie… to całkiem prawdopodobne.

To był koszmar ponad jego siły. Był bliski kompletnego załamania.

– Niech pan zmusi Ilarię do większej ostrożności – rzekłem pospiesznie, bo mnie się to nie udało. – Proszę nakłonić ją, aby zmieniła niektóre ze swoich przyzwyczajeń. Niech więcej przebywa z przyjaciółmi, niech zaprasza ich tutaj. Pan jest bezpieczny, bo ma własnego kierowcę, ale nie zaszkodziłoby, aby przez jakiś czas potowarzyszył panu ogrodnik, który ma bary jak ciężarowiec i byłby, jak sądzę, doskonałym ochroniarzem.

Po dłuższej chwili cichym głosem oznajmił: – Wie pan, nie potrafię się z tym wszystkim pogodzić.

– Tak, wiem – odparłem delikatnie. – Jednak lepiej niech się pan postara, i to im szybciej, tym lepiej.

Słaby uśmiech. – To zawodowa porada?

– Jak najbardziej.

Westchnął. – Tak mi żal sprzedawać dom na Mykonos. Moja żona go uwielbiała. Kochała go.

– Podobnie jak Alessia. Na pewno uznałaby to za uczciwą wymianę.

Przyglądał mi się przez chwilę. – Dziwny z pana człowiek – powiedział. – Potrafi pan tak przekonująco wszystko wyjaśnić. – Zamilkł. – Czy nigdy nie daje się pan ponieść emocjom?

– Owszem, czasami – przyznałem. – Ale gdy to już nastąpi… zaraz staram się nad tym zapanować. Odnaleźć logikę.

– I gdy już ją pan odnajdzie, stara się pan postępować zgodnie z nią?

– Próbuję. – Przerwałem. – Tak.

– Wydaje się pan taki… zimny… wyrachowany.

Pokręciłem głową. – Logika nie pociąga za sobą rezygnacji z odczuwania emocji. Można zachowywać się zgodnie z logiką i cholernie przy tym cierpieć. Choć może to także przynosić nam ulgę. Pocieszenie. Lub spokój. Albo wszystko razem.

Po krótkiej chwili oznajmił: – Większość ludzi nie postępuje logicznie.

– Nie – przyznałem.

– Ale pan uważa, że wszyscy mogliby tak postępować, gdyby tylko zechcieli?

Pokręciłem głową. – Nie. – Czekał, więc mówiłem dalej, jak na wykładzie: – Po pierwsze, nie pozwala na to pamięć genetyczna. Aby postępować logicznie, należałoby odkryć i zmierzyć się z własnymi ukrytymi motywami i emocjami, a są one ukryte właśnie dlatego, że nie chcemy się z nimi zmierzyć. Dlatego też… ee… łatwiej jest pozwolić, aby te zakopane głęboko uczucia rządziły, że tak powiem, wyższymi pokładami, a skutkiem tego jest wściekłość, kłótnie, miłość, wybór zawodu, opinie, anoreksja, filantropia, niemal wszystko, co tylko przyjdzie do głowy. Ja po prostu lubię wiedzieć, co się dzieje tam w dole, żeby mieć świadomość, dlaczego chcę coś zrobić. To wszystko. Potem mogę to zrobić albo nie. Zależy.

Spojrzał na mnie pytająco. – Autoanaliza… studiował pan to?

– Nie. Praktykowałem. Podobnie jak wszyscy.

Uśmiechnął się słabo.

– Od kiedy?

– Chyba od urodzenia… tak sądzę. To znaczy… nie pamiętam, abym kiedykolwiek zachowywał się inaczej. Robię to, co robię, praktycznie od zawsze. Próbuję dotrzeć do prawdziwych powodujących mną motywów. Poznać całą prawdę i odkryć, co się kryje w sercach innych ludzi. Stawić czoło temu, co wstydliwe i niegodne… pokonać w sobie niechlubne emocje… to naprawdę okropne.

Sięgnął po szklaneczkę i napił się brandy. – I jaki rezultat, czy jest pan już bliski świętości? – zapytał z uśmiechem.

– Ee… nie. Wciąż niestety grzeszę, robiąc to, czego nie powinienem, i mam tego bolesną świadomość.

Uśmiech na jego ustach rozszerzył się i już tam pozostał. Zaczął opowiadać mi o domu na jednej z greckich wysepek, który tak kochała jego żona, i po raz pierwszy, odkąd go poznałem, ujrzałem na jego twarzy pierwsze, nieśmiałe jeszcze oznaki spokoju.


Na pokładzie samolotu Alessia spytała: – Gdzie mieszkasz?

– W Kensington. Niedaleko biura.

– Popsy trenuje konie w Lambourn – rzuciła, jakby mimochodem. Wciąż czekałem i po chwili dodała: – Chciałabym nadal się z tobą widywać.

Skinąłem głową. – Kiedy tylko zechcesz. – Dałem jej jedną z moich wizytówek, na której znajdowały się numery telefonów do biura i domowy, a na odwrocie napisałem mój prywatny adres.

– Naprawdę?

– Oczywiście. To będzie dla mnie prawdziwa przyjemność.

– Po prostu… przez jakiś czas… będzie mi potrzebne oparcie.

– Do usług. Oparcie, model luksusowy, tylko do twojej dyspozycji.

Jej usta wykrzywiły się w uśmiechu. Jaka ona ładna, pomyślałem, gdy spod maski stresu wyłoniła się buzia o delikatnych kościach i mocnych mięśniach, gładkich na powierzchni, napiętych pod spodem, ogółem – buzia pięknie ukształtowana. Zawsze pociągały mnie wyższe dziewczęta, mające więcej ciała i bardziej zaokrąglone kształty, i w wyglądzie Alessi nie było nic, co mogłoby wyzwolić we mnie pierwotne samcze instynkty. Mimo to podobała mi się coraz bardziej i sam bym ją odwiedził, gdyby nie poprosiła mnie o to pierwsza.

Przez ostatnie dwa dni opowiedziała mi kawałek po kawałku dalsze szczegóły dotyczące swego uwięzienia, stopniowo zrzucając brzemię tego wszystkiego, co wycierpiała, co czuła i co ją dręczyło, ja zaś ze swej strony zachęcałem ją do tego, ponieważ podczas takich wyznań można niekiedy natknąć się na trop prowadzący do schwytania porywaczy, ale nie tylko. Chodziło mi przede wszystkim o nią. Ojej własne dobro. Terapia dla ofiar, rozdział pierwszy – niech mówi, niech się wygada i się tego wszystkiego pozbędzie.

Na lotnisku Heathrow przeszliśmy przez kontrolę paszportową, celną i kontrolę bagażu. Alessia prawie nie odstępowała mnie na krok i choć była zdenerwowana, robiła dobrą minę do złej gry.

– Nie zostawię cię – zapewniłem – dopóki nie spotkamy się z Popsy. Nie bój się.

Popsy się spóźniała. Staliśmy i czekaliśmy, Alessia co pięć minut przepraszała, mówiła, że to niepotrzebne, że nie muszę jej towarzyszyć, aż w końcu jak burza nadciągnęła potężna kobieta, rozkładając szeroko ręce.

– Moja droga – rzekła, opasując Alessię ramionami – był straszny korek na drodze. Auta wlokły się jak żółwie. Już myślałam, że nigdy tu nie dotrę… – Odsunęła Alessię od siebie, aby się jej przyjrzeć. – Kiedy usłyszałam, że jesteś wolna, najnormalniej w świecie się rozpłakałam.

Popsy miała jakieś czterdzieści pięć lat, nosiła spodnie, koszulę i pikowaną niebiesko-biało-zieloną kamizelkę. Miała oszałamiająco zielone oczy, gęste, przyprószone siwizną włosy i osobowość dorównującą jej gabarytom.

– Popsy… – zaczęła Alessia.

– Moja droga, teraz potrzebujesz tylko porządnego, smakowitego steku. Spójrz na swoje ręce… chude jak patyki. Wóz jest na zewnątrz, pewnie jakiś glina z drogówki już wlepił mi mandat, bo zaparkowałam w niedozwolonym miejscu, chodźże już, nie ma co się ociągać.

– Popsy, to Andrew Douglas.

– Kto? – Wydawało się, jakby dopiero teraz mnie zobaczyła. Wyciągnęła rękę, którą uścisnąłem. – Popsy Teddington. Miło mi pana poznać.

– Andrew towarzyszył mi w podróży…

– Świetnie – rzekła Popsy. – Dobra robota. – Popatrzyła ku wyjściu, wyglądając potencjalnych kłopotów.

– Czy możemy zaprosić go na lunch w niedzielę? – zapytała Alessia.

– Co? – Skierowała wzrok na mnie, otaksowała od stóp do głów, po czym odparła: – Oczywiście, moja droga, cokolwiek zechcesz.

I zwróciła się do mnie: – Kiedy dojedzie pan do Lambourn, proszę zapytać kogokolwiek, każdy powie panu, gdzie mieszkam.

– Dobrze – odparłem.

– Dziękuję – rzekła niemal szeptem Alessia i pozwoliła, by Popsy pociągnęła ją za sobą, a ja z rozbawieniem pomyślałem o nieodpartych siłach ucieleśnianych w kobiecej postaci.


Z Heathrow udałem się wprost do biura, gdzie piątkowe popołudnie jak zawsze dłużyło się w nieskończoność.

Siedziba firmy, zbieranina bezpłciowych kanciap po obu stronach korytarza, została zaprojektowana kilka dziesięcioleci przed rozpoczęciem epoki otwartych, wysokich jak drzewa pomieszczeń i półhektarowych okien. Tkwiliśmy w króliczych norach oświetlonych przez jarzeniówki, bo były w miarę tanie, a ponieważ większość z nas nie była pracownikami firmy, lecz partnerami, w naszym własnym interesie było ograniczanie zbędnych kosztów do minimum. Poza tym na co dzień rzadko pracowaliśmy w biurze. Wojna toczyła się na odległych frontach, a kwatera główna służyła tylko do tego, by omawiać strategie i sporządzać raporty.

Wrzuciłem walizkę do kantorka, który niekiedy określałem mianem mojego, i przemaszerowałem korytarzem, aby oznajmić swój powrót i równocześnie sprawdzić, kto znajduje się akurat w firmie.

Był tu Gerry Clayton, układający z kartki papieru jakąś skomplikowaną figurę.

– Siemasz – rzucił. – Oj, niegrzeczny chłopiec. A pfe!

Gerry Clayton, gruby, astmatyczny, łysy pięćdziesięciolatek uważał się za kogoś w rodzaju ojca dla nas, czyli swoich krnąbrnych synów. Specjalizował się w ubezpieczeniach i to on zwerbował mnie do firmy z Lloydsa, gdzie pełniłem funkcję podrzędnego urzędniczyny szukającego celu i sensu w życiu.

– Gdzie Pędziwiatr? – spytałem. – Równie mogę dostać kazanko już teraz i mieć to z głowy.

– Pędziwiatr, jak go złośliwie nazywasz, wyjechał dziś rano do Wenezueli. Dyrektor Luca Oil dał się zgarnąć.

– Luca Oil? – Uniosłem brwi. – Po tym wszystkim, co dla nich zrobiliśmy? A te zabezpieczenia, które opracowaliśmy? Wszystko na nic?

Gerry wzruszył ramionami i przejechał paznokciami po kolejnym zgięciu sztywnego, białego papieru. – To było ponad rok temu. Wiesz, jacy są ludzie. Na początku postępują dokładnie według zaleceń, potem traktują je zdawkowo, a na koniec całkiem sobie odpuszczają. Ludzka natura. Jedyne, co musi zrobić każdy szanujący się porywacz, to poczekać.

Nie przejmował się losem uprowadzonego dyrektora. Często powtarzał, że gdyby wszyscy podejmowali niezbędne środki bezpieczeństwa i robili, co w ich mocy, aby – jak to określał – nie dać się zgarnąć, wszyscy poszlibyśmy z torbami. Jedno porządne porwanie w dużej firmie oznaczało, że dwadzieścia innych natychmiast zwracało się o poradę, jak uniknąć podobnych niedogodności, a przecież – co wielokrotnie powtarzałem – naszą główną domeną było nie tyle wyciąganie ofiar z łap porywaczy, ile zapobieganie samym uprowadzeniom, szkolenie potencjalnych celów, aby „nie dały się zgarnąć”.

Gerry postawił na biurku wykonaną właśnie z kartki papieru kakadu. Kiedy nie udzielał porad dotyczących zapobiegania porwaniom i polityki ubezpieczeniowej klientom Liberty Market, sprzedawał wzory origami do kolorowych czasopism, nikt jednak nie sarkał na to, że potrafił niekiedy nawet całymi godzinami składać w swoim kantorku papierowe figurki. Mimo iż jego dłonie pracowicie zaginały i składały kolejne kartki, umysł pochłonięty był zawodowymi sprawami i niejednokrotnie ni stąd, ni zowąd rodziły się w nim błyskotliwe, nader korzystne dla naszej firmy pomysły i rozwiązania biznesowe.

Liberty Market, naszą firmę, tworzyło obecnie trzydziestu jeden partnerów i pięciu pracowników administracyjnych. Spośród partnerów wszyscy prócz mnie i Gerry’ego wywodzili się z szeregów antyterrorystów, policji, lub jeszcze innych supertajnych komórek rządowych. Nie istniały reguły, wedle których partnerzy przyjmowali to czy inne zlecenie, choć wszyscy mieli swoje osobiste preferencje, którymi kierowali się przy doborze zadania, jeśli tylko była taka możliwość. Jedni woleli wyjazd połączony z cyklem wykładów, udział w seminariach i wskazywanie potencjalnych zagrożeń, czyli nauczanie, co robić, by do minimum ograniczyć ryzyko porwania. Drudzy z lubością zajmowali się rozbijaniem komórek terrorystycznych, jeszcze inni, a wśród nich ja, woleli stawiać czoło zwyczajnym przestępcom. W wolnych chwilach pomiędzy zleceniami wszyscy sporządzaliśmy raporty, sprawdzaliśmy je między sobą i odbębnialiśmy na zmianę dyżury w biurze, odbierając telefony i przyjmując zlecenia.

Mieliśmy Prezesa (założyciela firmy), który przewodniczył porannym poniedziałkowym odprawom, koordynatora, który utrzymywał kontakt ze wszystkimi partnerami prowadzącymi działania w terenie, oraz rozjemcę, do którego partnerzy zwracali się ze wszystkimi skargami. Jeżeli skargi dotyczyły zachowania któregoś z partnerów, Pędziwiatr przeprowadzał debatę w tej sprawie, a gdy jej rezultat okazywał się dla danego partnera nieprzechylny, to właśnie Pędziwiatr wyciągał względem niego konsekwencje.

Wcale nie żałowałem, że wyjechał do Wenezueli.

Ta z pozoru kompletnie niezorganizowana firma funkcjonowała jak szwajcarski zegarek głównie za sprawą wpojonej dyscypliny i karności byłych żołnierzy. Mężczyźni owi, szczupli, twardzi, dumni i zadziwiająco sprytni, lubowali się w prowadzeniu spraw związanych z reperkusjami po porwaniach. Co więcej, podobnie jak byli szpiedzy, mieli graniczącego z paranoją bzika na punkcie tajności i choć z początku trochę mi to przeszkadzało, bardzo szybko nauczyłem się szanować ich nawyki.

Większość wykładów prowadził były policjant, który nie tylko opowiadał o sposobach ochrony przed porwaniami, lecz także doradzał potencjalnym kandydatom na ofiary, jak powinni się zachowywać i na co zwracać uwagę, w razie gdyby zostali uprowadzeni, aby dopomóc policji w ujęciu porywaczy.

Wielu z nas miało dodatkowe zamiłowania, w których się specjalizowało – fotografowanie, języki obce, broń palną, elektronikę, a poza tym wszyscy umieliśmy pisać na komputerze, ponieważ nikt nie lubił całodniowego stukotu maszyny do pisania. Nie przebywaliśmy w biurze na tyle długo, aby mogły się między nami zrodzić poważniejsze waśnie, a koordynator potrafił dopilnować, aby ci, co nie umieli zasymilować się z grupą, nie zabawili długo w naszej firmie. Liberty Market przypominała okręt z zadowoloną załogą, która pracowała w pocie czoła ze szczególnym zaangażowaniem i przekonaniem, że robi to, co lubi, a dzięki porywaczom interes wciąż jakoś się kręcił.

Zakończyłem marsz pomiędzy kantorkami, przywitałem się z kilkoma osobami, zauważyłem swoje nazwisko na tablicy z grafikiem dyżurów, wpisane na nocną zmianę w niedzielę, i dotarłem wreszcie do dużego pokoju na końcu długiego korytarza, jedynego pomieszczenia z oknem na ulicę. Zbieraliśmy się tu wszyscy, ale tego popołudnia w pokoju znajdował się tylko Tony Vine.

– Czółko – rzucił. – Słyszałem, kurka, że w Bolonii zrobił się nie lada przecher.

– Taa.

– Pozwoliłeś, kurka, żeby piórkowani carabinieri zawalili przekazanie okupu.

– Próbowałeś kiedyś dowodzić włoską armią?

Parsknął w odpowiedzi. Jako były komandos SAS w stopniu sierżanta, obecnie pod czterdziestkę, nigdy, przez cały okres służby, nie pomyślałby nawet, aby przyjmować rozkazy od cywilów. Potrafił maskować się w terenie w taki sposób, że zawstydziłby nawet kameleona, i już trzykrotnie wytropił, a następnie uwolnił porwaną ofiarę przed wypłaceniem okupu, choć nikt, nawet sama ofiara nie miała pojęcia, jak to właściwie się stało. Tony Vine był najbardziej skrytym i tajemniczym spośród naszych skrytych i małomównych partnerów i jeśli nie chciał czegoś powiedzieć, to nie puścił nawet pary z ust.

To on ostrzegł mnie przed nożami ukrytymi w zrolowanych czasopismach, ja zaś skonstatowałem, że wiedział o tym, ponieważ sam je kiedyś tak nosił.

Miał sarkastyczne poczucie humoru, a swoje wypowiedzi przeplatał dość barwnymi inwektywami. Zajmował się nieomal wyłącznie porwaniami politycznymi, ponieważ, tak jak Pucinelli, gardził zamożnymi ludźmi i firmami.

– Jak jesteś, kurka, biedny – powiedział mi kiedyś – i widzisz kapitalistę rozbijającego się rollsem, to nic dziwnego, że prędzej czy później zaczniesz się zastanawiać nad sposobami wyrównania szans. Jeżeli mieszkasz na Sardynii albo w Meksyku i klepiesz biedę, nie masz co do garnka włożyć, głód skręca ci kiszki, a w spiżarni pusto, perspektywa uprowadzenia kogoś, aby poprawić swój byt, przestaje wydawać ci się niedorzeczna.

– Romantyk z ciebie – odparłem. – A co z ubogimi Sardyńczykami, którzy porywają dziecko z biednej, sardyńskiej wioski i wymuszając okup, sprawiają, że tamtejsi mieszkańcy stają się jeszcze ubożsi?

– Nikt, kurka, nie jest doskonały.Właśnie dlatego z początku sprzeciwiał się przyjęciu mnie do firmy i pomimo iż uważał się za lepszego ode mnie – pod każdym względem – gdy zdarzyło się nam wspólnie pracować, nie było między nami żadnych zgrzytów. Przedzierał się przez umysły przestępców jak przez pole minowe, lecz wolał, abym to ja zajmował się rodzinami ofiar.

– Kiedy jesteś z nimi, jakoś się, kurka, trzymają. Jeżeli ja zaczynam im klarować, co mają robić, od razu, Cholerka, pękają.

Najbardziej lubił współpracować z mundurowymi, którzy z miejsca darzyli go olbrzymim poważaniem i szacunkiem. Mówi się, że armiami dowodzą dobrzy sierżanci, i faktycznie muszę przyznać, że Tony miał wielki posłuch u ludzi. Wystarczyło, że spojrzał groźnie, i zaraz robiło się cicho jak makiem zasiał.

W SAS nie zezwalano na przedłużanie okresu służby i kiedy w końcu wykopano go z uwagi na wiek, Tony nie miał co z sobą zrobić. Zaczął się nudzić.

Wreszcie ktoś podszepnął mu, że istnieje możliwość, aby powalczyć z terrorystami w nieco inny sposób, a Liberty Market nigdy nie pożałowała, że przyjęła go w swoje szeregi.

– Widziałeś, że wpisałem cię na moje miejsce na nocny dyżur w niedzielę? – zapytał.

Skinąłem głową.

– Żona przygotowała piórkowane przyjęcie z okazji rocznicy i gdybym miał stawić się wtedy na dyżur, byłaby nielicho najeżona.

– W porządku – rzekłem.

Był niski jak na żołnierza – powiedział mi kiedyś, że to bywało przydatne, gdy musiał udawać kobietę.

Jasne włosy, niebieskie oczy, koci chód, fanatyczne zamiłowanie do ćwiczeń fizycznych – to właśnie on nakłonił wszystkich, aby w piwnicy utworzyć siłownię, a potem jeszcze namawiał ich, by z niej korzystali. Nie mówił nigdy, skąd pochodził, choć sądząc po akcencie, z jednej z mroczniej szych dzielnic Londynu.

– Kiedy wróciłeś? – spytałem. – Słyszałem, że ostatnio byłeś w Kolumbii.

– Pod koniec tygodnia.

– I jak było? – zapytałem.

Skrzywił się. – Wyciągnęliśmy tych zafajdanych zakładników i przeprowadziliśmy w bezpieczne miejsce, aż tu nagle miejscowe gliny tak się podjarały, że zaczęły pruć do terrorystów jak do kaczek, mimo że ci wyszli, kurka, z rękoma w górze i chcieli się poddać. – Pokręcił głową. – Tym dzikusom za szybko zaciskają się palce na spuście. Większość z nich to kompletne matoły. Skończone jełopy, nie ma co.

Strzelanie do poddających się terrorystów było, moim zdaniem, szczytem głupoty i w tym przypadku zgodziłem się z Tonym Vinem. Takie wieści rozchodziły się jak błyskawica i następna grupa terrorystów, mając świadomość, że gliny i tak ich rozwalą, nieważne, czy sprzątną swoje ofiary, czy nie, najprawdopodobniej zdecyduje się urządzić krwawą łaźnię.

Ominęło mnie poniedziałkowe zebranie, na którym poruszony był ten właśnie temat, ale miałem jeszcze do napisania raport dotyczący przebiegu wydarzeń w Bolonii. Przesiedziałem nad nim całą sobotę i część niedzielnego poranka, po czym pokonałem sto parę kilometrów na zachód, aby dotrzeć do Lambourn.

Popsy Teddington mieszkała, jak się okazało, w wysokim, białym domu nieomal w samym środku wioski; przy domu, który równie dobrze mógłby pasować do londyńskiego przedmieścia, rozciągały się od frontu rozległe stajnie. Aż do teraz nie pomyślałbym nawet, że stajnie koni wyścigowych mogą znajdować się wewnątrz wioski, lecz kiedy o tym wspomniałem, Popsy odparła z uśmiechem, że powinienem zobaczyć Newmarket – konie trzymano tam w miejscach, gdzie w innych miasteczkach stały zwykle garaże, szklarnie i szopy.

Gdy nadjechałem, stała na zewnątrz, nachylając się nad mierzącym półtora metra mężczyzną, który wyglądał na zadowolonego, że coś odwróciło jej uwagę.

– Zajmij się tym, Sammy. Powiedz im, że na to nie pójdę – rzekła z naciskiem, gdy otworzyłem drzwiczki auta. Odwróciła głowę w moją stronę i przez chwilę jej czoło zmarsowiało, jakby zastanawiała się, kim jestem. – Ach, tak, przyjaciel Alessi. Alessia jest gdzieś z tyłu. Proszę za mną.

Przeprowadziła mnie obok domu i stajni i oto nagle oczom naszym ukazał się nieduży, otoczony niskim parkanem padok, na którym powoli cwałowała na koniu drobna dziewczyna pod czujnym okiem drugiej, stojącej nieopodal.

Nieduży padok wydawał się ściśnięty pomiędzy tylnymi ścianami stajni i innych budynków, a porastająca go trawa najlepsze dni miała już za sobą.

– Mam nadzieję, że zdoła jej pan pomóc – rzekła bez ogródek Popsy, gdy podeszliśmy bliżej. – Nigdy jej takiej nie widziałam. To bardzo niepokojące.

– To znaczy? – spytałem.

– Jest taka niestabilna. Niepewna. Wczoraj nie chciała nawet pojeździć na powrózku, choć zawsze to robi, kiedy mnie odwiedza, zresztą proszę na nią spojrzeć, to ona powinna teraz trenować, a nie przyglądać się, jak sobie radzi moja stajenna.

– Czy dużo opowiadała o tym, co ją spotkało? – zapytałem.

– Ani słowa. Uśmiecha się tylko od ucha do ucha i powtarza, że jest już po wszystkim…

Alessia odwróciła się lekko, gdy podeszliśmy bliżej, a mój widok sprawił jej chyba sporą radość.

– Już się bałam, że nie przyjedziesz.

– Niepotrzebnie.

Miała umalowane usta, a na sobie dżinsy i koszulę w kratę, ale po sześciu tygodniach w słabym świetle wciąż jeszcze wydawała się nienaturalnie blada. Popsy krzyknęła do stajennej, żeby odprowadziła konia do stajni.

– Chyba że ty, moja droga, chciałabyś… – zwróciła się do Alessi. – Może jednak?

Alessia pokręciła głową. – Może jutro?

Zabrzmiało to, jakby naprawdę miała taki zamiar, ale widziałem, że Popsy w to nie wierzy. Objęła Alessię matczynym gestem i uściskała.

– Rób, co chcesz, moja droga. A co powiesz na coś do picia dla naszego spragnionego wędrowca? – Zwróciła się do mnie: – Kawa? Whisky? Spirytus?

– Wino – odparła Alessia. – Wiem, że Andrew lubi wino. Przeszliśmy do domu: ciemne, starodawne meble, wytarte indyjskie dywaniki, wypłowiały perkal, z każdego okna widok na konie.

Popsy szczodrze nalała do kryształowych kieliszków włoskiego wina i dodała, że jeśli wykażemy się odrobiną cierpliwości, usmaży steki. Alessia odprowadziła ją wzrokiem, a kiedy Popsy zniknęła w kuchni, powiedziała do mnie:

– Jestem dla niej tylko utrapieniem. Niepotrzebnie przyjechałam.

– Mylisz się, i to w obu kwestiach – odparłem. – To oczywiste, że ona cieszy się z twojej obecności.

– Sądziłam, że tutaj dojdę do siebie… Że poczuję się inaczej. To znaczy, że wydobrzeję.

– Z pewnością, choć to jeszcze trochę potrwa.

Spojrzała na mnie. – Martwię się, że nie mogę… nie mogę po prostu z tego wyjść.

– Tak jak się wychodzi z zapalenia płuc?

– To co innego – zaprotestowała.

– Sześć tygodni bez słonecznego światła, ćwiczeń fizycznych, normalnego jedzenia, za to na regularnej diecie złożonej z proszków nasennych nie mogło wpłynąć pozytywnie na twój stan zdrowia.

– Ale… nie chodzi tylko o mój stan… fizyczny.

– Jedno i drugie łączy się ze sobą, ale od czegoś trzeba zacząć. – Napiłem się wina. – Jak twoje sny?

Wzdrygnęła się. – Prawie w ogóle nie sypiam. Ilaria powiedziała, że przynajmniej przez pewien czas powinnam jeszcze brać środki nasenne, aleja nie chcę… mierzi mnie na samą myśl o nich… A kiedy już zasypiam… dręczą mnie koszmary… i budzę się zlana zimnym potem.

– A może chciałabyś – zapytałem obojętnym tonem – abym zaprowadził cię do psychiatry? Znam naprawdę dobrego specjalistę.

– Nie – odparła instynktownie. – Nie zwariowałam. Po prostu… nie czuję się dobrze.

– Nie musisz być umierająca, aby wybrać się do lekarza. Pokręciła głową. – Nie chcę.

Usiadła na dużej sofie, stopy oparła na blacie stolika do kawy; wyglądała na poważnie zmartwioną.

– To z tobą chciałam pomówić, a nie z jakimś psychiatrą. Ty rozumiesz, co się wydarzyło, a jakiś nieznajomy lekarz może uznać, że przesadzam. Wiesz, że mówię prawdę, podczas gdy on będzie zakładał, że fantazjuję, dramatyzuję, czy Bóg wie co jeszcze, i będzie szukał z założenia mylnych rozwiązań moich problemów. Miałam przyjaciółkę, która poszła kiedyś do specjalisty… Opowiadała mi, że poczuła się dość dziwnie – chciała tylko rzucić palenie, a ten lekarz wciąż wmawiał jej, że czuje się nieszczęśliwa, ponieważ tłumi w sobie kazirodcze uczucia wobec własnego ojca.

Spróbowała skwitować te słowa śmiechem, lecz doskonale zrozumiałem, o co jej chodzi. Psychiatrzy byli przyzwyczajeni do tego, że ich pacjenci stosują wypaczenia, wyparcia i uniki, i próbowali doszukiwać się ich w najprostszym nawet stwierdzeniu.

– Mimo to uważam, że przydałaby ci się pomoc fachowca – rzekłem.

– Ty jesteś przecież fachowcem.

– Nie.

– Ale to właśnie ciebie chcę… ojej… – przerwała nagle, zakłopotana i zażenowana. – Przepraszam… Ty może jednak nie chcesz… Ależ głuptas ze mnie.

– Wcale tego nie powiedziałem. Mówiłem tylko… – nie dokończyłem. Wstałem, podszedłem i usiadłem obok niej na sofie, blisko, ale nie na tyle, aby jej dotknąć. – Postaram się rozwikłać dla ciebie tyle węzłów, ile tylko zdołam, i będę to robić tak długo, jak tylko zechcesz. Potraktuj to jak obietnicę. I przyjemność, a nie obowiązek czy pracę. Ale ty także musisz mi coś obiecać.

– Co takiego? – spytała, zerkając na mnie, po czym odwróciła wzrok.

– Że jeśli nie będę ci mógł pomóc, zwrócisz się z tym do kogoś innego.

– Do psychiatry?

– Tak.

Wlepiła wzrok w swoje buty. – No dobrze – rzekła, zaś ja, jak każdy psychiatra, zacząłem się w tej chwili zastanawiać, czy nie kłamie.

Popsy zrobiła naprawdę pyszne, soczyste steki, a Alessia zjadła swojego połowę.

– Musisz nabrać sił, moja droga – rzekła Popsy bez owijania w bawełnę. – Tak ciężko pracowałaś na swój sukces. A jednak udało ci się go osiągnąć. Chyba nie chcesz, żeby ci wszyscy ambitni młodzi dżokeje zajęli twoje miejsce, a zrobią to, jeżeli tylko dasz im po temu okazję…

– Dzwoniłam już do Mike’a – odparła. – Powiedziałam… że potrzebuję czasu.

– A teraz, moja droga – ciągnęła swoje Popsy – pójdziesz i zadzwonisz do niego znowu, i powiesz mu, że za tydzień od dziś znów będziesz w formie. Zapewnisz go, że najdalej za tydzień będziesz gotowa wziąć udział w wyścigu.

Alessia spojrzała na nią ze zgrozą. – Jestem za słaba, aby utrzymać się w siodle… a co dopiero się ścigać.

– Moja droga, komu jak komu, ale tobie akurat ikry nie brakuje. Jeżeli tylko będziesz chciała, zrobisz to.

Sądząc po wyrazie twarzy Alessi, sama nie bardzo wiedziała, czy tego chce.

– Kto to jest Mike? – spytałem.

– Mike Noland – odparła Popsy. – Trener, dla którego Alessia często jeździła w Anglii. Mieszka tu, w Lambourn, całkiem niedaleko, przy końcu drogi.

– Powiedział, że rozumie – wtrąciła słabo Alessia.

– Oczywiście, że rozumie. Kto by nie rozumiał? Mimo to, moja droga, jeśli chcesz odzyskać swoje konie i znów się na nich pościgać, musisz o to zadbać. Musisz trochę powalczyć. Pokazać, że naprawdę tego chcesz.

Mówiła z przejęciem, ale z zachowaniem zdrowego rozsądku i trzeźwego rozumowania, jak niemal wszyscy ludzie, którzy nigdy nie znaleźli się na granicy kompletnego załamania. Wydawało mi się, że poczułem drżenie płynące od miejsca, gdzie siedziała Alessia, i podniosłem się powoli z zapytaniem, czy mogę pomóc w wyniesieniu do kuchni pustych talerzy i naczyń.

– Oczywiście – odparła Popsy i także wstała. – Jest jeszcze ser, gdybyście chcieli…

Alessia powiedziała, że w niedzielne popołudnia konie śpią podobnie jak ludzie, ale mimo to po wypiciu kawy i tak obeszliśmy całe podwórze dokoła, poklepując przyjaźnie napotkane tam wierzchowce.

– Nie dam rady w ciągu tygodnia wrócić do formy – poskarżyła się Alessia. – Sądzisz, że powinnam spróbować?

– Myślę, że powinnaś przynajmniej spróbować znów zasiąść w siodle.

– A jeśli nie mam już do tego serca? Jeżeli z tych nerwów cała się wypaliłam?

– Przekonaj się.

– Niewielka to pociecha. – Jakby od niechcenia pogłaskała jednego z koni po nosie, nie okazując nawet odrobiny lęku przed jego zębami. – A ty, jeździsz konno? – spytała.

– Nie – odparłem. – I… ee… nigdy nawet nie byłem na wyścigach.

Zdumiała się. – Nigdy?

– Ale często oglądałem gonitwy w telewizji.

– To nie to samo. – Przez chwilę dotykała policzkiem końskiego pyska. – A chciałbyś pójść?

– Z tobą tak, i to bardzo.

Nagle jej oczy wypełniły się łzami, których pozbyła się kilkoma szybkimi nerwowymi mrugnięciami. – No i widzisz – rzekła. – Zawsze to samo. Wciąż to samo. Jedno miłe słowo… i coś we mnie pęka. Staram się… naprawdę się staram zachowywać przyzwoicie, ale wiem, że to tylko gra… a pod tym wszystkim kryje się otchłań… z której wypełzają rozmaite emocje, w rodzaju niczym nie uzasadnionego szlochu, wzruszenia bez powodu, tak jak teraz.

– Ta twoja gra – odparłem – jest warta Oscara.

Przełknęła ślinę, pociągnęła nosem i palcami otarła wilgotne od łez oczy.

– Popsy jest taka dobra – rzekła. – Często się u niej zatrzymuję. – Przerwała. – Ona nie mówi co prawda wprost: zwalcz to w sobie czy weź się w garść, ale wiem, że dokładnie tak myśli. Ja w każdym razie, będąc na jej miejscu, tak właśnie bym myślała. Przecież wróciłam do domu cała i zdrowa, więc powinnam się cieszyć, być zadowolona, że tak się to skończyło, i żyć dalej, a ja nie okazuję ani krzty radości czy wdzięczności.

Pomaszerowaliśmy wolno dalej i zajrzeliśmy do mrocznego wejścia stajni, gdzie tylko strzygąc od czasu do czasu uszami, drzemały konie.

– Po wojnie w Wietnamie – zacząłem – kiedy jeńcy zaczęli wracać do domów, miało miejsce wiele rozwodów. To nie było tak samo jak po drugiej wojnie światowej, kiedy żony mężczyzn, którzy poszli na front, żyły dalej swoim życiem i po ich powrocie nie potrafiły znaleźć z nimi wspólnego języka, bo dla ich ślubnych czas się po prostu zatrzymał. Po Wietnamie było inaczej. Ci jeńcy cierpieli okropne katusze, a po powrocie do domów ich rodziny liczyły, że będą cieszyć się, iż zostali uwolnieni.

Alessia oparła się łokciami o niskie drzwi jednego z boksów i przyglądała się stojącemu w bezruchu wierzchowcowi.

– Żony tych mężczyzn próbowały odnowić dawną miłość, scementować więź, jaka ich niegdyś łączyła, ale wielu spośród nich stało się impotentami, wybuchało płaczem w miejscach publicznych, zachowywało się histerycznie… i wykazywało wyraźne oznaki załamania psychicznego. Hamburgery i cola nie mogły ich uzdrowić, podobnie jak praca od dziewiątej do piątej. – Zacząłem manipulować przy ryglach drzwiczek. – Większość z nich z czasem doszła do siebie i wróciła do normalnego życia, ale nawet oni przyznają, że jeszcze przez wiele lat dręczyły ich straszne koszmary i nigdy nie zapomną pewnych szczegółów z okresu swego pobytu w obozach jenieckich…

Po chwili usłyszałem jej głos: – Ja nie byłam jeńcem wojennym.

– Ależ tak. To przecież to samo. Znalazłaś się, nie ze swojej winy, w rękach wroga. Nie wiedziałaś kiedy – ani czy w ogóle – zostaniesz uwolniona. Zostałaś upokorzona… odarta z wolnej woli… uzależniona od swoich oprawców w kwestii pożywienia. Całkiem jak w obozie jenieckim, może nawet gorzej z uwagi na izolację… byłaś przecież całkiem sama.

Przez chwilę opierała kędzierzawą głowę na skrzyżowanych przedramionach. – Jedyną rzeczą, jaką mi dali, kiedy poprosiłam, były podpaski, i błagałam… błagałam ich o nie. – Przełknęła ślinę. – Ciało kobiety nie przestaje odliczać dni tylko dlatego, że ktoś ją zamknął w namiocie.

Objąłem ją bez słowa. Były pewne sytuacje, z którymi uwięziony mężczyzna nigdy nie musiał się borykać. Pochlipywała cicho, pociągając nosem i przełykając ślinę, a w jakiś czas później wyszeptała po prostu: – Dziękuję.

Na co odparłem krótko: – Nie ma za co – i ruszyliśmy dalej wzdłuż ciągu zamkniętych, tonących w półmroku boksów, świadomi, że mamy przed sobą jeszcze bardzo długą drogę.

Загрузка...