15

Eagler zdołał nakłonić porywaczy, aby zaczęli śpiewać, ale ich umiejętności wokalne pozostawiały wiele do życzenia. Podobnie jak Pucinelli, stwierdził, że żaden z aresztowanych mężczyzn nie znał wcześniej Giuseppe-Petera, zanim ten któregoś dnia nie zwerbował w pubie jednego z nich.

– Czy Giuseppe-Peter mówi po angielsku? – zapytałem.

– Tak, i to dość biegle. Hewlitt zrozumiał go bez trudu.

– A kim jest Hewlitt?

– Jednym z porywaczy. To jego głos był nagrany na taśmie. Próbki głosu okazały się zgodne. Hewlitt ma kartotekę grubą jak pańska ręka, ale nie za takie przestępstwa, lecz za kradzieże. Dwaj pozostali też trudnili się tym samym fachem – włamania do domów, kradzieże sreber i antykew. W końcu podali swoje personalia, kiedy uświadomili sobie, że mamy ich na talerzu. Teraz zrzucają całą winę na Petera, ale nie wiedzą zbyt wiele na jego temat.

– Czy on im zapłacił? – spytałem.

– Twierdzą, że nie, ale kłamią. Musieli dostać jakąś zaliczkę. To oczywiste.

– Przypuszczam, że Giuseppe-Peter nie dzwonił do domu w Itchenor, zgadza się?

Eagler milczał. Chyba był zakłopotany, pomyślałem.

– Zadzwonił – podsunąłem – i odebrał jakiś policjant?

– No cóż… zadzwonił jakiś nieznany mężczyzna.

– Ale macie jego głos na taśmie?

– Powiedział tylko „halo” – rzekł z rezygnacją w głosie Eagler – a mój konstabl pomyślał, że to ktoś z komendy, i odezwał się przepisowo, a tamten natychmiast się rozłączył.

– Nie można było temu zaradzić? – stwierdziłem.

– Niestety, nie.

– A czy Hewlitt wyjawił, skąd to Giuseppe-Peter dowiedział się o nim? Przecież nie można ot tak wejść do któregoś z pubów i złożyć pierwszemu napotkanemu tam klientowi propozycji udziału w porwaniu.

– W tej materii Hewlitt milczy jak zaklęty. Nie chce powiedzieć, kto go polecił. Są rzeczy, których zapewne nigdy się nie dowiemy. Dość powiedzieć, że w Londynie, gdzie mieszka Hewlitt, jest wielu Włochów, a on nie zamierza wskazać palcem tego jednego, jedynego spośród nich.

– Mhm – mruknąłem. – Rozumiem.


Zadzwoniłem do Alessi, aby zapytać, jak się czuje, i okazało się, że martwią ją dwie rzeczy – plany rychłego powrotu na tor wyścigów oraz niepewna przyszłość Mirandy i Dominica.

– Miranda jest w kiepskim stanie, a ja nie umiem jej pomóc – rzekła. – John Nerrity zachowuje się całkiem bezmyślnie, on i Miranda sypiają teraz w oddzielnych pokojach, ponieważ nie podoba mu się, że Dominic miałby spędzić noc w jednym pokoju razem z nimi, a chłopiec nie chce zostać ani na chwilę sam.

– To poważny problem – mruknąłem.

– Przypuszczam, że to jest trudne dla nich obojga. Dominic budzi się z płaczem kilka razy w ciągu nocy i nie chce zasnąć, dopóki Miranda nie zacznie go głaskać, tulić i szeptać mu czułe słowa. Jest przez to skrajnie wyczerpana, a John wciąż mówi tylko, że należałoby posłać Dominica do szpitala. – Przerwała. – Nie mogę prosić Popsy, aby pozwoliła jej tu zostać. Po prostu nie wiem, co mam dalej robić.

– Hmm… Jak bardzo lubisz Mirandę?

– Bardzo. Bardziej, niż sądziłam, naprawdę.

– A Dominica?

– To złote dziecko. Ma takie piękne oczy. Uwielbiam go. – Zamyśliłem się przez chwilę, a ona dodała: – Nad czym się zastanawiasz? Co powinna zrobić Miranda?

– Czy jest z nią jeszcze matka?

– Nie. Musiała wrócić do pracy i najwyraźniej niezbyt jej pomogła.

– A czy Miranda ma jakieś pieniądze, oprócz tych które dostaje od Johna?

– Nie wiem. Ale była przecież jego sekretarką.

– No tak. Wobec tego… Miranda powinna zabrać Dominica do pewnego lekarza, nawiasem mówiąc, mojego znajomego, a potem przydałoby się, aby spędziła tydzień lub dwa w towarzystwie kogoś takiego jak ty, w kim będzie miała oparcie i kto będzie mógł poświęcić jej swój czas. Nie wiem jednak, czy to możliwe.

– Da się zrobić – odparła krótko Alessia.

Uśmiechnąłem się do słuchawki. Wydawała się taka spokojna i opanowana, teraz martwiła się już tylko losem Dominica.

– Nie pozwól, aby Miranda wspomniała o mnie przy swoim mężu, gdy będzie wyjawiać mu swoje plany na najbliższe dni – zastrzegłem. – Nie przepada za mną i gdyby wiedział, że właśnie ja to wszystko doradziłem, na pewno starałby się jej to wyperswadować.

– Ale przecież to ty przywiozłeś Dominica z powrotem do domu?

– To dla niego jeszcze jeden powód do zażenowania. Nerrity dwa dni temu powiedział wyraźnie, że rezygnuje z naszych usług!

Zaśmiała się. – W porządku. Jak nazywa się ten lekarz?

Podałem jej nazwisko, a potem obiecałem, że osobiście do niego zadzwonię, by wyjaśnić podłoże przypadku i zweryfikować potrzeby Dominica.

– Jesteś niesamowity – rzuciła Alessia.

– No jasne. A co z twoimi dzisiejszymi jazdami, o których mi wcześniej wspomniałaś?

– Jeździłam wczoraj i dziś na powrózku i nie rozumiem, dlaczego nie zdecydowałam się na to wcześniej. Jutro zacznę jazdy dla Mike Nolanda, a jeżeli uzna, że wróciłam już do formy, wystartuję w przyszłym tygodniu w gonitwie w Salisbury.

– W gonitwie… w Salisbury?

– Właśnie tak.

– I, hm, przydałaby ci się pewnie życzliwa publiczność?

– Z pewnością.

– Masz to u mnie jak w banku.

Pożegnała się ze mną w radosnym nastroju, a wieczorem zadzwoniła na domowy numer.

– Wszystko załatwione – powiedziała. – Miranda mówi, że ten lekarz odnosił się do niej wyjątkowo delikatnie, jutro z samego rana ma pojechać do niego z Dominikiem. Stamtąd przyjadą prosto do Lambourn. Wynajęłam dla niej pokój w domku należącym do emerytowanej niani, z którą spotkałam się osobiście i której ten pomysł bardzo przypadł do gustu. John nie próbował się temu sprzeciwiać, zgodził się na ich wyjazd, za wszystko zapłaci.

– To świetnie.

– Popsy chce, byś też znów przyjechał. Tak jak Miranda. I ja.

– Wobec tego poddaję się. Przyjadę. Tylko kiedy?

– Najszybciej jak możesz.

Przyjechałem tam nazajutrz i jeszcze dwa razy w następnym tygodniu. Dominic sypiał trochę lepiej, a to z pomocą łagodnych środków, które dodawano mu wieczorem do mleka. Zaczął jeść również dropsy czekoladowe, a potem także papkę z bananów. Była niania sarkała nad nietkniętą jajecznicą i ostro strofowała Mirandę – gdybym to ja był na jej miejscu, nerwy już dawno by mi puściły, ona jednak znosiła to z podziwu godną pokorą.

Alessia spędzała w ich towarzystwie całe dnie, razem chodzili na spacery, robili zakupy w wiosce i jedli obiady, potem zaś opalali się w ogródku za domem.

– Spryciarz z ciebie, nie ma co – rzekła do mnie Popsy, podczas mojej trzeciej wizyty.

– To znaczy?

– Dałeś Alessi zajęcie, coś, co jest dla niej ważne.

– To był przypadek, naprawdę.

– Ale zachęciłeś ją do tego.

Uśmiechnąłem się do niej. – Świetnie wygląda, nieprawdaż?

– Cudownie. Wciąż myślę o tych pierwszych dniach, kiedy była taka blada i rozdygotana. Nareszcie wraca do formy. Jest prawie taka jak dawniej.

– Czy jeździła już sama?

Popsy spojrzała na mnie. – Nie. Jeszcze nie.

– Pewnego dnia to zrobi.

– A potem…

– Cóż… potem… odejdzie.

W moim głosie usłyszałem coś, co było zgoła niezamierzone i nieoczekiwane, nutę szczerego smutku i żalu wynikającego z bolesnej, uświadomionej straty. Tak to już jest. Czujesz się świetnie, opiekując się ptakiem, który ma złamane skrzydło, ale masz wrażenie, jakbyś tracił cząstkę siebie, kiedy w jakiś czas potem wypuszczasz go na wolność.

Nie będę jej już potrzebny, kiedy w końcu stanie na nogi. Wiedziałem o tym od samego początku. Przypuszczam, że mógłbym spróbować obrócić jej uzależnienie ode mnie w przelotny romans, ale to byłoby głupie, okrutne dla niej, dla mnie zaś niesatysfakcjonujące. Powinna się usamodzielnić i dorosnąć w poczuciu bezpieczeństwa, a ja – znaleźć sobie silną, odpowiednią dla mnie partnerkę. Związki osób uzależnionych od swoich partnerów bywają z reguły krótkotrwałe.

Znajdowaliśmy się teraz na podwórzu przy domu Popsy, gdzie Alessia powoli, niespiesznie oprowadzała Mirandę, opowiadając jej o każdym z koni z osobna. Dominic odzyskał już dość pewności siebie, by stać na własnych nogach, choć przez cały czas jedną rączką trzymał się mamy i prosił, by brać go na ręce, gdy w pobliżu pojawiał się ktoś obcy. Wciąż był cichy i milczący, ale z dnia na dzień, w miarę jak opadał poziom stresu i przerażenia, rosły szanse na to, że znów zacznie mówić.

Popsy i ja poszliśmy w ślad za kobietami, a ja, pod wpływem jakiegoś impulsu, przyklęknąłem obok Dominica i powiedziałem: – Czy chciałbyś, abym wziął cię na barana?

Miranda podniosła Dominica i posadziła go delikatnie na moich barkach.

– Złap Andrew za włosy – rzekła Alessia, a ja, wstając, poczułem, jak małe paluszki chwytają mnie za włosy.

Nie widziałem twarzy Dominica, ale wszyscy się uśmiechali, więc po prostu ruszyłem dalej, przystając obok kolejnych boksów, aby malec mógł zajrzeć do środka.

– Piękne koniki – powiedziała Miranda z odrobiną niepokoju w głosie. – Zobacz, kochanie, jakie wielkie. Popatrz tylko.

W ten właśnie sposób zakończyliśmy zwiedzanie stajni, a kiedy wreszcie postawiłem chłopca na ziemi, natychmiast wyciągnął rączki, prosząc o jeszcze. Uniosłem go lekko w górę i patrząc mu prosto w oczy, powiedziałem: – Bardzo grzeczny z ciebie chłopiec.

Przytulił się do mnie tak jak wcześniej do Mirandy i wyszeptał cichutko, ale tak, abym mógł go usłyszeć: – Andrew.

– Zgadza się – powiedziałem półgłosem. – A to kto? – wskazałem na Mirandę.

– Mamusia. – To słowo zabrzmiało jak szept, ale usłyszałem je wyraźnie.

– A to?

– Lessia.

– A to?

– Popsy.

– Doskonale. – Odszedłem z nim na stronę. Nie wydawał się tym zaniepokojony Zapytałem normalnym głosem: – Może masz ochotę na herbatę?

Po dłuższej chwili usłyszałem odpowiedź: – Czekoladę.

– Świetnie. Zaraz dostaniesz. Naprawdę bardzo grzeczny z ciebie chłopiec.

Odszedłem z nim jeszcze kawałek. Obejrzał się wstecz raz czy dwa, aby upewnić się, że Miranda wciąż jest w zasięgu wzroku, a ja uznałem, że najgorsze ma już za sobą. Koszmary senne i chwile rozpaczliwej niepewności pozostaną, ale pierwszy, najtrudniejszy krok został wreszcie zrobiony i moje zadanie dobiegło końca.

– Ile masz lat, Dominicu? – zapytałem.

Zamyślił się. – Trzy – odparł, nieco głośniej niż dotychczas.

– Czym chciałbyś się pobawić? Chwila przerwy. – Autkiem.

– Jakim autkiem?

Zanucił mi do ucha. – Di-du, di-du, di-du – naśladując dźwięk policyjnej syreny.

Zaśmiałem się i mocno przytuliłem Dominica.

– Załatwione – zapewniłem go z uśmiechem.


Powrót Alessi na tor wyścigów konnych nie należał do spektakularnych, gdyż w gonitwie, w której wzięła udział, dotarła na metę ostatnia. W dodatku była blada jak ściana.

Sama gonitwa, bieg na kilometr dla dwulatków, była przynajmniej jak dla mnie wyjątkowo krótka. Ledwie dokłusowała na swoim koniu do boksu startowego, przygarbiona i ubrana w błyszczącą jedwabną kurtkę, gdy rozpoczęła się gonitwa. Czerwona, jedwabna kurtka była widoczna tylko przez chwilę i zaraz znikła wśród innych krzykliwych barw, a potem została za nimi, daleko w tyle. Wyprostowała się w siodle, mijając linię mety, i niemal natychmiast zatrzymała swego wierzchowca. Podszedłem do miejsca, gdzie wszyscy dżokeje, prócz pierwszej czwórki, zsiadali z koni, gdzie w małych grupkach gromadzili się właściciele wierzchowców, mężczyźni o posępnych twarzach, oraz trenerzy słuchający utyskiwań mało chyba jednak przejętych dżokejów. Słuchałem fragmentów ich rozmów i cierpliwie, usiłując nie rzucać się w oczy, czekałem na Alessię.

– Nie chciał za cholerę przyspieszyć…

– Nie mogłem postępować pochopnie…

– Zostałem potrącony… wzięli mnie w kleszcze… nie dałem rady się przebić.

– To jeszcze młodziak…

– Trzymałem się z lewej…

Mike Noland, tym razem sam, a nie w towarzystwie innych właścicieli wierzchowców, z nieodgadniona miną przyglądał się zbliżającej się ku niemu Alessi, po czym poklepał konia po szyi i krytycznym wzrokiem obejrzał jego pęciny. Alessia przez chwilę mocowała się ze sprzączką popręgu, aż w końcu wyręczył ją w tym Noland, a w chwilę potem usłyszałem, jak mówi do niego: – Dziękuję… i przepraszam – na co Mike pokiwał głową i poklepał ją po ramieniu. I to by było na tyle.

Alessia nie zauważyła mnie i niezwłocznie pospieszyła do sali ważeń – wyszła stamtąd dopiero po jakichś dwudziestu minutach.

Wciąż wyglądała blado. Była też wymizerowana, wychudzona, rozdygotana i trochę zagubiona.

– Cześć – powiedziałem.

Odwróciła się i przystanęła. Wysiliła się na uśmiech. – Cześć.

– Co się stało? – spytałem.

– Widziałeś.

– Widziałem tylko, że koń nie był dość szybki.

– Nieprawda. Straciłam talent.

Pokręciłem głową. – Nikt nie spodziewa się, że primabalerina da występ światowej klasy, skoro przez trzy miesiące nie miała możliwości, aby tańczyć.

– To co innego.

– Wcale nie. Zbyt wiele od siebie oczekiwałaś. Nie powinnaś być względem siebie tak okrutna.

Przyglądała mi się przez chwilę, po czym odwróciła wzrok, poszukując kogoś w tłumie. – Widziałeś gdzieś Mike’a Nolanda? – spytała.

– Od zakończenia tego wyścigu, nie.

– Będzie wściekły. – Wydawała się przybita i załamana. – Już nigdy nie da mi drugiej szansy.

– Czy liczył, że jego koń wygra? – zapytałem. – Stawki na niego wynosiły dwanaście do jednego. Nie wygląda mi na faworyta.

Znów na mnie spojrzała, a jej usta wykrzywił leciutki uśmiech.

– Nie wiedziałam, że grasz na wyścigach.

– Nie gram. Nie postawiłem ani funta. Po prostu sprawdziłem, jak przedstawia się sytuacja na tabeli gonitw i jakie stawki proponują bukmacherzy. Tak z czystej ciekawości.

Przyjechała z Lambourn z Mikiem Nolandem, a ja dotarłem tu z Londynu. Kiedy się spotkaliśmy, szła właśnie, aby przebrać się przed gonitwą. Była mocno podenerwowana – oczy rozszerzone, zaróżowione policzki, drobne, mimowolne ruchy i uśmiech błąkający się na bladych wargach – ta dziewczyna liczyła na cud.

– Już podczas przejazdu po ringu paradnym zrobiło mi się niedobrze – powiedziała. – Nigdy wcześniej tak się nie czułam.

– Ale nie zwymiotowałaś…

– No, nie.

– To może masz ochotę teraz czegoś się napić? – zaproponowałem. – Albo co powiesz na solidną kanapkę?

– To tuczące – odparła odruchowo, a ja pokiwałem głową i ująłem ją za rękę.

– Dżokeje, którzy utracili talent, mogą jeść tyle kanapek, ile dusza zapragnie – powiedziałem.

Cofnęła rękę i rzuciła z rozdrażnieniem: – Wiesz co… ty naprawdę umiesz przywołać kogoś do porządku. Przyznaję. Masz rację, nie straciłam mego talentu, ale też się nie popisałam. Pojechałam fatalnie. Chodźmy więc… zjem… małą kanapkę… jeżeli tak się przy tym upierasz.

Przy jedzeniu jej ponury nastrój trochę się rozwiał, ale nie do końca, a ja nie znałem się na wyścigach na tyle, by móc osądzić, czyjej krytyczna opinia na własny temat jest w pełni uzasadniona. Wydawało mi się, że spisała się nieźle, ale mógłbym powiedzieć to samo o każdym dżokeju potrafiącym utrzymać się w strzemionach, podczas gdy tuż pod nim ważący pół tony wierzchowiec czystej krwi galopuje z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

– Mike po drodze wspominał, że jeśli dziś dobrze się spiszę, pozwoli mi wziąć udział w gonitwie w Sandown za tydzień, ale po tym, jak się zaprezentowałam, to raczej wątpliwe, prawda?

– Czy bardzo byś się tym przejęła, gdyby cię odrzucił?

– Jasne, że tak – odparła szybko. – Oczywiście!

Zarówno ona jak i ja usłyszeliśmy w jej głosie nutę pasji i zaangażowania. Znieruchomiała, z jej oczu znikły iskierki gniewu, już trochę ciszej dodała:

– Owszem, bardzo bym się tym przejęła. A to oznacza, że wciąż chcę być dżokejem. To jedyna rzecz, na której naprawdę mi zależy. To oznacza, że muszę zapomnieć o tych trzech miesiącach i powrócić do normalnego życia. – Dokończyła nie najlepszą kanapkę z kurczakiem, usiadła wygodnie na krześle i uśmiechnęła się do mnie. – Jeżeli pojedziesz do Sandown, na pewno spiszę się lepiej.

Koniec końców poszliśmy jednak poszukać Mike’a Nolanda, gdyż Alessia chciała poznać jego zdanie na temat swojego występu, on zaś, ze szczerością i otwartością typową dla zawodowców, powiedział, nie owijając w bawełnę: – Nie popisałaś się. Pojechałaś fatalnie. Przylepiłaś się do toru jak gąbka. Ale czego się w sumie spodziewałaś, po tym wszystkim, co przeszłaś niedawno? Wiedziałem, że nie wygrasz. Szczerze wątpiłem, czy ten koń zdołałby zwyciężyć w tym wyścigu, nawet gdyby dosiadał go sam mistrz Fred Archer. Może miał szansę na czwarte miejsce… no, góra trzecie. – Wzruszył ramionami. – W zasadzie z założenia nie było mowy o zwycięstwie. Następnym razem pójdzie ci lepiej. Na pewno. To do zobaczenia w Sandown, tak?

– Tak – rzuciła niepewnie Alessia.

Postawny mężczyzna uśmiechnął się życzliwie, wkładając w ten gest całą sympatię nagromadzoną przez pięćdziesiąt lat swego życia. Poklepał ją delikatnie po ramieniu. – Najlepsza dziewczyna dżokej w Europie – rzekł do mnie. – No, powiedzmy z końca pierwszej dziesiątki.

– Wielkie dzięki – powiedziała Alessia.


W następnym tygodniu pojechałem do Sandown, a tydzień później byłem na wyścigach jeszcze dwa razy i przy naszym trzecim spotkaniu Alessia wygrała aż dwie gonitwy.

Patrzyłem, jak ją dekorują, słyszałem gromki aplauz i widziałem, jak się uśmiecha, gdy zsiadała ze zwycięskich wierzchowców; dostrzegłem radosne błyski w jej oczach, płynność i pewność ruchów i zrozumiałem, że w końcu zaczęła odzyskiwać swe niepoślednie zdolności oraz ducha, który wcześniej pozwolił jej wspiąć się na wyżyny sławy.

Złota dziewczyna z dnia na dzień odzyskiwała swoją dawną dumę i pozycję, a w dzień po jej zwycięstwach na pierwszych stronach gazet pojawiły się jej zdjęcia z nader pochlebnymi komentarzami.

Wciąż chciała, abym był przy niej, pragnęła mnie widzieć, chciała, abym na nią czekał. Przepatrywała wzrokiem tłum, a gdy tylko mnie spostrzegła, zatrzymywała się i uśmiechała promiennie. Za każdym razem z Lambourn przywoził ją i odwoził Mike Noland, zaś wolny czas na torze spędzała nieodmiennie ze mną, ale nie trzymała się już mnie kurczowo jak tonący brzytwy. Sama unosiła się na falach i radziła z tym sobie coraz lepiej, jej umysł zaprzątały sprawy związane z przyszłością. Była szczęśliwa jak nigdy dotąd.

– Wracam do domu – oznajmiła któregoś dnia.

– Do domu?

– Do Włoch. Chcę zobaczyć się z ojcem, tak długo mnie nie było. Spojrzałem na jej twarz o delikatnej strukturze kostnej i zdrowej, nieco zbrązowiałej już skórze, twarz, którą tak dobrze znałem i na którą tak bardzo lubiłem patrzeć.

– Będę tęsknił – powiedziałem.

– Naprawdę? – Uśmiechnęła się, patrząc mi w oczy. – Mam wobec ciebie dług, którego nie zdołam spłacić.

– Nic mi nie jesteś winna – odparłem.

– Ależ tak. – Powiedziała to z przekonaniem. – Tak czy owak, nie żegnam się z tobą na zawsze, nie traktuj tego w taki sposób. Przecież wrócę. Za parę tygodni tutejszy sezon biegów płaskich dobiegnie końca, ale w przyszłym roku znów przyjadę i spędzę tu trochę czasu.

Do przyszłego lata było jeszcze tak daleko.

– Alessio… – powiedziałem.

– Nie. – Pokręciła głową. – Nic nie mów. Wydajesz się twardy i niewzruszony jak skała, bo ja wciąż jeszcze czuję się niepewnie. Wrócę do domu, do taty… ale chcę wiedzieć, że jesteś blisko… że cię usłyszę, wystarczy, że wybiorę twój numer… są dni, kiedy budzę się zlana zimnym potem… – Nie dokończyła. – Plączę się coś…

– W rzeczy samej – przyznałem

.Otaksowała mnie wzrokiem. – Nie trzeba ci niczego powtarzać dwa razy, prawda? Czasami nawet w ogóle nie trzeba ci nic mówić. Nie zapomnisz o mnie, obiecujesz?

– Obiecuję – powiedziałem półgłosem.


Wyjechała do Włoch, a moje dni mimo nawału pracy stały się przeraźliwie puste.

Historia Nerrity’ego, który o mały włos nie stracił Ordynansa, wywołała spore poruszenie wśród właścicieli koni-czempionów, ja zaś przy współpracy z naszym zaprzyjaźnionym przedstawicielem z towarzystwa ubezpieczeniowego Lloydsa zacząłem obmyślać sposoby obrony przed potencjalnymi porywaczami-naśladowcami.

Niektórzy właściciele woleli ubezpieczyć same konie na wypadek porwania, wielu jednak uznało za stosowne ubezpieczenie także żony i dzieci. Na moim biurku znalazła się olbrzymia sterta pisemnych próśb i podań, które po przejrzeniu miałem przekazać naszemu prezesowi, on zaś, w swej nieskończonej mądrości, nie wiedzieć czemu postanowił właśnie mnie uczynić ekspertem od wyścigów i koni wyścigowych. Nie pamiętam już, ile osób przyszło mnie w związku z tym odwiedzić i jak wielu porad udzieliłem.

Towarzystwo Lloydsa przeżywało prawdziwy rozkwit, a w każdym podpisanym tam kontrakcie znalazła się klauzula, że w razie „nagłego wypadku” dana osoba powinna zwrócić się z prośbą o poradę do Liberty Market, spółki z o.o.

Ręka rękę myje, a w tym przypadku obie firmy były zadowolone.

Zdołaliśmy nawet wzbudzić zainteresowanie Jockey Clubu. Wysłano mnie do ich głównego biura przy Portman Square w Londynie, aby omówić sprawę uprowadzeń ze Starszym Stewardem, który mocno uścisnął moją dłoń i zapytał, czy Liberty Market uważa to zagrożenie za naprawdę poważne, takie, którego nie należy lekceważyć.

– Owszem – odparłem skromnie. – Niedawno doszło do trzech porwań mających związek ze światem wyścigów konnych: uprowadzono mężczyznę we Włoszech, właściciela toru wyścigów konnych, Alessię Cenci, dziewczynę-dżokeja, o której zapewne pan słyszał, oraz syna Johna Nerrity’ego.

Zmarszczył brwi. – Sądzi pan, że te sprawy są ze sobą powiązane? Wyjaśniłem mu, jaki związek łączył dwa ostatnie porwania, i to sprawiło, że zasępił się jeszcze bardziej.

– Nikt nie potrafi stwierdzić, czy ten człowiek teraz, gdy sprawa Nerrity’ego zakończyła się dla niego fiaskiem, uderzy raz jeszcze – powiedziałem – ale pomysł zmuszenia kogoś, aby sprzedał cennego konia, może wydać się na tyle zyskowny, że przyciągnie potencjalnych naśladowców. Jeżeli chodzi o mnie, uważam, że tak, właściciele koni wyścigowych powinni pomyśleć o ubezpieczeniu na wypadek wymuszeń dotyczących bezpośrednio ich cennych wierzchowców.

Starszy Steward przyglądał mi się z powagą. Był krępym, mniej więcej sześćdziesięcioletnim mężczyzną roztaczającym wokół siebie aurę władczego dostojeństwa jak nasz prezes, choć rzecz jasna nie był równie przystojny. Morgan Freemantle, najwyższy autorytet w olbrzymiej machinie biznesu związanego z wyścigami konnymi, miał w sobie więcej władzy niż uroku, więcej inteligencji niż życzliwości i więcej rezerwy niż cierpliwości. Domyślałem się, że ludzie nie tyle go lubili, co raczej darzyli sporym szacunkiem, a on sam był zapewne panaceum na większość bolączek trawiących świat wyścigów konnych.

Powiedział, że dowiedział się o nas od przyjaciela pełniącego funkcję ubezpieczyciela u Lloydsa i od tej pory zasięgnął tu i ówdzie języka na nasz temat.

– Wygląda na to, że wasza firma cieszy się niezłą renomą – rzekł z niewzruszoną powagą w głosie. – Muszę przyznać, że nie sądziłem, iż istnienie takiej organizacji jest w ogóle konieczne, ale słyszę, że na świecie każdego roku dochodzi do mniej więcej dwustu porwań dla okupu, nie licząc waśni plemiennych w Afryce ani przewrotów politycznych na terenie Ameryki Środkowej i Południowej.

– Ee – mruknąłem niepewnie.

Ciągnął dalej: – Powiedziano mi, że zjawisko to może mieć o wiele większą skalę, ale nie wszystkie przypadki porwań są zgłaszane na policję. Chodzi mi o przypadki, kiedy rodzina lub firma po cichu dogaduje się z porywaczami, wypłacając okup i nie informując stróżów prawa, co się stało.

– Najprawdopodobniej – przyznałem.

– To głupie – skwitował krótko.

– W większości wypadków, tak.

– Komendanci policji, z którymi rozmawiałem, potwierdzili, że nie mają nic przeciwko współpracy z waszą firmą, gdy zaistnieje taka potrzeba. – Przerwał i niemal niechętnie dorzucił: – Nie powiedzieli o was złego słowa.To miło z ich strony, pomyślałem.

– Ustalmy zatem – rzekł stanowczo i z rozwagą w głosie – że w razie gdyby doszło do kolejnych incydentów związanych z wyścigami konnymi, możecie liczyć na wsparcie Jockey Clubu, pomożemy wam, oczywiście na tyle, na ile będziemy w stanie.

– Bardzo dziękuję – powiedziałem ze zdziwieniem.

Pokiwał głową. – Mamy doskonałą ochronę. Nasi ochroniarze też z pewnością w razie potrzeby nie odmówią wam pomocy. W Jockey Clubie – dodał ze smutkiem w głosie – sporo czasu poświęcamy na demaskowanie wszelkiej nieuczciwości, ponieważ niestety wyścigi konne przyciągają rozmaitych oszustów.

Nie wiedziałem, co mam na to odpowiedzieć, więc milczałem.

– Niech mi pan da znać, panie… ee… Douglas – rzekł, wstając – gdyby w przyszłości pańska firma została zaangażowana przez osobę ze środowiska związanego z wyścigami w sytuacji i okolicznościach, w których moglibyśmy wam jakoś pomóc. Mam na myśli wszystko, co mogłoby zachwiać niewzruszonym dotąd fundamentem świata wyścigów. A za taki precedens uważam wymuszanie okupu związane ze sprzedażą koni wyścigowych.

Ja również wstałem. – Moja firma może jedynie doradzić klientowi, aby powiadomił Jockey Club o tym, co go spotkało – odpowiedziałem wymijająco. – Nie możemy go do tego przymuszać.

Otaksował mnie wzrokiem. – Lubimy wiedzieć, co się dzieje na naszym własnym podwórku – powiedział. – Chcielibyśmy wiedzieć, przed czym mamy się bronić.

– Liberty Market będzie zawsze skłonna do pełnej współpracy – zapewniłem.

Uśmiechnął się krótko, niemal sardonicznie. – Ale pan, podobnie jak my, nie wie, gdzie ani w jaki sposób uderzy wróg, i w tej sytuacji nie pozostaje nam nic innego jak być przygotowanym na najgorsze i mieć nadzieję, że zastosowane środki zapobiegawcze okażą się skuteczne.

– Mhm – mruknąłem – takie jest życie.

Znów mocno, zdecydowanie uścisnął moją dłoń i wstał od biurka, aby odprowadzić mnie do drzwi swego gabinetu.

– Miejmy nadzieję, że na tym się skończy. Gdyby jednak stało się inaczej, proszę się ze mną skontaktować.

– Oczywiście – zapewniłem.


Któregoś wieczora zadzwoniłem do Villa Francese. Telefon odebrała Ilaria.

– O, Pan Dobra Rada – uśmiechnęła się. – Jak leci?

– Jako tako – odparłem. – A co u pani?

– Nuda. Jak zawsze zresztą.

– Zastałem Alessię? – zapytałem.

– Nasza złota dziewczyna poszła z ojcem w odwiedziny.

– Och…

– Aczkolwiek – dodała wolno Ilaria – powinna wrócić około dziesiątej. Proszę zadzwonić później.

– Dobrze. Dziękuję.

– Niech mi pan nie dziękuje. Poszła odwiedzić Lorenzo Traventiego, który wraca do zdrowia po tamtym postrzale, a ostatnio wygląda coraz lepiej, miewa napady romantycznego nastroju i przy lada okazji całuje Alessię po rękach.

– A pani, Ilario, jak zawsze uprzejma i miła.

– Staram się – mruknęła z rozbawieniem. – Może powiem jej, że pan dzwonił.

Powiedziała. Kiedy znów zadzwoniłem, Alessia odebrała niemal natychmiast.

– Przepraszam, nie było mnie – powiedziała. – Co słychać?

– Może lepiej powiedz, co u ciebie.

– Och… całkiem nieźle. Naprawdę. Odkąd wróciłam do domu, wzięłam udział w kilku gonitwach. Dwa zwycięstwa. Nieźle. Pamiętasz Brunelleschiego?

Poszperałem w pamięci. – Tego konia, na którym z wiadomych przyczyn nie mogłaś pojechać podczas Derby?

– Zgadza się. Widzę, że pamiętasz doskonale. To właśnie na nim odniosłam jedno zwycięstwo w ubiegłym tygodniu, a teraz wysyłają go do Waszyngtonu, aby wziął udział w gonitwie International i możesz w to wierzyć lub nie, poproszono mnie, abym to właśnie ja na nim pojechała.

– I zamierzasz pojechać?

– Sama nie wiem.

– Do Waszyngtonu? – spytałem. – Tego w Ameryce?

– No tak. Na torze w Laurei odbywa się doroczna gonitwa światowej rangi. Zaprasza się najlepsze konie z całej Europy, oczywiście na koszt gospodarzy, to oni płacą wszystkie rachunki, także za trenerów i dżokejów. Nigdy tam nie byłam, ale słyszałam, że jest naprawdę wspaniale. I co o tym sądzisz?

– Jeżeli możesz, to jedź – odparłem.

Zapadła krótka cisza. – O to w tym wszystkim chodzi, prawda? Jeżeli mogę. Cóż, już prawie mogę. Ale muszę podjąć ostateczną decyzję najdalej do jutra. Aby w razie czego mieli czas na znalezienie innego dżokeja.

– Zabierz z sobą Ilarię – powiedziałem.

– Ona nie zechce – odparła z przekonaniem w głosie, a po chwili z lekkim powątpiewaniem spytała: – Nie zechce, prawda?

– Sama ją zapytaj.

– Dobrze. Może faktycznie ją zapytam. Poproszę, aby tam ze mną pojechała, zobaczymy, co odpowie. Choć tak naprawdę wolałabym, abyś to ty mógł mi towarzyszyć. Poradziłabym sobie ze wszystkim bez trudu, gdybym wiedziała, że tam będziesz.

– Nie da rady – odparłem. – Ale wiem, że sobie poradzisz.

Rozmawialiśmy jeszcze przez kilka minut, a kiedy się rozłączyliśmy, jeszcze przez jakiś czas zastanawiałem się, czy mimo wszystko mógłbym sobie pozwolić na wzięcie tygodniowego urlopu i czy stać mnie na wydatki związane z wylotem do Stanów. Niestety, w biurze mieliśmy prawdziwy nawał pracy, a brakowało ludzi, którzy mogliby poradzić sobie z codziennymi obowiązkami. Tony Vine został w trybie pilnym wezwany do Brazylii, a czterech czy pięciu partnerów utknęło na Sardynii, gdzie prowadzili wyjątkowo skomplikowane i żmudne negocjacje. Raz po raz przyjmowałem od nich meldunki, pełniąc dyżur w dyspozytorni, czym zajmowałem się w przerwach pomiędzy poradami dla właścicieli koni wyścigowych. Nawet Gerry Clayton musiał przestać składać z papierów rajskie ptaszki i zająć się bardziej prozaiczną papierkową robotą.

Nic nigdy nie układa się tak, jak się tego spodziewamy…

Morgan Freemantle, Starszy Steward z Jockey Clubu, wybrał się na tydzień do Laurel, gdzie miał być gościem honorowym prezesa toru wyścigów konnych, wedle zwyczaju od lat obowiązującego w kręgach bractw wyścigowych.

I drugiego dnia pobytu tam został porwany.

Загрузка...