12

W hotelu Breakwater czekała na mnie pilna wiadomość, abym zadzwonił do Alessi, co niezwłocznie uczyniłem.

– Miranda jest w strasznym stanie… ledwie się trzyma – powiedziała z takim przejęciem, że zrozumiałem, iż sama w tym współczuciu dla pani Nerrity posunęła się za daleko i także była bliska załamania. – To straszne… Dzwoniła do mnie już trzy razy, przez cały czas płakała, błagała, abym nakłoniła cię, żebyś coś zrobił…

– Moja droga Alessio – powiedziałem. – Weź trzy głębokie oddechy, a jeżeli stoisz, to usiądź.

– Och… – Zakaszlała, zaskoczona i jakby rozbawiona, i po chwili znów się odezwała: – No dobrze. Już siedzę. Miranda jest śmiertelnie przerażona… Czy teraz lepiej?

– Tak – odparłem, lekko się uśmiechając. – Co się stało?

– Nadkomisarz Rightsworth i John Nerrity opracowują własny plan i nie chcą słuchać Mirandy, która za wszelką cenę pragnie ich powstrzymać. Chce, żebyś przekonał ich, aby zrezygnowali z tego, co zamierzają…

Głos wciąż miała podniesiony i pełen niepokoju, wyrzucała z siebie istny potok słów.

– A na czym niby polega ten plan? – spytałem.

– John ma udawać, że postąpi zgodnie z żądaniami porywaczy. Będzie udawał, że gromadzi pieniądze. A kiedy dojdzie do złożenia okupu, do akcji wejdzie nadkomisarz Rightsworth, schwyta porywaczyi zmusi ich, aby powiedzieli, gdzie jest Dominic. – Głośno przełknęła ślinę. – Ten sam błąd popełnili… policjanci w Bolonii, prawda…? Ale wtedy chodziło o mnie…

– Tak – przyznałem. – Zasadzka w punkcie „zet o”. To w moim mniemaniu zbyt wielkie ryzyko.

– Co to jest punkt „zet o”?

– Przepraszam. Punkt złożenia okupu. Miejsce spotkania porywaczy i osoby mającej przekazać pieniądze.

– Miranda twierdzi, że John nie chce zapłacić okupu, a nadkomisarz Rightsworth pociesza go, że nie ma się czym przejmować, to nie będzie konieczne.

– Mhm – mruknąłem. – Już chyba rozumiem, dlaczego Miranda tak się denerwuje. Czy rozmawiała z tobą z telefonu stacjonarnego w jej domu?

– Ze co? Ojej, on jest przecież na podsłuchu, prawda? A policja usłyszała każde słowo z tego, o czym rozmawiałyśmy.

– Niestety – uciąłem oschle.

– Była w swojej sypialni; chyba nie pomyślała o podsłuchu. Co więcej… Boże Święty… powiedziała, że John bardzo żałuje, że skorzystał z usług Liberty Market, bo ty powiedziałeś mu, aby jednak zapłacił okup. A nadkomisarz Rightsworth zapewnił go, że policja wszystkim się zajmie i nie potrzeba im żadnych mąciwodów z zewnątrz, mogą obejść się bez waszej wątpliwej pomocy.

Te słowa zabrzmiały tak autentycznie, jakbym usłyszał je wypowiadane przez Rightswortha.

– Miranda powiedziała, że John zamierza zadzwonić do Liberty Market i zrezygnować z usług waszej firmy. Twierdzi, że to strata pieniędzy… a Miranda odchodzi od zmysłów…

– Mhm – mruknąłem. – Jeżeli znów do ciebie zadzwoni, delikatnie przypomnij jej o podsłuchu. Jeśli ma choć trochę oleju w głowie, spróbuje zatelefonować z innego, bezpiecznego aparatu. A wówczas postaraj się uspokoić ją i zapewnić, że zrobimy, co w naszej mocy, aby odwieść jej męża od tego kretyńskiego planu.

– Ale jak? – zapytała Alessia zrozpaczona.

– Może przekonam naszego prezesa, aby odrobinę go postraszył – odparłem. – I pamiętaj, że ja nigdy nic takiego nie mówiłem. To informacja przeznaczona wyłącznie dla ciebie.

– I uda się? – spytała z powątpiewaniem Alessia.

– Rightsworth też ma nad sobą przełożonych.

– Mam nadzieję. – To, co powiedziałem, chyba dodało jej otuchy. – A jakbym powiedziała Mirandzie, aby zadzwoniła bezpośrednio do twojego biura?

– Nie – odrzekłem. – Może mnie tam nie zastać; kiedy znów się odezwie, zostaw dla mnie wiadomość, a ja oddzwonię, najszybciej jak to możliwe.

– Dobrze. – Wydawała się bardzo zmęczona. – Przez cały dzień nie potrafiłam myśleć o niczym innym. Biedna Miranda. I biedny ten jej synek. Aż do teraz nie zdawałam sobie sprawy, co musiał przeze mnie przechodzić mój tato.

– Nie przez ciebie, tylko przez porywaczy – poprawiłem – i z miłości do ciebie.

Po krótkiej chwili dodała: – Znów dajesz mi do zrozumienia… że nie powinnam się obwiniać.

– Dokładnie tak – odparłem. – Podobnie jak Dominic.

– To nie takie proste…

– Wiem, że nie – powiedziałem. – Ale to podstawa. Od tego wszystko zależy.

Zapytała, czy wpadnę w niedzielę na lunch, a ja odparłem, że o ile to będzie możliwe, to bardzo chętnie, ale żeby się na to nie nastawiała.

– Sprowadzisz go z powrotem żywego, prawda? – zapytała w końcu. Wciąż się martwiła, nic nie mogłem na to poradzić.

– Tak – odrzekłem z przekonaniem w głosie.

– Wobec tego, do zobaczenia…

– Na razie – rzuciłem. – I pozdrów ode mnie Popsy.

Liberty Market, jak pomyślałem, odkładając słuchawkę, mogła mieć ogólny bilans udanych akcji rzędu dziewięćdziesięciu pięciu procent, ale John Nerrity najwyraźniej coraz bardziej oscylował na granicy pozostałych, tragicznych pięciu procent. Być może zarówno on, jak i Rightsworth wierzyli, że zasadzka na miejscu przekazania okupu przyniesie żądane skutki. I zapewne tak by się stało, gdyby nadrzędnym celem ich operacji było schwytanie choćby kilku spośród całego gangu porywaczy.

Pamiętałem jednak pewną operację na Florydzie, gdzie policja zastawiła zasadzkę na odbiorcę okupu i postrzeliła tego mężczyznę, kiedy usiłował zbiec – jednak tylko dlatego, że facet skruszał i wyznał, gdzie ukrył swoją ofiarę, i to dosłownie na kilka sekund, zanim zapadł w ostateczną, przedśmiertną śpiączkę, zdołano odnaleźć chłopca żywego. Okazało się, że pozostawiono go w bagażniku samochodu na jednym z parkingów, gdzie powoli by się udusił, gdyby policja strzelała trochę celniej.

Powiedziałem Tony’emu o planach Nerrity’ego, a on rzekł zdegustowany:

– Czy on się urwał z choinki? Optymista się, kurka, znalazł. – Przygryzł paznokieć kciuka. – Trzeba będzie znaleźć tego szkraba, nie uważasz?

– Jak Bóg da.

– I rzecz jasna, w tym kraju szanse, że to się uda, są o wiele większe niż gdziekolwiek indziej.

Pokiwałem głową. Brytyjczycy są z natury otwarci i życzliwi i porywacze są wśród nich od początku na straconej pozycji. Porwania uważano powszechnie za rzecz godną potępienia, sprawców uprowadzeń traktowano z pogardą i ludzie nie bali się donosić w tego rodzaju sprawach na policję. Kiedy tylko ofiara wróciła bezpiecznie do domu, puszczano w ruch machinę mającą na celu dopadniecie i aresztowanie sprawców. Póki co, działała ona bez zarzutu.

Odnalezienie kryjówki porywaczy przed złożeniem okupu było w Anglii łatwiejsze niż we Włoszech, lecz mimo wszystko nadal trudne, a większość sukcesów na tym etapie była wynikiem osobliwych zbiegów okoliczności, wścibstwa sąsiadów albo odgadnięcia tożsamości sprawcy bądź sprawców na podstawie ujawnionych niechcący szczegółów z życia prywatnego ofiary, o których mogła wiedzieć niewielka grupka lub tylko jedna osoba.

„Nikt prócz jej byłego chłopaka nie mógł wiedzieć, że moja córka będzie na tej dyskotece”, powiedział nam pewnego razu zatroskany ojciec i rzecz jasna, okazało się, że to właśnie ten pozornie zdruzgotany młodzieniec zorganizował uprowadzenie, tym razem bez wiedzy dziewczyny, choć nie zawsze tak było. Zawsze należało brać pod uwagę, że porywacz działał w porozumieniu z „ofiarą”, ludzka chciwość nie ma granic.

Dziewczynę, o której wspomniałem, udało się odnaleźć i uwolnić bez płacenia okupu, przeżyła jednak w niewoli prawdziwe piekło – nie to co Alessia – i jak słyszałem, ostatnio przechodziła terapię mającą uwolnić ją od przewlekłej, głębokiej depresji.

– Chyba powęszę trochę, rozejrzę się, gdzie mają tu jakieś łodzie – orzekł Tony. – Mógłbym pożyczyć twój wóz? Ty w razie potrzeby możesz skorzystać z auta Mirandy… Wpadłbym też, kurka, później do domu, aby zabrać stamtąd niezbędny sprzęt, co? Zobaczymy się przy ekstra odjazdowym śniadanku.

– Tylko pamiętaj, nie zarysuj lakieru – ostrzegłem go z groźną miną.

– Czy kiedykolwiek mi się to zdarzyło?

Spędziłem wieczór, pochłaniając w hotelu całkiem smaczną kolację i pakując rzeczy Mirandy. Ubranka Dominica, starannie złożone, zmieściły się wszystkie do jednej niedużej walizki. Wrzuciłem do niej także kilka jego pluszowych zabawek – misia i Snoopy’ego, a potem zamknąłem walizkę. A kiedy pomyślałem o tym malcu, tak bezbronnym i przerażonym, zrozumiałem, że to właśnie z uwagi na dzieci takie jak on i osoby pokroju Alessi robię to, co robię. To dla nich podjąłem się tej pracy. Gdyby nie oni, nigdy bym się na to nie zdobył.


Sądząc po zmianie frontu Nerrity’ego, spodziewałem się, że nie będzie zadowolony z artykułów zamieszczonych w rubrykach biznesowych gazet porannych, gdzie jego osobę potraktowano iście po królewsku. Nazwisko „NERRITY” zdawało się krzyczeć ze stronic wszystkich gazet, które miałem okazję przeglądać i które moim zdaniem mogły znaleźć się także w kręgu zainteresowania autora listu od porywaczy.

„Nerrity ocalony przez konia”, „Nerrity wypływa na końskim grzbiecie”, „Nerrity – o jeden koński łeb od bankructwa” – głosiły tytuły. Porywacze, którzy nerwowo przeglądali prasę w poszukiwaniu wzmianek o działalności policji, nie mogli przeoczyć tak złych wiadomości. Wierzyciele skupili się na przebiegu czynności mających na celu sprzedaż Ordynansa i już ostrzyli sobie zęby na pieniądze, tak iż dla innych sępów niewiele miało pozostać.

Eagler zadzwonił do mnie do pokoju Mirandy, gdy wciąż jeszcze byłem zajęty lekturą. – Te artykuły… to pańska robota? – zapytał.

– No cóż… tak.

Zachichotał. – Tak mi się wydawało, że wyczuwam czyjąś delikatną ingerencję. Jeżeli chodzi o naszą działalność, przeglądamy teraz ogłoszenia drobne w gazetach, zamieszczone do dwóch tygodni wstecz, sprawdzając wszystkie oferty domów do wynajęcia. Jeszcze dziś będziemy mieli dla pana przygotowaną częściową listę. – Przerwał. – Szczerze mówiąc, pokładam spore nadzieje w pańskim koledze Tonym Vine i bardzo nie chciałbym się zawieść.

– To były członek SAS – oznajmiłem. – Sierżant.

– Aha. – Chyba odetchnął z ulgą.

– Woli pracować nocą.

– Czyli teraz jeszcze pracuje? – Eagler nieomal mruczał ze szczęścia. – Ta pełna lista powinna być gotowa na dziś po południu. Zechce ją pan odebrać?

Umówiliśmy się na określoną godzinę i miejsce, po czym przerwałem połączenie, a kiedy zszedłem na dół na śniadanie, Tony właśnie wchodził, ziewając, przez frontowe drzwi.

Przy bekonie, jajecznicy i kaparach opowiedział mi, czego zdołał się dowiedzieć.

– Czy wiesz, że tu, u wybrzeża, istnieje cały śródlądowy system wodny? Itchenor Creek ciągnie się aż do Chichester. Ale po drodze jest śluza i nasze ptaszki nie mogły przedostać się tamtędy. – Zaczął pałaszować. – Wynająłem łódź wiosłową. Trochę popływałem. To, co robimy, jest, kurka, jak szukanie igły w stogu siana. Są tu dziesiątki, setki domów, które pasują do charakterystyki. Letnie wille. Rezydencje. Czego sobie tylko zażyczysz. A jakby tego było mało, rzeka płynie aż do Hayling Island, gdzie są chyba tysiące małych bungalowów i niezliczone ilości miejsc, gdzie porywacze mogli przesiąść się z łodzi do samochodu i wywieźć szkraba w nieznanym kierunku.

W ponurym nastroju zjadłem tosta i opowiedziałem o liście przygotowywanej przez Eaglera.

– Wobec tego, dobrze – mruknął Tony. – Dziś rano trochę popływam, po południu się prześpię, a wieczorem wezmę się do pracy. Może być?

Pokiwałem głową i podałem mu jedną z gazet. Tony przeczytał wieści ze świata biznesu, popijając herbatę. – Trafiłeś, kurka, w dziesiątkę. Nikt nie mógł tego przeoczyć – zapewnił.

Nerrity na pewno nie przeoczył artykułów. Gerry Clayton zadzwonił z wiadomością, że Nerrity jest wściekły i nalega, abyśmy przestali zajmować się tą sprawą. Nie chce mieć więcej do czynienia z Liberty Market.

– Przyznał, że wyraził zgodę na zasugerowane przez nas rozwiązanie z artykułami do gazet – powiedział Gerry. – Nie sądził jednak, że to nastąpi tak szybko, i zamierzał to odwołać.

– Szkoda.

– Niestety. W tej sytuacji ty i Tony możecie oficjalnie zrezygnować z tej sprawy i wrócić do domu.

– Nie ma mowy – odparłem. – Obecnie pracujemy dla pani Nerrity. Prosiła nas wyraźnie, abyśmy kontynuowali nasze działania.

W głosie Gerry’ego wyczułem rozbawienie. – Spodziewałem się, że może do tego dojść, ale to niestety znacznie utrudni nam dalsze funkcjonowanie. Bądźcie bardzo ostrożni… obaj.

– Się wie – zapewniłem. – Złóż jakieś fajne origami. Spróbuj zrobić łódkę.

– Łódkę?

– Tak, do której można wrzucić małego chłopca, przykrywając go płachtą brezentu lub czegoś w tym rodzaju. Łódkę, która odpłynęła z głośnym pyrkotaniem silnika poprzez szumiące fale przypływu, tak by nikt nie usłyszał płaczu dziecka.

– Czy tak to się właśnie stało? – zapytał ze spokojem Gerry.

– Tak przypuszczam.

– Biedny maluch – mruknął Gerry.

Tony i ja, jak na letników przystało, spędziliśmy cały ranek, pluskając się w wodzie lub wylegując się na plaży, choć dzień nie należał do upalnych, a na plaży nie było tłumów. Policjantka, dziś w białym bikini, przyszła, by popluskać się z nami na płyciźnie, ale powiedziała, że nie udało się jej znaleźć nikogo, kto widziałby uprowadzenie Dominica.

– Wygląda na to, że wszyscy obserwowali pożar żaglówki – dodała z dezaprobatą. – Jedyne, co wiemy na jej temat, to że porzucono ją na plaży w czasie odpływu, a w środku na ławeczce była przypięta kartka z napisem: „Proszę nie ruszać tej łódki, niedługo po nią wrócimy”.

– I nikt nie widział osób, które ją tu pozostawiły? – spytałem.

– Owszem, chłopiec bawiący się na żwirowej plaży, ale powiedział tylko, że byli to dwaj panowie w szortach i jasnopomarańczowych nieprzemakalnych wiatrówkach. Wyciągnęli łódkę na piasek i trochę się przy niej pokręcili, po czym oddalili się wzdłuż plaży na północny zachód. Niedługo potem chłopiec podszedł do żaglówki, zobaczył kartkę, przeczytał, co było na niej napisane, i poszedł na lody. Nie było go na plaży po południu, kiedy łódź spłonęła, czego strasznie żałował. Gdy wrócił, została z niej już tylko sczerniała, wypalona skorupa.Policjantka miała dreszcze, bo zerwał się silny wiatr, a jej ciało przybrało niezdrowy, bladoszary odcień. – Pora założyć sweter i grube wełniane skarpety – rzuciła pogodnie. – Może pogawędzę trochę z kilkoma staruszkami z domu pogodnej starości, nieopodal. – Wskazała dłonią kierunek. – Te starsze panie całymi dniami nie mają nic do roboty, tylko wyglądają przez okno.

Tony i ja pozbieraliśmy nasze rzeczy i wróciliśmy do hotelu, a po południu, gdy niebo całkiem zasnuło się chmurami, były komandos zasnął w najlepsze na łóżku Mirandy.

O piątej wybrałem się do Chichester, aby odebrać od Eaglera listę wynajętych ostatnio domów; nadkomisarz spotkał się ze mną osobiście, wydawał się powolny i nijaki, niespiesznie wśliznął się na fotel pasażera obok mnie.

– Najbardziej obiecująco wygląda tych pierwszych jedenaście – powiedział, wskazując palcem. – To letnie domki stojące nad lub w pobliżu wody i wszystkie wynajęto praktycznie w ostatniej chwili. W lipcu i na początku sierpnia pogoda była naprawdę okropna i do wynajęcia było więcej kwater niż zwykle, a ruch w interesie zrobił się dopiero, kiedy nadeszło ocieplenie.

Polowałem głową. – Nawet Miranda załatwiła sobie pobyt tutaj dosłownie na lulka dni przed przyjazdem na miejsce. W hotelu odwołano rezerwacje ze względu na marną pogodę i były wolne pokoje.

– Ciekawe, co by się stało, gdyby tu nie przyjechała? – rzucił w zamyśleniu Eagler.

– Porwaliby go gdzieś blisko domu.

– Można by przypuszczać, że porywaczom byłoby łatwiej, gdyby zaczekali i uprowadzili malca już po powrocie.

– Porywacze nie próbują ułatwić sobie zadania – odparłem łagodnie. – Planują wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Inwestują też pieniądze. Porywacze uznali, że największe szanse powodzenia będą mieć właśnie tutaj, gdy dziecko znajdzie się wyłącznie pod opieką matki, i założę się, że kiedy opracowali swój plan, czekali cierpliwie przez wiele dni na właściwy moment. Gdyby okazja się nie nadarzyła, pojechaliby za Mirandą do domu i obmyśliliby nowy plan. Albo wrócili do poprzedniego planu, który wcześniej nie wypalił. Nigdy nic nie wiadomo. Jeżeli jednak chcieli go porwać, prędzej czy później musieli dopiąć swego.

– Skąd wiedzieli, że przyjedzie właśnie tutaj? – spytał Eagler.

– Porywacze obserwują – odparłem. – Mają obsesję na tym punkcie. Co by pan zrobił, widząc Mirandę pakującą do samochodu walizki i leżak plażowy, zapinającą Dominicowi pasy i odjeżdżającą spod domu, machając na pożegnanie?

– Hmm.

– Pojechałby pan za nią – dodałem.

– Chyba tak.

– Za Mirandą w jej nowym, pięknym, czerwonym aucie, jadącą z umiarkowaną prędkością, jak to czynią matki, gdy wiozą z tyłu dziecko.

– To prawda. – Drgnął gwałtownie. – Ale do rzeczy. Następna grupa to domy stojące co najmniej o jedną ulicę od wody, ostatnią zaś stanowią domy znajdujące się dużo dalej w głębi lądu, ale mimo wszystko w wioskach na wybrzeżu. Tak właściwie… – przerwał, a na jego twarzy odmalowało się powątpiewanie – cały obszar Sussex to jeden wielki letniskowy kurort.

– Spróbujemy z tym, co mamy – odparłem.

– Mam kilku niezłych ludzi – zasugerował Eagler. – Może mogliby pomóc…

Pokręciłem głową. – Mogliby przez przypadek, słysząc płacz dziecka, zacząć wypytywać któregoś z porywaczy. Taki przypadek miał już kiedyś miejsce. Porywacz wszystkiemu zaprzeczył, a w tydzień później na pustkowiu znaleziono zwłoki malca. To się wydarzyło we Włoszech. Policja w końcu schwytała bandytów, a ci wyznali, że wpadli w panikę, kiedy zorientowali się, że policja zaczęła węszyć w pobliżu ich kryjówki.

Eagler potarł nos kciukiem i palcem wskazującym. – W porządku

– mruknął. – Zrobimy to po waszemu. – Spojrzał na mnie z ukosa.

– Ale szczerze mówiąc, nie bardzo wierzę, że wam się uda…

Tony w hotelu także nie tryskał optymizmem. Zerknął badawczo na pierwsze jedenaście adresów i powiedział, że najpierw zlokalizuje je z lądu, a następnie podpłynie do każdego z nich łódką. Sprawdzenie tylko tych jedenastu miejsc zajmie mu, jak stwierdził, całą noc. Powiedział, że wróci moim samochodem, w którym miał schowany swój sprzęt. Powinien być z powrotem z samego rana.

– Jutro w dzień się prześpię, a wieczorem spróbuję znowu – powiedział. – To już będzie niedziela. Miejmy nadzieję, że ci francowaci porywacze nie żartowali, dając Nerrity’emu tydzień na zgromadzenie sałaty. Po tym, co przeczytali w gazetach, mogą trochę ponieść ich nerwy. Może zechcą skrócić czas do złożenia okupu. Miejmy, kurka, nadzieję, że nie.

Na kolację zjadł raczej niewiele i wyjechał, gdy zaczęło się ściemniać.

Zadzwoniłem do Alessi, żeby zapytać, co u Mirandy – poza tym, że wyszła z domu, aby zatelefonować do Alessi, nic się nie zmieniło, jej stan się nie poprawił. Wciąż była roztrzęsiona. Porywacze nie odezwali się. John Nerrity nadal wierzył w powodzenie planowanej zasadzki, a reakcje bliskiej załamania nerwowego żony określił mianem „babskiej histerii”.

– Ciekawe, jak by zareagował, gdyby zamiast syna porwano jego Ordynansa? – spytałem.

Alessia nieomal wybuchnęła śmiechem. – Nawet o tym nie mów. A poza tym to już było.

– Ale się nie udało – zauważyłem. – I wystarczyło, aby zapewnić feralnym koniokradom dożywocie.

– Czy twoja firma przyjęłaby zlecenie pracy za darmo, gdyby chodziło o konia? – spytała z zaciekawieniem.

– Jasne. Wymuszenie to wymuszenie, niezależnie od tego, ile nóg ma ofiara. Okup można wymusić praktycznie za wszystko.

– Za obrazy też?

– Za wszystko, na czym komuś zależy.

– Na przykład: „Oddam ci piłkę, jak zapłacisz mi za nią pensa”?

– Dokładnie tak.

– Gdzie teraz jesteś? – spytała. – Na pewno nie w domu… Dzwoniłam tam…

– Mam wolny wieczór – odparłem. – Opowiem ci, jak się zobaczymy.

– Przyjedź w niedzielę.

– Postaram się.

Pożegnanie trwało dłużej niż zazwyczaj i o wiele dłużej, niż to było konieczne. Stwierdziłem, że bez trudu mogłem przegadać z nią cały wieczór, a w duchu życzyłem sobie, by poczuła się na tyle pewnie, aby mogła wreszcie usiąść za kierownicą i nie bała się podróżować samotnie.


Tony wrócił niedługo po wschodzie słońca, budząc mnie z płytkiego snu.

– Z tych jedenastu miejsc wchodzą w grę dwa – powiedział, rozbierając się, aby wziąć prysznic. – Dziewięć z nich zamieszkują bogu ducha winni letnicy Wszedłem do czterech, aby się upewnić, ale byli tam, spali jak susły, ojcowie, matki, babcie i dzieci, sami porządni, prawi obywatele.

Tony, ze swymi umiejętnościami, jak sam się nieskromnie wyraził, mógłby zawstydzić każdego nocnego włamywacza, który w porównaniu z nim poruszał się głośno i niezdarnie jak słoń w składzie porcelany. „Ktoś, kto skrada się tak dobrze jak ja – powiedział kiedyś – mógłby zbliżyć się do osoby leżącej w łóżku i obrócić ją na bok, aby przestała chrapać, tak delikatnie, że nawet by się nie obudziła. Mógłbym zmyć lakier z paznokci śpiącej kobiety, a co dopiero wyłuskać portmonetkę spod poduszki, na której opiera głowę. Na szczęście jestem, kurka, uczciwy”.

Zaczekałem cierpliwie, gdy wszedł pod prysznic.

– Dwa z tych domów – powiedział, gdy znów się pojawił, wycierając ręcznikiem mokre, piaskowobrązowe włosy – budzą we mnie złe przeczucia. Jest z nimi coś nie tak. Jakieś złe wibracje. W jednym z nich drzwi zabezpieczono sprytnym elektronicznym gadżetem – mój sprzęt do wykrywania urządzeń elektrycznych z miejsca zaczął szaleć. Myślę, że to jeden z tych alarmów zrób-to-sam, które możesz kupić praktycznie wszędzie i które zakładasz, by nie obrobili cię hotelowi złodzieje, kiedy ich kumpel barman dosypie ci coś do drinka. – Wytarł szyję ręcznikiem. – Podłożyłem tam parę pluskiew, później pojedziemy i trochę sobie posłuchamy. – Owinął się ręcznikiem w pasie jak sarongiem i udał się do łóżka Mirandy. – W tym drugim nie było elektronicznych bajerów, a w każdym razie nic, co byłoby widać, ale chałupa ma aż trzy piętra. Na parterze jest hangar dla łodzi. Pusty. Tylko woda i cienkie ryby. Powyżej pokoje z oknami wychodzącymi na zatoczkę. Poza tym jeszcze są dwa piętra. Po obu stronach chaty ogród z krzewami i brukowanymi ścieżkami. Nie mogłem się jednak oprzeć i podłożyłem dwie pluskwy, po jednej na każdym z górnych pięter. Dlatego tu też sobie trochę posłuchamy.

– A samochody? – spytałem.

– Nie wiem. – Pokręcił głową. – W żadnym z tych domów nie ma garażu. Samochody stały na ulicy. – Wstał i zaczął się ubierać. – Chodź – rzekł. – Czas wygramolić się z tego zadupia, jedziemy na ryby.

I mówił to serio. Bo w ten chłodny poranek o wpół do dziewiątej płynęliśmy już po Itchenor Creek wynajętą łódką, wyrzucając za burtę żyłki z nadzianymi na haczyk robakami.

– Jesteś pewien, że to dobra przynęta? – spytałem.

– Czy to ważne? Okonie są tak durne, że czasami dają się złapać nawet na goły haczyk.

Wiosłował łodzią jak urodzony człowiek rzeki z wiosłem włożonym w sznurową pętlę i przerzuconym przez rufę. Żadnych skrzypiących dulek, wyjaśnił. Maksimum ciszy, podstawa przy wszystkich działaniach SAS.

– Dziś rano o piątej był odpływ – powiedział. – Podczas odpływu nie sposób się daleko przebić; w niektórych miejscach nie da się wyciągnąć łódki na brzeg, toteż jeśli wywieźli malca motorówką, to pewnie znaleźli sobie kryjówkę, do której zawsze jest dostęp, nawet przy obniżonym poziomie wody. Oba miejsca, o których wcześniej mówiłem, odpowiadają tym kryteriom.

Nasza łódka sunęła wolno z nurtem rzeki. Ryby pogardziły robakami, w powietrzu czuć było woń wodorostów.

– Popłyniemy do domu z elektronicznym buldogiem – wyjaśnił Tony. – Potrzymaj antenę, aby wyglądało jak wędka. – Wysunął srebrną teleskopówkę na długość sześciu stóp i podał mi, a ja zauważyłem, że do jej jednego końca przywiązana jest żyłka z niewielkim ciężarkiem. – Wrzuć ciężarek do wody – polecił, nachylając się, by przez chwilę pomanipulować przy radiostacji, która przypominała pudełko z przyborami wędkarskimi. – Nie odrywaj wzroku od wody i zajmij się dżdżownicami.

Zrobiłem, co mi kazał, ale w końcu powiedział: – No, kurka, te lenie wciąż jeszcze wylegują się w wyrkach. Ale pluskwy działają. Wrócimy tu, gdy sprawdzimy drugi dom.

Skinąłem głową, a Tony jeszcze jakiś czas powiosłował na północ, po czym znów zatrzymał łódkę, aby zarzucić przynętę. Płynęliśmy leniwie z prądem, udając, że robimy, co w naszej mocy, aby złowić coś na śniadanie, a Tony schylił się nad skrzynką i zaczął manipulować przy pokrętłach.

Głos, kiedy w końcu się rozległ, tak mnie zaskoczył, że omal nie wyskoczyłem z łódki.

– Daj bachorowi śniadanie, a jak zacznie wyć, zaklej mu jadaczkę.

Głos, bez wątpienia ten sam, który słyszałem z taśmy w domu Johna Nerrityego. Niezbyt mocny, ale za to wyraźny.

– Boże – rzuciłem tępo, nie mogąc w to uwierzyć.

– Bingo – zawołał Tony. – Strzał, kurka, w dziesiątkę.

Inny głos z radia powiedział: – I tak niczego nie tknie. Po jaką cholerę mam się z tym tarabanić na górę?

– Synu – odrzekł pierwszy głos z przesadną cierpliwością – czy chcemy, żeby nasza mała kopalnia złota zdechła z głodu? Nie chcemy. Zanieś mu na górę chleb z marmoladą i stul dziób.

– Nie podoba mi się ta robota – poskarżył się drugi głos. – Mówię serio, nie cierpię jej.

– Ale gdy tylko dostałeś propozycję, nie wahałeś się ani chwili. Niezła fucha, powiedziałeś. To twoje własne słowa.

– Nie spodziewałem się, że dzieciak będzie taki…

– Jaki?

– Uparty.

– Nie jest taki zły. Bywa upierdliwy, i to wszystko. Pomyśl o kasie i zasuwaj na górę.

Tony przestawił kilka przełączników i przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, wsłuchując się w słaby plusk wody o burty naszej łodzi, aż wreszcie drugi głos, nieco bardziej ochrypły, powiedział:

– No masz, mały, szamaj. Nie usłyszeliśmy odpowiedzi.

– Wcinaj – rzekł głos z irytacją, a po krótkiej chwili: – Gdybyś był moim synem, wepchnąłbym ci to żarcie własnoręcznie do gardła, zasmarkany mały gnojku.

Tony mruknął pod nosem: – Czarujące. – Zaczął zwijać żyłki. – Chyba to, co usłyszeliśmy, w zupełności nam wystarczy, prawda? Druga pluskwa jest założona na najwyższym piętrze, od strony ulicy.

Skinąłem głową. Tony przestawił przełącznik i drugi głos, już na dole, powiedział: – Leży i tylko się gapi, tak jak zwykle. Trochę mnie to przeraża. Mówię ci, aż mi ciarki przeszły po plecach. Im szybciej palniemy mu w łeb, tym lepiej.

– Cierpliwości – rzekł pierwszy głos, jakby zwracał się do półgłówka. – Trzeba poczekać, aż facet opyli tego konia. Nie trać głowy. Musimy wytrzymać. Daliśmy mu tydzień. I dokładnie tyle zaczekamy.

– Ale nie uda nam się zgarnąć pięciu melonów, co? – wydawał się zasmucony. – Nie ma szans.

– Nigdy nie liczyliśmy na pięć melonów, głupku. Jak powiedział Peter, żądasz pięciu dużych baniek, aby przyprawić tatuśka o palpitację serca, a potem zgarniasz na czysto pół bańki i wszyscy są zadowoleni.

– Ale jeżeli Nerrity da znać psom i nas dopadną?

– Jak dotąd się nie pojawili, co nie? Nie bądź dzieckiem. Terry i Kevin wypatrzyliby każdego glinę, gdyby tylko pojawił się w zasięgu ich wzroku. Ci dwaj mają antenki zamiast oczu. W hotelu się nie zjawili. Ani w domu w Sutton. Mam rację?

Drugi głos burknął coś niezrozumiale, a pierwszy odparł: – Peter wie, co robi. Już się tym wcześniej zajmował. To ekspert. Specjalista. Masz robić, co ci każe, a wszyscy będziemy bogaci. Dlatego przestań sarkać, mam już serdecznie dość tego twojego gderania, weź się w garść, do cholery.

Tony przerzucił wiosło za burtę i bez pośpiechu popłynęliśmy pod prąd w stronę, skąd przybyliśmy. Pozwijałem żyłki, odwiązałem od nich haczyki, wykonywałem te czynności mechanicznie, podczas gdy w głowie miałem istną gonitwę myśli.

– Nie mówmy nic Eaglerowi, dopóki… – zacząłem.

– Nie mówmy – poparł mnie Tony.

Spojrzał w moją stronę, a ja uśmiechnąłem się pod nosem. – Prezesowi też ani słowa – dodałem. – Ani Gerr’emu Claytonowi.

Na twarzy Tony’ego również pojawił się uśmiech, promienny jak słońce. – Już się bałem, że będziesz nalegał.

– Nie będę – uciąłem jego domysły. – Ty będziesz obserwować z wody, a ja od lądu, dobra? A wieczorem powiadomimy Eaglera. Na naszych warunkach.

– Tak, żeby zachować dyskrecję.

– Weź tylko tę pompę próżniową, co mruczy cicho jak kot, i nie spadnij tam z wysokiego muru.

– W naszym raporcie – rzekł Tony – napiszemy, że to policja odnalazła kryjówkę porywaczy.

– Bo tak właśnie będzie – powiedziałem z naciskiem.

– Dokładnie tak – przyznał Tony z satysfakcją w głosie. Ani ja, ani Tony nie należeliśmy do tych fanatyków, którzy ślepo przestrzegali obowiązującej w firmie polityki wyłącznie doradzania, a nie działania, choć obaj staraliśmy się jej trzymać, gdy było to możliwe, i w większości przypadków nie odmawialiśmy jej słuszności. Tony ze swoimi wyjątkowymi zdolnościami zawsze wykonywał większość nielegalnych operacji w terenie, a jego raporty pełne były zwrotów w rodzaju: „odkryto” albo „przypadkiem ujawniono, że”, zamiast niewygodnych prawd, np. „umieściłem tuzin zakazanych urządzeń podsłuchowych i dzięki nim dowiedziałem się, że” czy „wrzuciłem świece dymną i pod osłoną oparów…”

Tony podpłynął łodzią do brzegu, gdzie zostawiliśmy samochód, i pospiesznie uruchomił drugie radio, by odbierało przez antenę w aucie.

– No i już – oznajmił. – Lewy przełącznik obsługuje podsłuch na dole, środkowy ten na górnym piętrze. Nie dotykaj pokręteł. Prawy przełącznik podnosisz do góry, abym ja mógł mówić do ciebie, a opuszczasz, gdybyś ty chciał mi coś powiedzieć. Wszystko jasne?

Przez chwilę grzebał wśród swych niesamowitych zabawek, z którymi rzadko się rozstawał, po czym skinął głową z zadowoleniem i wyjął plastikowe pudełko obiadowe.

– Zapasy żywności, żelazne racje, aby utrzymać się przy życiu – oznajmił, pokazując mi zawartość. – Batoniki z orzechami, suszona wołowina, pigułki witaminowe, to wystarczy, aby utrzymać cię w formie i zdolnego do walki przez dobrych parę tygodni.

– To nie południowoamerykański busz – odparłem łagodnym tonem.

– Ale dzięki temu unikam częstego robienia zakupów. Uśmiechnął się i wstawił pudełko do łódki obok plastikowej butelki z wodą.

– Gdyby wydarzyło się najgorsze – dodał – i postanowili przenieść dzieciaka w inne miejsce, bylibyśmy ugotowani.

Pokiwałem głową. To przysporzyłoby nam mnóstwa problemów. Z prawem i naszą własną firmą, że o wyrzutach sumienia nie wspomnę.

– Nie zapominajmy – dodał powoli – że gdzieś tam są jeszcze Terry, Kevin i Peter, wszyscy kręcący czułkami na lewo i prawo jak wariaci, a w dodatku nigdy nie wiadomo, czy ten kretyn Rightsworth nie zjawi się pod domem Nerrity’ego w radiowozie z włączoną syreną i błyskającym kogutem.

– Chyba nie jest aż tak szurnięty.

– To buc. W dodatku zadufany i nadęty. I przez to jeszcze bardziej niebezpieczny. – Przekrzywił głowę w bok i zamyślił się. – Coś jeszcze nam zostało?

– Wrócę do hotelu, zapłacę rachunek i zabiorę walizki.

– Doskonale. Daj mi znać, kiedy będziesz na posterunku. – Wsiadł do łódki i odcumował ją. – Ach, jeszcze jedno, masz czarny sweter? Czarny, najlepiej golf?

– Tak, zabrałem z sobą jeden.

– Dobrze, no to do zobaczenia wieczorem.

Patrzyłem, jak odpływa w dal, mężczyzna niski wzrostem, ale wielki duchem, każdy jego ruch był pewny, dokładny i oszczędny. Pomachał mi zdawkowo na pożegnanie, a ja uruchomiłem silnik samochodu i wyruszyłem, by zrobić to, co do mnie należało.

Загрузка...