Rozdział XXXII

— Nie przespacerowałbyś się kawałek, Dennis?

Komisarz ludowy Dennis LePic omal nie potknął się o własne nogi, słysząc to uprzejme i wypowiedziane zupełnie zdawkowym tonem zaproszenie towarzysza admirała Thomasa Theismana. Na szczęście nikt z jego przełożonych z Urzędu Bezpieczeństwa nie znał go aż tak dobrze, by wiedzieć, że Theisman uważa spacerki za marnotrawstwo czasu.

LePic go znał i wiedział. Prawdę mówiąc, poznał go aż za dobrze i zbyt dobrze rozumiał, by jego szefowie z UB to tolerowali. Gdyby rzecz jasna mieli tego świadomość. To, że obaj żyli, świadczyło, że nie mieli. I co ważniejsze, że nikt w kwaterze głównej UB nie podejrzewał, co robi od ponad trzech lat standardowych towarzysz komisarz Dennis LePic.

Ta decyzja nie przyszła mu łatwo, jako że był głęboko przekonany o konieczności zreformowania starego systemu. A jednak okazała się prostsza, niż się spodziewał. Wątpliwości zaczął mieć znacznie wcześniej, ale były tak słabe, że prawie zdołał je ukrywać sam przed sobą. Punktem przełomowym była pusząca się Cordelia Ransom z mściwą satysfakcją skazująca na śmierć Honor Harrington i przy tej okazji uświadamiająca i udowadniająca wszystkim obecnym swą pogardę dla wszystkich wojskowych. I dla samej idei uczciwości.

To, co nastąpiło potem, było naprawdę trudne dla LePica. Najpierw usiłował sobie wmówić, że przypadek Ransom to patologia i że reszta Komitetu nie jest do niej podobna. Do pewnego stopnia była to prawda — Ransom była sadystką czerpiącą przyjemność z upokarzania i łamania swoich ofiar, a potem z ich śmierci. Rob S. Pierre ani Oscar Saint-Just nie byli sadystami w najmniejszym nawet stopniu. Postępowanie Ransom zmusiło jednak LePica do poważnego przeanalizowania postaw pozostałych przywódców nowego ładu. A kiedy przyjrzał się im dokładnie i przemyślał to, co zobaczył, odkrył rzeczy jeszcze straszniejsze. Towarzysz sekretarz Oscar Saint-Just działał bowiem całkowicie beznamiętnie i nie kierował się żadnymi pobudkami osobistymi, a miał na rękach krew milionów mężczyzn, kobiet i dzieci zamordowanych z zimną krwią w imię utrzymania się przy władzy. Śmierć większości z nich nie była potrzebna, by wprowadzić nowy ład. W porównaniu z nim Cordelia Ransom była równie niebezpieczna co rozwydrzony gówniarz bijący się w piaskownicy z rówieśnikami o łopatkę.

A Rob Pierre pozwalał mu mordować, mając pełną świadomość, co i po co jest robione.

A potem Dennis LePic przyjrzał się samej duszy Ludowej Republiki Haven Roba S. Pierre’a i odkrył potwora. Potwora, któremu wiernie, a nawet gorliwie służył od dnia, w którym flota starego ustroju spróbowała przejąć władzę. A ci, których dla potwora szpiegował i pilnował, zbyt często byli właśnie tacy jak Thomas Theisman — dobrzy, oddani ideom Republiki i zwykłej godności dokładnie tak samo jak on. Tylko uczciwsi i bystrzejsi, bo rozpoznali potwora znacznie szybciej i przez to znaleźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Bo potwór niszczył ich natychmiast, gdy tylko zaczął podejrzewać, że przejrzeli jego przebranie.

Po tym odkryciu miał ochotę zrezygnować ze służby, ale szybko zdał sobie sprawę, że jest to niemożliwe. Przełożeni zażądaliby wyjaśnień, a prawdziwa odpowiedź, którą w końcu by z niego wydobyli, oznaczałaby śmierć. Bo herezję we własnych szeregach Urząd Bezpieczeństwa tępił jeszcze bardziej zdecydowanie niż zdrajców i wrogów ludu. A gdyby nawet jakimś cudem udało mu się wyłgać i zostać zwykłym cywilem, byłoby to postępowanie godne tchórza. Uciekałby przed konsekwencjami tego, co zrobił, zupełnie jak niejaki Piłat z opowieści religijnych.

Uczciwemu człowiekowi, a za takiego się uważał, pozostawała tylko jedna droga: trwać na stanowisku i pozornie robić to, co robił do tej pory, a naprawdę chronić tych, których chronić mógł. I tak też postąpił, delikatnie zmieniając treść i wymowę regularnych meldunków, by jak najskuteczniej osłaniać ludzi, na których miał donosić. A w pierwszej kolejności Theismana, którego niechęć do Komitetu, starannie zresztą ukrywana, zmieniła się w końcu w lodowatą nienawiść, gdy ten pozwolił Ransom zamordować Harrington. Theisman uważał, że ma wobec Harrington dług honorowy. Pamiętał, jak potraktowała jego i jego załogę, gdy byli jej jeńcami. Nie był w stanie spłacić tego długu, co w równej mierze rozwścieczyło go i zawstydziło, by nie rzec zhańbiło. Ale nawet to nie wyjaśniało siły jego nienawiści.

W końcu LePic uświadomił sobie, że była to kropla, która przepełniła czarę, bo tak naprawdę była to nienawiść, jaką czułby każdy normalny, postępujący właściwie człowiek do systemu pozwalającego komuś takiemu jak Ransom czy Saint-Just mordować i jeszcze ubierać to w piórka legalizmu. Systemu zalegalizowanego bezprawia, zakłamanego, złego do cna. Systemu, który zabijał własnych oficerów, i to wraz z rodzinami, nie za zdradę, lecz za niewykonanie rozkazów, o których ci, którzy je wydawali, wiedzieli, że są niewykonalne. Systemu, który omal nie doprowadził kogoś takiego jak Lester Tourville do otwartej rebelii, a innych, takich jak Warner Caslet, zniszczył tylko dlatego, że byli uczciwi i honorowi i dlatego właśnie stanowili olbrzymie zagrożenie dla opartego na fałszu i oszustwie nowego ładu.

Tourville przetrwał, ale tylko dlatego, że Ransom zginęła, nim zdążyła na dobre się do niego zabrać, bo po to kazała mu sobie towarzyszyć. Warner Caslet także uratował głowę, ale potwór zmusił go, jak się później dowiedzieli, do zdrady. A Caslet powinien być i desperacko próbował być jednym z najlojalniejszych i najzdolniejszych obrońców Republiki. LePic wiedział, że jego wybór zabolał Theismana, lecz nie dlatego, że ten obwiniał Casleta o zdradę, ale dlatego, że rozumiał doskonale, dlaczego Warner nie miał wyboru. I to mimo świadomości, że pali za sobą wszystkie mosty, bo nawet jeśli Komitet w jakiś sposób zostałby obalony, nie będzie w stanie wrócić do domu.

Wieść o jego losach dotarła do nich wraz z innymi, jeszcze bardziej wstrząsającymi. Pierwsza była taka, że Harrington nie tylko żyje, ale zdołała uciec z Hadesu, a wraz z nią pół miliona jeńców i więźniów, wśród których był Warner Caslet. I to kolejny raz spuszczając manto UB.

Druga była taka, że wśród tych więźniów znajduje się admirał Amos Parnell.

Jak większość przedrewolucyjnego korpusu oficerskiego, Theisman darzył Parnella głębokim szacunkiem. Prawie tak głębokim jak kapitana Alfredo Yu, Zdrada Yu nie wpłynęła na jego lojalność wobec Republiki głównie dlatego, że to legislatorzy szukali kozła ofiarnego po źle zorganizowanej operacji i to zmusiło Yu do emigracji. Natomiast lojalność ta prysła ostatecznie, gdy usłyszał rewelacje Parnella na temat tego, kto zamordował dziedzicznego prezydenta Harrisa, jego rząd i ich rodziny. I kto zaplanował to i przeprowadził tak, by winę zwalić na Ludową Marynarkę. Na marynarkę Thomasa Theismana. Po to, by uniemożliwić jedynej sile zdolnej do zaprowadzenia porządku działanie i móc samemu sięgnąć po władzę. A mając już tę władzę, doprowadzić do serii wojen domowych i wprowadzić rządy terroru, bo inaczej nie sposób było się przy niej utrzymać. Rządy, które objęły cały jego świat i kosztowały życie wielu osób mu bliskich, a jego samego pozbawiły honoru i godności.

Nikt o tym nie wiedział tylko dlatego, że Dennis LePic im o tym nie powiedział. Była to ryzykowna decyzja, gdyż choć Theisman się starał, jego nienawiść była zauważalna. Gdyby Urząd Bezpieczeństwa miał jakiegoś wyżej postawionego szpicla niezależnego od siatki LePica, ten musiałby w końcu ją dostrzec. A takie meldunki mogły mieć tylko jedną konsekwencję — Dennis LePic zostałby uznany za zdrajcę i rozstrzelany wraz z towarzyszem admirałem. Była to jednak rzecz, którą musiał zrobić, i choć spowodowała ogromny strach, nigdy tego kroku nie żałował.

Aż do teraz.

Theisman bowiem musiał się orientować, że LePic go osłania. Nie mógł tego nie wiedzieć po tym, co mu się początkowo wymsknęło, a co potem świadomie mówił albo jemu, albo w jego obecności. Sam fakt, że mimo to żył, był najlepszym dowodem. Natomiast zaproszenie na przechadzkę oznaczało, że nadszedł moment, którego Dennis LePic obawiał się od chwili, w której zaczął wysyłać fałszywe raporty o lojalności podopiecznego.

Theisman mianowicie miał zamiar zaproponować mu zrobienie następnego, ostatecznego kroku — przejście od pasywnego osłaniania do aktywnej współpracy. A to był krok gwarantujący zgubę, ponieważ nie będzie w stanie wygrać z machiną Urzędu Bezpieczeństwa, jeżeli spróbuje jej się aktywnie przeciwstawić. A to oznaczało śmierć jego i wszystkich, którzy pójdą w jego ślady.

Dennis LePic doskonale o tym wiedział. Mimo to patrząc na spokojną twarz Theismana, przełknął ślinę i odparł:

— Z przyjemnością, tylko wezmę płaszcz.


* * *

Wiatr wiejący na zewnątrz budynku sztabu bazy DuQuesne był ostry i zimny. Wokół jak okiem sięgnąć w każdą stronę rozciągały się koszary, magazyny, zbrojownie, warsztaty, place apelowe, lądowiska i budynki administracyjne. A był to tylko jeden z elementów kompleksu zwanego bazą DuQuesne. Przed rozpoczęciem obecnej wojny była to trzecia co do wielkości baza wojskowa w Ludowej Republice Haven. Zaprojektowano ją i zbudowano po podbiciu Republiki San Martin jako podstawę wyjściową do następnego ataku. Poza istnieniem bazy system Barnett był pozbawiony jakiejkolwiek wartości, a stał się wręcz strategicznie zbędny już w pierwszej fazie wojny. Znajdował się bowiem zbyt blisko Trevor Star i choć nadal stanowił doskonałą bazę do ataków na ten system, okazało się, że ataki przeprowadzane są z obszarów Królestwa Manticore i Sojuszu na obszar Ludowej Republiki, a nie na odwrót. W ten sposób system Barnett stał się odsłoniętą, olbrzymią nagrodą dla wroga. Stacjonowało w nim bowiem ponad milion Marines i personelu Ludowej Marynarki, nie licząc sześciu czy siedmiu milionów cywilnego personelu pomocniczego, jak też załóg przydzielonych do obrony okrętów. Posiadał olbrzymie magazyny, stocznie remontowe i infrastrukturę, które Ludowej Marynarce na nic nie były potrzebne, jak długo linia frontu przebiegała tak, jak przebiegała od paru lat standardowych.

Najlogiczniejsze byłoby zamknięcie wszystkiego nie związanego bezpośrednio z obroną bazy i zredukowanie stacjonujących tam sił do mogących spokojnie uciec po zadaniu wrogowi sensownych strat, gdy ten zaatakuje. Albo też pozostawienie tam sił na tyle słabych, by ich utraty Ludowa Marynarka nie odczuła zbyt boleśnie, a na tyle dużych, że walcząc do ostatka, zadałyby Sojuszowi poważne straty. Zamiast tego przeznaczano do jej obrony coraz większe siły, zwiększając tym samym atrakcyjność systemu jako celu dla przeciwnika.

Okres spokoju, jaki dały obrońcom posunięcia McQueen, wydatnie pomógł w zwiększeniu możliwości obronnych bazy, ale nie zmienił niczego w podstawowych założeniach strategicznych. A ostatnie rozkazy wycofujące okręty liniowe z systemu jedynie pogarszały szansę jej obrony. LePic dobrze o tym wiedział, ale stawiając kołnierzyk płaszcza, wątpił, by na ten właśnie temat chciał gawędzić Theisman.

Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu: LePic czekał nie tyle cierpliwie, ile z rezygnacją na słowa Theismana. Prawdę mówiąc, nawet nie był ciekaw, co tamten ma mu do powiedzenia. Wiedział jedynie, że nie ma innego wyboru, jak go wysłuchać — zakładając naturalnie, że będzie chciał móc jutro spojrzeć w lustro bez obrzydzenia. Miał przy tym pełną świadomość faktu, że choć będzie wtedy w stanie spojrzeć sobie w oczy, nie potrwa to wiecznie. W końcu ktoś zacznie coś podejrzewać, a wtedy Dennis LePic nie zobaczy już nigdy niczego.

— Dziękuję, że ze mną wyszedłeś — odezwał się w końcu Theisman, dostosowując siłę głosu do natężenia wiatru.

— Nie jestem pewien, czy powinieneś mi dziękować za cokolwiek… już — burknął LePic. — Jestem dziwnie pewien, że tej rozmowy w ogóle nie powinniśmy odbyć. I nie jestem gotów zagwarantować, że ograniczy się ona tylko do nas obu.

— Czyżbyś zakładał, że chcę ci proponować zdradę interesów ludu albo podobne bezeceństwo? — zdziwił się Theisman.

LePic prychnął pogardliwie i odpalił:

— Skądże znowu! Chcesz mi po prostu powiedzieć, że do grobowej deski pozostaniesz lojalny wobec towarzysza przewodniczącego Pierre’a i towarzysza sekretarza Saint-Justa, których uważasz za dwóch największych przywódców w dziejach ludzkości. Tylko nie chcesz ich zawstydzać swoimi wiernopoddańczymi pochwałami i dlatego wyciągnąłeś mnie na ten uroczy spacerek w spokojny wieczór, zamiast zaprosić do swego gabinetu, gdzie mikrofony mogłyby nagrać każde słowo dla potomności!

Theisman spojrzał na niego zdumiony niespotykanym połączeniem złośliwości i humoru, po czym parsknął śmiechem.

— Brawo, towarzyszu komisarzu! — pochwalił. — W takim razie jeśli wolno spytać: skoro założyłeś, że przemyśliwam zdradę, dlaczego ze mną wyszedłeś? Chyba że zabrałeś ze sobą kieszonkowy dyktafon, żeby złapać mnie na gorącym uczynku?

— Gdybym chciał to zrobić, miałem aż za dużo okazji w ciągu ostatnich trzech lat i obaj o tym dobrze wiemy — burknął LePic niechętnie.

Theisman przyjrzał się jego profilowi — widać było, że LePic nie jest szczęśliwy. Nie dziwiło go to. Byli pod wieloma względami do siebie podobni. On także nie czuł zadowolenia, że przyszło mu planować, jak pozbyć się we flocie cywilnych władz państwa, którego był admirałem.

— Sądzę, że wiemy — przyznał po chwili ciszy. — I właśnie dlatego zaprosiłem cię na ten spacerek.

Stanął, a LePic odruchowo zrobił to samo, odwracając się tak, by widzieć jego twarz.

— W takim razie do rzeczy: chciałbym się dowiedzieć, co też zamierza zrobić towarzysz komisarz LePic, gdy wrócimy do Noveau Paris?

— Kiedy my co?! — wykrztusił LePic, czując nagle serce w gardle.

Odwołanie do stolicy mogło oznaczać tylko jedno — szefowie odkryli, że osłaniał Theismana, i teraz odwołują obu, żeby się z nimi rozliczyć za zdradę.

— Nie wiesz?! — zdziwił się Theisman.

— O czym?!

— Przepraszam, Dennis: rozkazy nadeszły z Octagonu, ale dotąd zawsze wiedziałeś o nich, jeśli nie wcześniej, to równocześnie ze mną. Już dobrze, mówię, nie wkurzaj się. Ja… to jest my zostajemy odwołani do systemu Haven, żebym mógł objąć dowództwo Floty Systemowej z tobą jako komisarzem ludowym.

— Żebyś…?!

LePic stracił zdolność mowy. Gapił się jedynie na Theismana wytrzeszczonymi oczyma i z na wpół otwartymi ustami, próbując zrozumieć, co się dzieje. Komitet musiał zwariować, chcąc dać Theismanowi Flotę Systemową. To dowództwo powierzano zawsze najbardziej wiernym i lojalnym, bo wisiało nad Komitetem niczym megatonowy miecz Damoklesa. Ten, kto nią dowodził, miał największą szansę wybić członków Komitetu i przejąć władzę, więc musiał to być ktoś, komu Pierre i Saint-Just całkowicie ufali. A Theisman…

I nagle go olśniło.

Theisman nienawidził Komitetu. Ale Komitet o tym nie wiedział. Urząd Bezpieczeństwa Saint-Justa też nie wiedział… bo niejaki Dennis LePic im o tym nie powiedział!

Zamknął z trzaskiem usta, przełknął ślinę i spojrzał na Theismana już normalnie, za to z czymś na kształt podziwu. Właśnie dotarło do niego, że Komitet dał jednemu ze swych najgroźniejszych wrogów doskonałą broń na samych siebie i jeszcze zaprosił go, by jej użył. I że to, z czym się już pogodził, czyli że obaj zginą, gdy rzecz się wyda, wcale nie musi nastąpić. Jeżeli będą dowodzili Flotą Systemową…

— Chcesz wiedzieć, co ja zrobię?! — spytał z niedowierzaniem, odzyskując głos. — Istotne jest to, co ty zrobisz! To nie ja wariuję stopniowo od trzech lat!

— Gdybym wariował, jak to ująłeś, już zrobiłbym coś głupiego — zauważył rozsądnie Theisman. — A wówczas nie chłodzilibyśmy sobie tyłków na tym wietrze. Co zaś się tyczy tego, co zrobię, odpowiedź jest prosta: nie wiem. Nie mam ochoty ginąć i nie dam się zabić bez walki, ale nie mam również zamiaru ginąć na marne. A dokładnie tak by się stało, gdybym… gdybyśmy zrobili cokolwiek bez starannego zaplanowania. Natomiast jak słusznie zauważyłeś, przeszła mi ochota na posłuszne wykonywanie rozkazów bandy kłamców i rzeźników.

— Czyli? — zachęcił go nerwowo LePic.

— Czyli mam zamiar doprowadzić do końca tejże bandy skurwysynów, natomiast nie powiem ci w tej chwili jak, bo tego nie wiem. Najpierw musimy znaleźć się w Haven i zostać dowódcami Floty Systemowej. A potem rozeznać się w sytuacji. Jeśli nadarzy się okazja, wykorzystamy ją. Jeśli nie, stworzymy takową. Jak dotąd nie zrobiłem nic poza myśleniem, ale uczciwość nakazuje porozmawiać z tobą, zanim zacznę działać. Zasłużyłeś na to, osłaniając mnie i wiedząc, co to oznacza dla ciebie i rodziny, jeśli zrobię coś, co nie wypali. Ale jest też i drugi powód: potrzebuję tego, żebyś mnie krył bardziej niż kiedykolwiek, a jeśli coś zaczniemy, żebyś mi pomógł i był u mego boku. Nie będę cię oszukiwał. Sytuacja jest taka: nawet jako dowódca Floty Systemowej mam niewielkie szansę na osiągnięcie czegokolwiek poza śmiercią własną i masy innych osób. Najprawdopodobniej albo UB zorientuje się, nim będziemy gotowi, albo zaczniemy za wcześnie. W obu wypadkach zginiemy; jeśli się da, walcząc, jeśli nie — nas rozstrzelają. Trzecia możliwość jest taka, że uda nam się częściowo i rozpoczniemy wojnę domową, z której skorzysta przeciwnik, co też skończy się naszą śmiercią. Czwarta i najmniej prawdopodobna jest taka, że uda nam się wytłuc Komitet i przejąć władzę. Z drugiej strony taka okazja nie powtórzy się, a będziemy mieli realne szanse na sukces, więc zbrodnią wobec Republiki byłoby nie spróbować, spróbujemy więc, a jeśli nam się uda…

Urwał wyczekująco.

A Dennis LePic spojrzał mu w oczy i po długiej jak wieczność sekundzie powoli skinął potakująco głową.

Загрузка...