Rozdział XIII

— Najwyższy czas… jak sądzę — ocenił towarzysz kontradmirał Lester Tourville, obserwując holomapę wyświetloną nad stołem sali odpraw.

Widział ją już wielokrotnie w trakcie planowania, ale wtedy była to nadal teoria, a teraz zaczynała się praktyka, gdyż czekali jedynie na przybycie wszystkich wyznaczonych okrętów, by rozpocząć operację.

— Kiedy używasz trybu warunkowego, robię się nerwowy — warknął komisarz ludowy towarzysz Everard Honeker.

Tourville parsknął śmiechem, słysząc jego narzekanie.

Ostatnimi czasy wielokrotnie się zastanawiał, dlaczego Urząd Bezpieczeństwa nie zmienił mu anioła stróża. Bo to, że przełożeni Honekera nie zorientowali się w zmianie jego światopoglądu, byłoby zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Proces przemiany zaczął się dawno temu, ale haniebna sprawa z Harrington wybitnie go przyspieszyła i teraz towarzysz komisarz znajdował się ledwie o krok od tego, co UB uznawało za zdradę interesów ludu. Tourville co prawda nie czytał raportów, które Everard regularnie słał Saint-Justowi, ale mógł założyć się o każde pieniądze, że jedynie z grubsza pokrywały się z rzeczywistością.

Przez pewien czas tak on, jak i Honeker bardzo starali się udawać, że nic w ich wzajemnych stosunkach nie uległo zmianie. Tak nakazywał instynkt samozachowawczy, jako że nie mieli pojęcia, kto na pokładzie jest ubeckim szpiclem. Od czasu operacji „Ikar” jednakże było inaczej. I nie chodziło tylko o nich — Tourville zauważył ogólne ocieplenie stosunków między oficerami 12. Floty a pilnującymi ich prawomyślnymi komisarzami ludowymi. Wątpił, by podobne zjawisko wystąpiło gdzie indziej, ale Dwunasta Flota dokonała czegoś, co nie udało się dotąd żadnemu związkowi taktycznemu Ludowej Marynarki, być może z wyjątkiem sił dowodzonych przez Thomasa Theismana w systemie Barnett. Nie tylko pokonała w walce Royal Manticoran Navy, ale w dodatku ją upokorzyła i niejako przy okazji wstrząsnęła całym Sojuszem, o czym świadczył kompletny brak akcji ofensywnych od zakończenia „Ikara”. No i równocześnie spowodowała pierwszy prawdziwy wzrost morale ludności i sił zbrojnych Ludowej Republiki.

Zdawali sobie z tego sprawę zarówno członkowie załóg, oficerowie, jak i komisarze. I z tej świadomości, a także z faktu wspólnie przeżytego śmiertelnego zagrożenia, jakim jest każda bitwa, zrodziły się duma i poczucie solidarności, których po tylu latach klęsk i upokorzeń nie sposób było przecenić. Człowiek uczciwy, taki jak Honeker, po prostu musiał się temu poddać, skoro nawet takie indywiduum jak Eloise Pritchart pilnująca admirała Giscarda okazała się nie całkiem odporna.

W kwaterze głównej Urzędu Bezpieczeństwa powinni liczyć się z takimi konsekwencjami albo przynajmniej domyślić się po fakcie, że zaistniały. Najwyraźniej jednak było inaczej albo też zmieniły się sposoby reagowania UB. Owszem, dokonano pewnych zmian personalnych, ale można by je określić mianem kosmetycznych — z naprawdę ważnych komisarzy nie został odwołany żaden. I według oceny Tourville’a nie przysłano też żadnego archanioła, by miał na nich oko, a on sam na miejscu Saint-Justa takie posunięcie uznałby za rutynowy środek ostrożności. Wzmocniono za to 12. Flotę jednostkami z prywatnej marynarki wojennej Urzędu Bezpieczeństwa, co samo w sobie wzbudzało poważne podejrzenia.

Naturalnie istniała możliwość, że archanioł został przysłany, tylko on o tym nie wiedział. UB miało do dyspozycji praktycznie nieograniczone zasoby ludzkie, a Saint-Just budował swoją sieć szpiclów od dziesięcioleci — najpierw dla bezpieki i legislatorów, potem dla ubecji i Roba Pierre’a. Mógł stworzyć niezauważalną pajęczynę także w 12. Flocie. Tyle że Tourville w to nie wierzył. A to z kolei prowadziło do innego wniosku: stosunek sił między Saint-Justem a McQueen uległ znaczącej zmianie. Nie wiedział tylko, ile osób zdało sobie z tego sprawę…

Jednym z wyraźniejszych i milszych skutków tych zmian we wzajemnych relacjach było generalne zelżenie wymogów formalnej uprzejmości i zmniejszenie dystansu, jaki dotąd utrzymywali komisarze w stosunku do podopiecznych. Honeker zainicjował ten proces i posunął się dalej niż inni, ale rok temu nawet on nie wygłosiłby podobnego komentarza, jako że uznawał za swój obowiązek dopilnowanie, by oficer, którego miał pod opieką, zrobił wszystko, by nawet głupi czy zbyt ryzykowny plan doprowadzić do końca bez względu na wszystko.

Oczywiście rzecz miała się inaczej z Lesterem Tourville’em, który dawno temu stworzył swój wizerunek żądnego krwi, radosnego narwańca, który doczekać się nie może następnej walki. Jako jego anioł stróż Honeker niejednokrotnie powstrzymywał go przed rozmaitymi szaleństwami. Co, jak też odkrył sporo czasu temu, dawało mu i jego kapitanowi flagowemu Bogdanovichowi olbrzymią przewagę, gdy chcieli wmanewrować komisarza w zrobienie czegoś, na czym im zależało.

Ta świadomość stanowiła podtekst wygłoszonej przed chwilą przez Honekera złośliwości i prawdopodobnie oznaczała nowy sposób zadania całkiem poważnego pytania. Tourville postanowił wypróbować tę teorię i odparł:

— Przyznaję, że mnie samego czasami dziwi używanie tego trybu, Everardzie. — Przed operacją „Ikar” żaden z nich nie odważyłby się zwrócić do drugiego po imieniu w warunkach innych niż gwarantujące pełną prywatność, teraz była to codzienność. — Tym razem nie chodzi mi o to, że wreszcie kończymy przygotowania do „Scylli”, tylko o to, że nadal nie wiemy, na co natrafiła w Hancock Jane Kellet. Wywiad wciąż regularnie sam sobie zaprzecza, próbując to wyjaśnić, i przyznam, że nawet się temu nie dziwię, biorąc pod uwagę brak konkretnych danych, które dałoby się przeanalizować, i absolutnie sprzeczne zeznania zszokowanych niedobitków. Tylko że dla mnie jest oczywiste, że powodem było użycie przez Królewską Marynarkę czegoś, o czym nie mamy pojęcia.

— Superkutrów? — spytał nieco ironicznie, ale z powagą na twarzy Honeker.

— Czytałem raport komandora Diamato… nie, teraz już kapitana. Cholernie trudny sposób znalazł chłop na awans, ale należało mu się. Cieszę się, że to przeżył! — Tourville wyjął z kieszeni cygaro i zaczął się nim bawić, nie rozpakowując go jednak. — W każdym razie żałuję, że nie był w stanie napisać go przed zakończeniem oficjalnego dochodzenia w tej sprawie.

— Ja też — przyznał Honeker. — Choćby z powodu danych techniczno-taktycznych, które zawierał.

Tourville uniósł pytająco brwi, na co komisarz uśmiechnął się smutno i wyjaśnił:

— Ja też go czytałem i jestem pewien, że nie dotarła do nas pełna wersja. Na przykład zaskakująco mało jest w nim na temat o struktury dowodzenia całej formacji, nie sądzisz?

— Sądzę — skwitował zwięźle Lester.

Nawet teraz żaden z nich wolał otwarcie nie komentować faktu, iż tak dochodzenie, jak i werdykt komisji dobitnie udowodniły, że mimo wszelkich zmian Esther McQueen nie w pełni i nie do końca samodzielnie dowodziła Ludową Marynarką. Idiotyzm i całkowity brak kompetencji towarzysza admirała Portera wręcz biły po oczach każdego mającego choćby blade pojęcie o taktyce, a mimo to nikt ze składu komisji nie zaprotestował. Nie pozwolili na to jego patroni polityczni, jako że nic nie mogło oficjalnie skalać reputacji oficera tak lojalnego wobec Komitetu i tak oddanego zaprowadzaniu nowego ładu. Co znaczyło, że zamiast obiektywnej analizy zdarzeń, której potrzebowała flota, dochodzenie zakończyło się wybieleniem durnia odpowiedzialnego za masakrę.

— O tym samym myślałem — dodał po chwili Tourville. — Szkoda, że te dane nie dotarły do członków komisji przed zakończeniem dochodzenia. Nie żebym wierzył w cuda: pewnych osób nie da się przekonać, ale może choć wzbudziłyby wątpliwości. Widzisz, ja sam nie jestem do końca pewien, czy McQueen ma rację, bo nie wydaje mi się możliwe, żeby nawet czarodzieje z RMN zdołali wcisnąć w kadłub kutra reaktor, pełen zestaw węzłów beta i graser o mocy opisywanej przez Diamato.

— Tego tak do końca nie zrozumiałem — przyznał szczerze Honeker, co „uczciwemu” towarzyszowi komisarzowi nigdy by przez gardło nie przeszło: mógł być technicznym ignorantem, ale nie miał prawa tego powiedzieć. — Przecież pinasy mają reaktory pokładowe, a kuter jest większy od pinasy, prawda?

— Hmm… — Tourville podrapał się po brodzie, szukając najprostszego sposobu wyjaśnienia. — Rozumiem, dlaczego możesz tak myśleć, ale to nie jest kwestia wielkości. A raczej to jest kwestia wielkości, ale nie tylko i nie przede wszystkim. Pinasa posiada nieporównanie słabszy ekran niż jakakolwiek inna jednostka. Ma on nie więcej niż kilometr szerokości i to jest wszystko, na co stać pokładowy reaktor fuzyjny. Pinasa to na dobrą sprawę reaktor plus kadłub przeznaczone do przewozu określonej liczby ludzi na stosunkowo niewielkich odległościach, względnie do ostrzelania słabego celu, jak frachtowiec czy wojska naziemne bez wsparcia myśliwskiego. To nie był i nie jest okręt wojenny, choćby miniaturowy, z prawdziwego zdarzenia, tylko uzbrojony środek transportu. Kuter rakietowy z kolei to najmniejszy istniejący okręt wojenny, tyle że bez możliwości wejścia w nadprzestrzeń. Stąd podstawowa różnica wielkości: największa pinasa nie przekroczy tysiąca ton, podczas gdy najmniejszy kuter będzie miał trzydzieści tysięcy ton. Inaczej nie zmieści się w nim reaktor odpowiedniej mocy i sensowne uzbrojenie. Problem z reaktorami fuzyjnymi sprowadza się do tego, że praktycznie osiągnęliśmy już dawno granice ich miniaturyzacji.

Jeżeli zmniejszyć je bardziej, traci się za dużo na ich możliwościach i całość przestaje mieć sens. Dlatego nie sposób porównać reaktor pinasy i kutra. Zresztą weź pod uwagę jednostki kurierskie: są wielkości kutrów, nie mają w ogóle uzbrojenia, a i tak ledwie dało się w nie wcisnąć reaktor i hipernapęd. Kuter jest mały, ale musi być w stanie osiągać duże przyspieszenia. A to oznacza konieczność stosowania kompensatora bezwładnościowego wojskowego typu. Żeby mieć szansę na przetrwanie, kuter musi dysponować osłonami burtowymi, czyli musi mieć miejsce na ich generatory. I kilka innych rzeczy, które mają normalne okręty wojenne, bo inaczej nie będzie, choćby w niewielkim zakresie, skuteczną bronią. Czyli jak każdy okręt musi mieć nowoczesny reaktor fuzyjno-grawitacyjny, by móc dysponować sensowną energią. A są określone granice, do których, jak już mówiłem, można je zmniejszać. Naturalnie projektanci poszli na skróty i nie próbowali zbudować normalnego reaktora spełniającego wszystkie wymogi stawiane przed normalnymi reaktorami pokładowymi. Kutry mają za to olbrzymie kondensatory; biorąc pod uwagę stosunek wielkości do pojemności, i to potężniejsze niż superdreadnoughty. Służą one do zasilania dział energetycznych, jeżeli kuter jest w nie wyposażony, i do stawiania ekranu. Tego ostatniego bez kondensatorów nie zdołałby szybko dokonać żaden okręt, bo nie ma wystarczająco wydajnego źródła energii. Samo utrzymanie ekranu wymaga jej sporo, dlatego nawet znajdujące się na orbicie parkingowej okręty mają czynny przynajmniej jeden reaktor, który doładowuje kondensatory. A kuter ma tylko jeden reaktor, którego utrzymywanie w ciągłym ruchu też wymaga energii. I dlatego każdy konstruktor, projektant czy choćby technik stoczniowy powie ci, że coś takiego jak superkuter Diamato po prostu nie może istnieć. Albo musi być znacznie większy, niż on twierdzi. Albo też mieć znacznie mniejszą siłę rażenia, niż napisał w raporcie.

— Chyba się pogubiłem, Lester. Twierdzisz w końcu, że Diamato ma rację czy że musiał się pomylić?!

— Mówię, że zgodnie z każdą przeprowadzoną przeze mnie analizą musiał się pomylić… ale to, co stało się z okrętami Jane Kellet, przemawia za tym, że miał rację. I to właśnie najbardziej mnie niepokoi. Javier Giscard jest dobrym taktykiem, ja, bez fałszywej skromności, też nie najgorszym. Na dodatek mam Shannon i Jurija do pomocy… I żadne z nas nie zdołało wymyślić sposobu obrony przed tymi superkutrami, bo żadne z nas nie potrafi określić, jakie mogą być ich parametry, a więc ich możliwości. I coś jeszcze ci powiem: prawie równie bardzo niepokoi mnie to, co Diamato napisał o zasięgu i przyspieszeniu tych cholernych rakiet, którymi ktoś ich ostrzelał od tyłu w czasie walki z kutrami, czy czym tam były te drobnoustroje. Jeśli te dane są choćby zbliżone do rzeczywistości, ten, kto nimi dysponuje, ma taką przewagę, że od samego myślenia o tym można zacząć cierpieć na bezsenność.

— Uważasz więc, że McQueen ma rację, postępując ostrożnie? — spytał poważnie Honeker.

— Uważam — odparł równie poważnie Tourville. — Równocześnie jednak rozumiem, dlaczego niektórzy ciągle pytają, gdzie są te superbronie, skoro od czasu „Ikara” atakowaliśmy, na mniejszą co prawda skalę, ale wzdłuż całego północnego odcinka frontu, i nie spotkaliśmy się z niczym, o czym byśmy wcześniej nie wiedzieli. Skoro przeciwnik je ma, to powinien ich użyć, tak dyktuje logika… a jeśli ich nie użył, to znaczy, że ich nie ma, więc powinniśmy zmobilizować, co się da, i atakować bez przerwy, zaczynając od zaraz.

— Rozumiem… — Honeker przyjrzał się rozmówcy z pewnym współczuciem.

Choć Tourville nie wymienił nazwiska Saint-Justa, obaj wiedzieli, że właśnie o nim mówił per „niektórzy”. A znając Lestera, Honeker wiedział, jak ciężko przyszło mu przyznać Oscarowi rację w czymkolwiek. Nie miał mu tego zresztą za złe, bo im lepiej poznawał praktyczną stronę toczenia wojny, tym bardziej podzielał zastrzeżenia oficerów liniowych co do znajomości żołnierskiego fachu i taktyki dowództwa sił UB.

Honeker pojął przez te lata jeszcze coś — że Tourville jest naprawdę inteligentnym oficerem i doskonałym taktykiem. Skoro Lester Tourville czegoś się obawiał — jak choćby niemożności rozwiązania sprzeczności występujących w raporcie Diamato — to nie należało tego lekceważyć.

Obojętne czy rozumiałoby się techniczną stronę problemu czy nie.

— Czyli podstawowe założenia operacji „Scylla” pochwalasz — odezwał się po chwili Honeker. — Zwłaszcza biorąc pod uwagę ochotę do lania przeciwnika zaraz i jak najmocniej.

— Oczywiście, że pochwalam. Fakt, możemy ponieść straty, ale to dotyczy każdego natarcia, które warto przeprowadzić. A naprawdę poważne straty moglibyśmy ponieść tylko w sytuacji, gdyby przeciwnik domyślił się, gdzie uderzymy, i skoncentrował tam wszystko, co będzie w stanie wyskrobać z defensywnej dyslokacji sił, jaką przyjął. Nic na to nie wskazuje, a na dodatek wymagałoby to znacznie odważniejszego podejścia do rozmieszczenia sił niż to, które obowiązuje w ostatnim czasie. Co naturalnie potwierdza, że należy atakować teraz, zanim wróg odzyska strategiczną równowagę. Ale McQueen także ma rację w kwestii tego, że najpierw sami musimy skoncentrować niezbędne do tego siły i zgrać je. Sam wiesz, jak rozrosła się 12. Flota od zakończenia operacji „Ikar”, a przecież jeszcze nie przybyły wszystkie przydzielone do tej akcji okręty. I zaskakująca liczba członków załóg jest zielona jak szczypiorek na wiosnę, zwłaszcza w świeżo utworzonych związkach. Część z nich nie zgrała się nawet na poziomie eskadr czy flotylli. Poza tym im więcej okrętów budujemy, tym mniej jest na każdym doświadczonej załogi maszynowej i techników… Od samego początku było ich za mało, ale teraz to już błędne koło. Zdołaliśmy wreszcie jako tako wyszkolić tylu, ilu było potrzebnych, by stocznie nasiliły produkcję, więc żeby obsadzić nowe jednostki, pozabieraliśmy kogo się dało ze starych i teraz wszędzie odczuwamy większe niż dotąd braki wyszkolonego personelu. I tak będzie, dopóki stocznie nie zwolnią tempa, a nie zwolnią, bo potrzebujemy większej liczby okrętów. Zgadzam się, że to lepsza sytuacja od posiadania zbyt małej liczby okrętów i zbyt małej liczby wyszkolonych ludzi, ale lepsza nie znaczy dobra.

Dlatego upór McQueen w kwestii czasu potrzebnego na zgranie i inne stosowne przygotowania ma sens. Prawdę mówiąc, sądzę nawet, że za bardzo się spieszy, jeżeli rzeczywiście chce rozpocząć działania w dniu, który nam ostatnio podała. Ale to wszystko wymaga czasu już choćby z uwagi na olbrzymie odległości, które muszą pokonać przybywające tu jednostki, a potem z uwagi na ćwiczenia niezbędne, by stworzyć z nich spójne i zgrane związki taktyczne.

Nie dodał, bo nie musiał, że dotyczy to zwłaszcza bandy ignorantów stanowiących załogi okrętów ubeckich, którymi uszczęśliwił ich Oscar Saint-Just. A nie musiał, bo Honeker słyszał to już wystarczająco często.

Sam Honeker podobnie jak Tourville był zresztą zaskoczony brakiem radykalnych zmian wśród komisarzy ludowych 12. Floty. Wiedział, że w części należy to zawdzięczać kompletnemu zaufaniu Saint-Justa do oceny i beznamiętnie analitycznej inteligencji Eloise Pritchart. Ale to nie tłumaczyło wszystkiego. Saint-Just był zbyt podejrzliwy, by zignorować coraz wyraźniejsze oznaki życia oficerów i komisarzy. A mógł je uznać wyłącznie za przejaw wzmocnienia pozycji McQueen, toteż brak zmian personalnych w połączeniu z przybyciem niespodziewanych posiłków z prywatnej floty Urzędu Bezpieczeństwa był bardzo niepokojący…

Oficjalnym powodem była chęć wsparcia ich w przezwyciężeniu trudności ze zdobyciem odpowiedniej liczby okrętów. To był warunek skuteczności operacji „Scylla”. Tak więc Urząd Bezpieczeństwa spełnił swój obowiązek jako obrońca sprawy ludu i zorganizował stosowną liczbę okrętów.

Tak głosiła wersja oficjalna, w którą nikt w 12. Flocie nie uwierzył.

Honekera znacznie bardziej od faktu przybycia posiłków zszokowało to, że Urząd Bezpieczeństwa posiada dreadnoughty i superdreadnoughty, gdyż tylko takie jednostki przysłano. Nigdy nie podejrzewał, że UB dysponuje okrętami liniowymi, a sądząc z miny Lestera, dla niego było to jeszcze większym i jeszcze gorszym zaskoczeniem.

Okrętów UB nie było wiele, bo ledwie nieco ponad eskadra, ale znając Saint-Justa, można się było domyślać, że nie są to wszystkie okręty tych klas, jakimi dysponuje.

Ich pojawienie się z jednej strony ucieszyło Giscarda i Tourville’a, bo każdy dowódca by się ucieszył z przybycia jednostek, na które w ogóle nie liczył. Z drugiej strony stanowiło to poważny problem, jako że obsadzali je zagorzali zwolennicy Saint-Justa i nowego ładu organicznie nie ufający oficerom Ludowej Marynarki, czego zresztą nie ukrywali. Zagrażało to poczuciu wyjątkowości i jedności, które zrodziło się wśród załóg i kadry Dwunastej Floty i w znacznej mierze przyczyniło do jej sukcesów. No, a poza tym to właśnie załogi ubeckich okrętów wymagały znacznie więcej ćwiczeń, gdyż były nieporównanie gorzej wyszkolone od załóg Ludowej Marynarki. Udowodniły to wszystkim wyniki pierwszych ćwiczeń, co nie przyczyniło się do poprawy stosunków między załogami należącymi do Ludowej Marynarki a nowo przybyłymi.

Honeker miał także pewność, że Esther McQueen nie była szczęśliwa z powodu tego niespodziewanego prezentu dziwnie przypominającego bombonierkę zegarową ale nic nie mogła na to poradzić. Choć wszyscy wiedzieli, jaki jest prawdziwy cel obecności tych okrętów, nie mogła wyrazić głośno niezadowolenia, nie potwierdzając podejrzeń Saint-Justa dotyczących jej lojalności. Poza tym gdyby zaczęła narzekać, że je dostała, tym trudniej byłoby uzasadnić jej zwłokę w rozpoczęciu operacji brakiem stosownych sił. Gdyby bowiem był to jedyny powód, powinna być zachwycona tak silnym a nieoczekiwanym wsparciem. Protest oznaczałby więc przyznanie się, że brak sił był jedynie pretekstem do przeciągania przygotowań. A prawdziwym motywem były jakieś jej prywatne i podejrzane machinacje — przynajmniej w opinii Urzędu Bezpieczeństwa.

I był gotów też założyć się, że to nie od niej pochodził pomysł przydzielenia tych okrętów wyłącznie do dwóch eskadr — dowodzonych przez Giscarda i Tourville’a. Jeśli ktoś wcześniej żywił wątpliwości co do prawdziwego celu obecności posiłków, ten jeden drobiazg powinien do reszty je rozwiać. A oni obaj choć nie mieli w tej kwestii złudzeń. I mieli związane ręce dokładnie z tych samych powodów co Esther McQueen.

Westchnął ciężko — w idealnym wszechświecie rewolucjoniści już dawno by wygrali, natomiast w rzeczywistości ludziom, których lubił i podziwiał, takim jak Lester czy Shannon, zagrażało co najmniej takie samo niebezpieczeństwo ze strony rządzących Ludową Republiką jak ze strony jej wrogów. Gdyby ludzie ci byli wrogami ludu, byłoby to logiczne, ale nimi nie byli. I dlatego Honeker stracił dotychczasową pewność, że on sam, Rob Pierre lub Oscar Saint-Just naprawdę wiedzą, czego lud chce, i kierują się jego dobrem.

I dlatego został zmuszony do wyboru między ludźmi, których znał — uczciwymi, honorowymi i odważnymi, ryzykującymi życie w imię niewdzięcznego obowiązku obrony Ludowej Republiki, a ludźmi, do których stracił zaufanie, a na dodatek o których zaczął słyszeć co najmniej podejrzane historie od uciekinierów z systemu Cerberus.

Dokonał tego wyboru, choć wiedział, że w ten sposób również naraził się na śmiertelne niebezpieczeństwo, natomiast nie powiedział o tym Lesterowi. Jakoś nie mógł… jeszcze. Natomiast był pewien, że Lester Tourville domyślił się prawdy.

Pozostało jedynie mieć nadzieję, że Oscar Saint-Just nie!

Загрузка...