Rozdział XXXIV

— Przepraszam, milady — powiedział cicho Andrew LaFollet prosto do ucha Honor.

Ta przerwała rozmowę i uśmiechnęła się przepraszająco do earla Sydon. Sydon był wesołym grubaskiem, spora część ludzi brała za głupawego utracjusza, którym nie ma co zawracać sobie głowy i który uważa swoje miejsce w Izbie Lordów jedynie za uciążliwe dziedzictwo i obowiązek, z którego zmuszony jest się wywiązywać. W rzeczywistości, choć miał pogodne usposobienie i lubił używać życia, był też inteligentnym, wytrawnym politykiem. Był też niewzruszonym zwolennikiem rządu księcia Cromarty’ego korzystającym z tego, że przeciwnicy polityczni nie zawsze brali go poważnie. On także błyskawicznie rozpoznał w księżnej Harrington równie nieugiętego stronnika rządu co on sam.

— Wybaczy mi pan, milordzie? — spytała Honor.

— Milady, rozmawiałem z panią pełne… — sprawdził czas na chronometrze… — sześć minut i jedenaście sekund i już słychać aż tu zgrzytanie zębów wielu pani gości. Nie opłaca się doprowadzać ludzi do zawiści dla samej przyjemności. Jak najbardziej proszę zająć się tym, co wymaga pani uwagi.

— Dziękuję, milordzie — odparła Honor i odwróciła się do LaFolleta.

— Simon właśnie dał mi znać, że wóz Królowej przyleci za około trzy minuty, milady.

— Doskonale.

Honor rozejrzała się po zatłoczonej sali balowej swej rezydencji. Lista gości co prawda nie sięgnęła trzystu, jak postraszyła Caparellego, ale była niewiele krótsza. I większość, poza naturalnie najważniejszą osobą, wydawała się właśnie przebywać w tym pomieszczeniu.

Było to pierwsze oficjalne przyjęcie wydane przez nią od chwili powrotu z Graysona. Nie była co prawda w stanie uniknąć większości wydanych przez innych i na paru nawet miło spędziła czas, mimo że wcinały się jej boleśnie w inne ważniejsze zajęcia. Jak na przykład: zajęcia w akademii, reorganizację Młyna, organizację księstwa, spotkania z Maxwellem, terapię, omawianie szczegółów dostawy z Silverman Sons i…

Westchnęła w duchu i przerwała wyliczankę — zawsze miała coś innego do roboty, a ponieważ serdecznie nie cierpiała przyjęć czy bali, były dla niej marnowaniem czasu. Poza tym nie wszystkie, w których wypadało (czyli zmuszona była) brać udział, były jedynie nudne. Na balu u lady Gifford dopadli ją dziennikarze, których ochrona musiała usunąć siłą. Na balu u księcia Walthama złapał ją ten dupek Jeremiah Crichton, tak zwany analityk militarny z Fundacji Palmera, i próbował wydusić z niej informacje o nowych kutrach. Tajne oczywiście. Poza tym był święcie przekonany, że sprawia jej przyjemność ciągłe krążenie dziennikarzy wokół jej osoby. W końcu stał się tak nachalny, że dostał to, o co się prosił, czyli dokładną i precyzyjną opinię na własny temat wygłoszoną może nie gromko, ale energicznie. Dotyczyła jego, pożal się Boże, „analiz” i bandy umysłowo ociężałych, ideologicznie ślepych a etycznie kalekich przypadków Downa, dla których produkował swoje wazeliniarskie wersje wydarzeń na froncie, zamiast zająć się czymś pożytecznym, jak dajmy na to konserwacją powierzchni płaskich, w czym mógł osiągnąć nawet niezłe wyniki.

Wieczór nie sprawił jej przyjemności, za to wyraz jego twarzy aż do śmierci będzie jednym z cenniejszych wspomnień.

Ponieważ większość przyjęć okazała się doświadczeniem, które dało się przeżyć, i ponieważ wiedziała, jak rozczarowani są Mac i Miranda, że nie rewanżuje się choćby jednym własnym balem, w końcu się złamała. Wiedząc jednak, że „obrabianie dupy gospodarzowi”, nazywając rzecz po imieniu, czyli omawianie wszelkich możliwych do przewidzenia i niemożliwych potknięć gospodyni i mankamentów poprzedniego balu, a zwłaszcza ostatniego, jest ulubioną rozrywką większości śmietanki towarzyskiej, postanowiła wydać go tuż przed odlotem, by nie słyszeć komentarzy na ten temat.

A ponieważ Miranda była z tym wszystkim na bieżąco i zdawała się być w swoim żywiole, planując i koordynując przygotowania do rozmaitych mniejszych spotkań towarzyskich, łaskawie pozwoliła jej i MacGuinessowi zająć się organizacją całego tego wariactwa. No, prawie całego. LaFollet i Mattingly skoordynowali ochronę i zabezpieczenie imprezy z Gwardią Pałacową i Queen’s Own, którzy również brali we wszystkim udział. I te plany sprawdziła dokładnie i osobiście.

— Oboje powinniśmy ją powitać — powiedziała cicho LaFolletowi.

I oboje zaczęli przemieszczać się, wykorzystując naturalne poruszenia tłumu gości, ku bocznym drzwiom prowadzącym na lądowisko.

Honor ubrana była w formalny strój graysoński, choć tym razem spódnica miała barwę nie białą, lecz opalizująco perłową, a reszta ciemnozieloną, co w połączeniu z jej wzrostem powodowało, iż wyróżniała się z tłumu niczym łabędź ze stada wielobarwnych i wiecznie rozgadanych neokaczek zamieszkujących jeziora Manticore. Na jej prawym ramieniu siedział naturalnie Nimitz wręcz promieniujący zadowoleniem. W przeciwieństwie do niej był równie zagorzałym zwolennikiem tego typu imprez towarzyskich jak Mac i Miranda, co wywoływało pełne pobłażania rozbawienie Samanthy. Ona z kolei siedziała na prawym ramieniu LaFolleta, co było logiczne, jako że Andrew zawsze znajdował się w pobliżu Honor. A jak doświadczenie wskazywało, obecność treecata zwiększała, a nie zmniejszała skuteczność ochrony osobistej.

Choć Samantha bardziej podzielała stosunek Honor do przyjęć, oba treecaty zachowywały się cały czas nienagannie podobnie jak Farragut aktualnie wraz z Mirandą rezydujący w bezpośrednim sąsiedztwie wazy z ponczem. Honor czuła ich zadowolenie z perspektywy spotkania z Arielem i z Monroe. Ariel był w wieku Samanthy i wszyscy szybko się zaprzyjaźnili, co u treecatów przebiegało znacznie szybciej niż u ludzi. Zresztą często się widywali, jako że Honor bywała w Mount Royal, spotykając się zarówno z Elżbietą III, jak i z księciem-małżonkiem. Powodem było przede wszystkim ustalenie pewnych kwestii związanych z nowym tytułem i ziemiami, ale nie tylko. Ostatnimi czasy spotkania stały się jednak rzadsze, a teraz oprócz przyjemności z osobistego kontaktu chodziło o coś jeszcze.

Nim dotarli do drzwi, dołączyła do nich Miranda, co Honor przyjęła bez zaskoczenia.

— Widzę, że ktoś i ciebie poinformował — uśmiechnęła się. — Ochrona czy taki jeden kosmaty urwis?

— Jeden i drugi, milady, ale ten drugi był szybszy.

Rzeczony kosmaty urwis trzymany przez nią w ramionach, jako że brak jej było siły i wzrostu, by nosić dorosłego treecata na ramieniu, zamruczał radośnie na potwierdzenie. A Samantha bleeknęła z rezygnacją, co nasunęło Honor nagłą myśl. Samce treecaty były znacznie łatwiejsze do rozpoznania wizualnie i wypełniały wszystkie niebezpieczne i zwracające uwagę obowiązki klanowe. Sądząc z podejścia Nimitza i Farraguta do przyjęć, mogło to też oznaczać, że gdy trafiała się okazja, balowały znacznie ostrzej niż samice. A to z kolei rodziło pytanie, nad którym jakoś nigdy dotąd się nie zastanawiała: jak też bawią się treecaty? Wyobraźnia podsunęła jej obraz Nimitza na koncercie treecaciego psychorocka i poczuła, jak on na ten widok aż zatrząsł się ze śmiechu.

— No dobrze, skoro już jesteśmy w komplecie, niegrzecznie byłoby, gdyby gość czekał — oceniła, przestając zastanawiać się nad rozrywkową stroną życia treecatów.

Wyszli przez drzwi pilnowane od wewnątrz przez dwóch nie rzucających się w oczy członków Gwardii Pałacowej ubranych po cywilnemu, a od zewnątrz przez dwóch równie nie rzucających się w oczy (bo stali w mroku) żołnierzy pułku Queen’s Own w galowych mundurach. Wiał przyjemnie chłodny wietrzyk, a od strony plaży dochodził cichy szum morza, potęgując nastrój spokoju i odprężenia.

Zgranie czasowe wykazali prawie idealne — na lądowisku właśnie osiadła luksusowa limuzyna o opływowych liniach, które jednak nie były w stanie zamaskować grubego opancerzenia przed kimś znającym się na rzeczy. Towarzyszyły jej dwa inne wozy, już nie tak eleganckie, za to bardziej użyteczne, a nad lądowiskiem unosił się bezgłośnie, bo używając silników antygrawitacyjnych, klucz myśliwców z godłem Queen’s Own na burtach.

To były wszystkie widoczne środki ochrony, natomiast Honor wiedziała, że policja Landing, Queen’s Own, obrona przeciwlotnicza stolicy wraz z jej garnizonem, nie wspominając już o jej Gwardii Harrington, otoczyły posiadłość kordonem z ciężką bronią, tak silnym że problem z jego przełamaniem miałby batalion Marines dysponujący wsparciem powietrznym.

Pamiętała czasy, w których uznałaby takie środki bezpieczeństwa za ostentacyjną przesadę i marnotrawstwo wynikające z czyjejś manii prześladowczej. Teraz po prostu oceniała skuteczność i fachowość zawodowców chroniących życie monarchini i przyznawała, że są dobrzy.

Drzwi limuzyny otworzyły się i wyszła z niej Elżbieta III z Arielem. Ponieważ lądowisko było nieźle oświetlone, Królową widać było wyraźnie i Honor usłyszała pełen zaskoczonej radości chichot Mirandy. Wyglądało na to, że ona i Honor nie są już jedynymi niewiastami na przyjęciu noszącymi tradycyjny graysoński strój dworski.

Honor uśmiechnęła się ze złośliwą satysfakcją, próbując sobie wyobrazić miny parunastu snobów — którzy niedwuznacznie dali do zrozumienia, co sądzą o jej braku obycia i pojawianiu się na dworze w sukni zamiast w spodniach, fraku i reszcie formalnego ubioru — na widok stroju Królowej. Honor nie wkładała ich nie dlatego, że źle w nich wyglądała, jako że prostota linii zdobiłaby jej wysoką, smukłą figurę znacznie bardziej niż na przykład postać earla Sydon czy biednej lady Zidaru, ale dlatego by podkreślić, że ma dwie planety „domowe”, co Elżbieta doskonale rozumiała.

Teraz zaś zdecydowała się wykorzystać pretekst, gdyż oficjalnie teren posiadłości był ambasadą Domeny Harrington, a więc terytorium graysońskim, i przybyła w graysońskiej sukni w barwach Domu Winton — niebieskim i srebrnym. Wyglądała w niej, co Honor zauważyła z przyjemnością, naprawdę elegancko.

— Honor! — Elżbieta zeszła po schodni na lądowisko i wyciągnęła ku niej rękę.

— Wasza Wysokość — Honor ujęła ją i graysońskim zwyczajem wykonała dworski dyg.

Miranda dygnęła z ukłonem znacznie bardziej skomplikowanym, a Andrew LaFollet strzelił obcasami i wyprężył się w postawie zasadniczej.

Elżbieta roześmiała się z uznaniem.

— Pięknie, ale mam nadzieję, że mi wybaczysz brak równie uprzejmego rewanżu. W wykonaniu twoim i Mirandy wygląda to równie prosto co elegancko, ale ja wolę nie ryzykować w nieznanym stroju nie znanej mi akrobacji. A praktykować nie bardzo miałam okazję, bo podejrzewam, że dygając w spodniach, wyglądałabym co najmniej głupio.

— „Głupio” to łagodne określenie, wiem coś o tym — zapewniła ją Honor. — W sukni zresztą jest jeszcze gorzej, dopóki nie dojdzie się do wprawy, nie wspominając o takim drobiazgu, że niezwykle łatwo jest się zaplątać w fałdy. Miranda ma tę nieuczciwą przewagę, że od dzieciństwa ćwiczyła ten nienormalny wygibas.

— Z tego prostego powodu, że żadna właściwie wychowana graysońska dziewczyna nie zachowałaby się tak niestosownie, żeby włożyć spodnie, milady — odcięła się Miranda.

Tym razem śmiechem parsknęły i Honor, i Elżbieta.

Po czym Królowa uśmiechnęła się przepraszająco i powiedziała:

— Aż do ostatniego momentu miałam nadzieję, że Justin będzie w stanie mi towarzyszyć, ale jedno z nas musiało udać się na to otwarcie na Gryphonie, a Roger wczoraj rozchorował się na grypę. Wyobrażasz sobie? Można by sądzić, że w jego wieku podobne dziecięce niespodzianki to już przeszłość, a okazuje się, że skądże znowu.

— Prawdę mówiąc, Wasza Wysokość, podejrzewam, że ten złośliwy wirus ma nieco inne podłoże — odezwała się cicho kobieta w uniformie pułkownika wojsk lądowych, która wysiadła z limuzyny w ślad za Królową. — Konkretnie jest nim zainteresowanie panną Rosenfeld. Godna podziwu była szybkość, z jaką pojawiła się, by trzymać go za rękę, pilnować, by pił odpowiednio wiele płynów, i zmieniać z troską kompresy na jego czole, prawda?

— O, szlag! — wzruszyła się Elżbieta. — Wiem, że zjawiła się szybko, ale… aż tak mu nadskakuje, Ellen?

— Obawiam się że tak, Wasza Wysokość — potwierdziła pułkownik Ellen Shemais z błyskiem rozbawienia w błękitnych oczach. — Sądzę, że pierwsze zauroczenie przejdzie obojgu w miarę szybko, ale wygląda to na solidny przypadek młodzieńczej miłości z pełną wzajemnością i wszelkimi przypadłościami.

— Cóż za pociągająca perspektywa — westchnęła Królowa i spytała poważniej: — Myślisz, że to ma szansę potrwać dłużej?

Ellen uniosła uprzejmie brew w niemym pytaniu i Elżbieta machnęła niecierpliwie ręką.

— Nie udawaj niewiniątka! Od ponad trzydziestu lat dowodzisz moją osobistą ochroną i znasz członków mojej rodziny przynajmniej tak dobrze jak ja! A prawdopodobnie lepiej, bo nie cierpisz na matczyną krótkowzroczność w przypadku moich dzieci! Wiem, że Ariel lubi Rivkę, ale przyznam, że nie rozważałam jej jako jego potencjalnej małżonki.

— I on, i Królestwo mogli trafić znacznie gorzej, Wasza Wysokość — odparła po chwili namysłu Shemais. — Nie wiem, czy ten związek skończy się małżeństwem, choć jest to prawdopodobne. Mimo że w tej chwili miłość zrobiła obojgu kisiel z mózgów, tak w ogóle jest miłą, rozsądną, inteligentną i pewną siebie dziewczyną. Nie pochodzi ze zbyt bogatej rodziny, ale na tyle dobrze sytuowanej, że uczęszcza do Queen’s College bez stypendiów czy pożyczek, więc wątpię, by nie mogła wyjść z podziwu nad życiem w pałacu.

— Majątek to akurat najmniej ważna rzecz. Zapomniałaś, że moją matkę, gdy wyszła za ojca, nazywali Małą Żebraczką? — warknęła gorzko Królowa, ale zaraz dodała już normalnym tonem: — A ona spełnia wymóg konstytucyjny, czyli nie pochodzi z arystokracji… hmm, może powinnam ich zachęcić, choć jak na razie jest dużo za wcześnie na jakieś formalne kroki. Z drugiej strony lepiej, żeby nie skończył jak niektórzy następcy, którzy zakochali się w kimś ze swojej klasy, a potem musieli żenić się z inną, bo taki był warunek prawny. Poza tym… pamiętam, zdaje się, kogoś jeszcze, kto spotkał swego przyszłego męża na uczelni…

I uśmiechnęła się do wspomnień.

— Dziwne, bo ja też coś takiego pamiętam — przyznała Shemais.

— Sądziłam, że będziesz, Ellen. — Elżbieta uśmiechnęła się do swego odpowiednika LaFolleta, po czym z widocznym wysiłkiem wzięła się w garść i odwróciła ku Honor. — Wybacz mi, jestem dziś twoim gościem, a zajmuję się rodzinnymi problemami.

— Jestem do tego przyzwyczajona — pocieszyła ją Honor. — Nie takie rozmowy odbywałam z Benjaminem i jego żonami, zwłaszcza gdy któraś z córek za bardzo zaczynała mnie naśladować. Na szczęście nie dotyczyło to jak dotąd mojej chrześniaczki Honor, pewnie dlatego, że jest jeszcze za młoda, ale jeśli pójdzie w ślady starszych…

— Słyszałam, że to urocze dziecko — stwierdziła Elżbieta, ujmując Honor pod ramię, co było rzadko widywanym publicznie objawem zażyłości.

— Urocze — potwierdziła Honor, kierując się ku tarasowi, na którym znajdowało się wejście. — I dzięki prolongowi nie będzie tak jak ja przeżywała okresu brzydkiego kaczątka.

— Ty też? — zdziwiła się radośnie Elżbieta. — Przypomnij mi, żebym przy jakiejś okazji opowiedziała ci, przez co przeszli pałacowi specjaliści od reklamy w ciągu tych plus minus piętnastu lat, w czasie których upierałam się regularnie, żeby znaleźli jakiś sposób, by nie pokazać, że jestem płaską, bezpłciową atrapą kobiety. Byłam pewna, że nigdy nie dorobię się biustu, nie wspominając o biodrach. Zdaje się, że w pewnym momencie omal nie wpędziłam Ariela w alkoholizm! Na szczęście nie mógł mi tego powiedzieć, ale na pewno rugałby mnie tak, że ściany by się trzęsły. Miałby zresztą świętą rację.

Roześmiała się przy tym radośnie, a Ariel zawtórował jej wesołym bleeknięciem. Honor też się roześmiała, choć nie aż tak wesoło — zbyt dobrze pamiętała, jak bardzo czuła się wtedy nieszczęśliwa… Nagle zatrzymała się na środku tarasu, do którego zdążyły już dojść.

Królowa także stanęła, przyglądając się jej pytająco.

— Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość — odezwała się Honor poważniej. — Chciałam to inaczej rozegrać, ale komentarz o tym, co Ariel chętnie by zrobił, jest zbyt dobrą okazją, by ją zmarnować.

— Okazją? — powtórzyła niczego nie rozumiejąca Elżbieta III.

Honor przytaknęła i wyjaśniła:

— Nimitz i Samantha mają niespodziankę dla Ariela i Waszej Wysokości. Przygotowania z pomocą Maca, Mirandy i doktor Arif trwały przez ostatnie kilka miesięcy.

Królowa wyglądała na kompletnie zbitą z tropu.

Honor zaś uśmiechnęła się, spojrzała na Nimitza i spytała:

— Zdaje się, że chciałeś coś powiedzieć Jej Wysokości, Stinker?

Nimitz bleeknął potwierdzająco i pokiwał głową w energicznym potaknięciu.

— Cóż, jestem pewna, że Miranda z ochotą ci pomoże — zaproponowała Honor i spojrzała na Mirandę. — Prawda?

— Oczywiście, milady — potwierdziła zapytana, nie spuszczając wzroku z Nimitza.

Ten usiadł prosto na ramieniu Honor, ustawił górne chwytne łapy przed sobą i powoli zaczął wykonywać ruchy, na widok których spoglądająca na niego Królowa wytrzeszczyła oczy i zamarła.

Nimitz dotknął prawą otwartą dłonią piersi, potem uniósł ją i zwinął w pięść, z której wystawał tylko kciuk, i przesunął nią od ucha do wąsów, po czym uniósł obie dłonie na wysokość piersi i złączył je prawa nad lewą.

— Moja żona… — powiedziała Miranda.

Nimitz dotknął palcem wskazującym prawej dłoni swej piersi.

— …i ja… — dodała Miranda.

Treecat zestawił obie dłonie przed sobą, skierowane palcami w swoją stronę i przyciągnął do piersi.

— …chcemy… — rozległ się głos Mirandy.

Nimitz znów zasygnalizował, a w oczach Elżbiety III pojawił się błysk pełnego niedowierzania zrozumienia.

Palcami obu dłoni Nimitz dotknął czoła, przesunął dłonie w dół, łącząc pod brodą, po czym prawą wskazał Królową.

— …nauczyć ciebie…

Nimitz z prawego kciuka i palca wskazującego oraz lewego wskazującego utworzył mały trójkąt, po czym wykonał gest łapania jakiegoś spadającego obiektu.

— …i Łapiącego Liście…

Palcem wskazującym prawej dłoni Nimitz zakreślił koło przed swoim pyskiem.

— …rozmawiać…

Nimitz uniósł obie zaciśnięte pięści z wystającymi kciukami, tyle że prawym w dół, a lewym w górę, i zatoczył prawą kółko nad lewą zgodnie z ruchem wskazówek zegara.

— …ze sobą…

Trzykrotnie złączył obie pięści z wyciągniętymi palcami wskazującymi na wysokości piersi.

— …tak jak…

Prawym palcem wskazującym Nimitz pokazał na swoje prawe ramię i przesunął w lewo i nieco w dół, po czym zakreślił nim koło przed pyskiem.

— …my rozmawiamy.

Miranda kiwnęła głową, odetchnęła głęboko i spojrzała na Królową. Po czym powiedziała cicho, ale wyraźnie:

— Nimitz powiedział: „Moja żona i ja chcielibyśmy nauczyć ciebie i Łapiącego Liście rozmawiać ze sobą tak jak my rozmawiamy”, Wasza Wysokość.

Elżbieta powoli przeniosła spojrzenie z Nimitza na nią i jeszcze wolniej uniosła drżącą dłoń, by dotknąć nieruchomego niczym posąg treecata siedzącego jej na ramieniu.

— Łapiący Liście? — spytała tak cicho, że ledwie słyszalnie. — To prawdziwe imię Ariela?

— Niedokładnie, Wasza Wysokość — odparła równie łagodnie Honor i uśmiechnęła się, gdy Królowa spojrzała na nią pytająco. — Odbyliśmy już kilka pogawędek z Nimitzem, Samanthą i Farragutem przez ostatnie tygodnie. Najprościej rzecz ujmując, każdy treecat otrzymuje imię jako młody, potem drugie, gdy osiąga wiek dojrzały. Imię to może ulec zmianie, jeśli będzie się to wiązało z jakimś wydarzeniem lub zmianą w wyglądzie czy zachowaniu. Natomiast te treecaty, które adoptowały ludzi, zawsze mają dwa imiona i imię nadane przez adoptowanego człowieka nigdy się nie zmienia. Jest to dla nich bardzo ważne, bo nadanie imienia uznają za formalne uznanie więzi.

Elżbieta skinęła głową niczym pogrążona we śnie i przeniosła wzrok na Nimitza.

Ten siedział nieruchomo, ale jego oczy błyszczały niczym para szmaragdów, gdy odwzajemnił jej spojrzenie.

Przez długą chwilę tak Królowa, jak i Ariel trwali niczym posągi.

— Honor… — powiedziała w końcu Elżbieta stłumionym od emocji głosem, po czym odchrząknęła i powtórzyła normalniej: — Honor, chcesz mi powiedzieć, że naprawdę nauczyłaś Nimitza i Samanthę tego, co myślę, że nauczyłaś?

— Prawdę mówiąc nie. Nauczyła ich doktor Arif, a ja byłam za bardzo zajęta w akademii i na Zaawansowanym Kursie Taktycznym, by samej nauczyć się dobrze języka migowego, w czym zresztą przeszkadza mi niesprawność lewej ręki. Miranda tłumaczyła dlatego, że najlepiej zna migowy. Na szczęście dla mnie i Nimitza nasza więź jest tak głęboka, a znaki w większości tak intuicyjne, że mogę je zrozumieć prawie że podświadomie, koncentrując się na tym, co mi wysyła wraz z nimi. Natomiast Nimitz i Samantha rzeczywiście opanowali język migowy. Samantha zapewniła mnie, że jest w stanie nauczyć tego każdego treecata w ciągu paru godzin, jako że jej nadajnik telepatyczny jest w pełni sprawny. Cały proces opóźnimy my, ludzie, ponieważ będziemy potrzebowali znacznie więcej czasu.

— Mój Boże! — westchnęła Królowa niemal nabożnie, a jej brązowe oczy pałały prawie równie silnie jak ślepia Nimitza. — Chcesz mi powiedzieć, że po tylu latach wreszcie będę mogła naprawdę porozmawiać z Arielem? A Monroe z Justinem?

— Właśnie to chcę powiedzieć — potwierdziła łagodnie Honor. — Co prawda język migowy w tej chwili bardziej przypomina prymitywny dialekt niż standardowy angielski, ale to będzie się zmieniać tym szybciej, im większej wprawy obie strony będą nabierać. I daję słowo, że Nimitz z Mirandą nie ćwiczyli tego występu. To, co powiedział, było dla niej takim samym zaskoczeniem jak dla nas wszystkich. Natomiast sądzę, że było widać, że to działa.

— Mój Boże! — westchnęła ponownie Elżbieta. — Po czterystu latach udowodniłaś, że są tak samo inteligentne jak my.

— Żadne takie, Wasza Wysokość! Tej zasługi akurat w żaden sposób nie uda się na mnie zwalić! — oznajmiła ostro Honor. — Byłam jedynie człowiekiem, którego, treecat stracił możliwość telepatycznej komunikacji z pozostałymi, a matka była na tyle inteligentna, by znaleźć rozwiązanie, i która miała dość pieniędzy, by wynająć doskonałą lingwistkę, by pomysł wprowadziła w życie. Jeśli ktoś tu dokonał czegoś wybitnego, to doktor Arif. Proszę uprzejmie być wdzięczną jej, a mnie w to nie mieszać!

Elżbieta III otrząsnęła się błyskawicznie z pierwszego zaskoczenia, uśmiechnęła krzywo i powiedziała pokornie:

— Tak, psze pani.

Andrew LaFollet i Ellen Shemais z trudem stłumili prawie identyczne napady chichotu.

— Mam jednak nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że z dziennikarzami tak łatwo jak ze mną ci nie pójdzie? — spytała uprzejmie Elżbieta. — Już widzę te tytuły: HARRINGTON NAWIĄZAŁA KONTAKT Z NOWYMI OBCYMI! Albo SALAMANDRA ZNÓW UDERZA!

— Nie będzie żadnych takich tytułów — zapewniła słodko Honor. — A to dlatego, Wasza Wysokość, że w odpowiedzi na prośbę jednego z lojalnych poddanych to Wasza Wysokość skłoni doktor Arif do ogłoszenia tego osiągnięcia w pałacu, a Ariel będzie demonstrował nowo uzyskany dar mowy dziennikarzom.

— Co proszę?! Nie przypiszę sobie zasług za coś, co będzie tyle znaczyło dla wszystkich adoptowanych!

— Wasza Wysokość sobie niczego nie przypisze, zaszczyty spadną na tego, na kogo powinny, czyli na doktor Arif i moją rodzicielkę. Jestem pewna, że moje nazwisko pojawi się we wstępach kilku pierwszych monografii doktor Arif na ten temat, ale to będzie już po ucichnięciu całego zamieszania. Ja chcę tylko mieć trochę czasu na opuszczenie planety, zanim dziennikarze zaczną znów na mnie polować! I prawdę mówiąc, jest to doskonała okazja do spłacenia jakiejś tam drobnej części długu, który, jak Wasza Wysokość z uporem twierdzi, zaciągnęło u mnie Gwiezdne Królestwo. Nadal co prawda uważam, że tak nie jest, ale jestem gotowa w tej sytuacji bezwstydnie wykorzystać błąd Waszej Wysokości.

— Rozumiem… — Elżbieta przyglądała jej się uważnie długą chwilę, po czym uśmiechnęła się powoli. — Cóż, biorąc pod uwagę, ile wysiłku kosztuje mnie zmuszenie cię do przyjęcia jakiegoś prezentu, skoro w końcu chcesz ode mnie czegoś, to niech już będzie.

— Doskonale — ucieszyła się Honor.

I ruszyła ku bocznym drzwiom sali balowej.

— Wiesz… — zaczęła z namysłem po paru krokach Elżbieta. — Jak się tak zastanowić, to powinnam już wcześniej zrobić coś jeszcze. Nie tyle dla ciebie jako takiej, ile dla patronki Harrington. I dla wszystkich innych patronów z Graysona.

— Przepraszam, nie rozumiem — przyznała Honor, przystając.

— Grayson jest naszym najważniejszym, najwierniejszym i najodważniejszym sojusznikiem od początku tej wojny — oznajmiła całkowicie poważnym tonem Elżbieta III. — Zaczynali, mając znacznie gorszą pozycję i dochody niż Erewhon, i dokonali nieporównanie więcej. A jeśli tak jak się spodziewam, operacja „Buttercup” zakończy się sukcesem, to w znacznej części będziemy zawdzięczać to Graysonowi, tak z powodu rozwiązań technicznych, na które sami byśmy nie wpadli, jak i z racji tego, jak Marynarka Graysona walczy u naszego boku.

Umilkła, a Honor przytaknęła:

— To wszystko prawda, Wasza Wysokość — przyznała, nie kryjąc dumy ze swojego drugiego świata. — To faktycznie zadziwiający ludzie.

— Właśnie. I dlatego byłabym wdzięczna, gdybyś wracając, zawiozła wiadomość ode mnie do Protektora Benjamina.

— Wiadomość?

— Owszem. Poinformuj go, proszę, że uznałabym za wielki zaszczyt, gdyby Miecz Graysona zaprosił na oficjalną wizytę państwową Koronę Manticore.

Ktoś za nimi cichutko westchnął. Honor podejrzewała, że była to pułkownik Shemais. Sama omal nie potknęła się z wrażenia. Które było całkowicie zrozumiałe, jako że ostatnią oficjalną wizytę głowa Gwiezdnego Królestwa Manticore w innym państwie złożyła naprawdę dawno temu. Konkretnie osiem lat standardowych przed podbojem przez Ludową Republikę Haven Roger III odwiedził Republikę San Martin. Królowa była zbyt zajęta i zbyt ważna dla Sojuszu, by ryzykować jakąkolwiek podróż poza zasięg sprawdzonej co do skuteczności ochrony zapewnionej w systemie Manticore, a równocześnie oddalenie od nerwowego centrum prowadzenia wojny, jakim była stolica Królestwa.

— Czy Wasza Wysokość jest pewna? — spytała Honor. — Jako patronka Harrington uważam, że to doskonały pomysł, ale jako księżna Harrington muszę się zastanowić, czy to dobra pora na tak długą nieobecność. Sama podróż w obie strony to ponad tydzień standardowy, a Grayson dostanie szału i nie ma cudów: wizyta krócej niż dwa tygodnie nie potrwa. Co daje razem prawie miesiąc standardowy i to w czasie, w którym nadejdą wiadomości, czy Ósma Flota zdołała utrzymać tempo natarcia po pierwotnym sukcesie pierwszych uderzeń.

— Zdaję sobie z tego wszystkiego sprawę — odparła Elżbieta. — I sądzę, że właśnie dlatego pora jest wręcz idealna. Chciałabym przybyć, gdy Konklawe Patronów zacznie już sesję, bo to logiczne. Wtedy też oboje z Benjaminem będziemy mogli wydawać wspólne komunikaty o zwycięstwach, co da olbrzymie korzyści propagandowe. A fakt, że akurat wtedy będę na Graysonie, pozwoli mi tym dobitniej zademonstrować wdzięczność Gwiezdnego Królestwa wobec graysońskiego sojusznika. A to, że zdecydowałam się być akurat w tym okresie z dala od Manticore, będzie miało olbrzymi wpływ na wzrost morale tak naszego społeczeństwa, jak i reszty naszych sojuszników: skoro tak postąpiłam, musiałam być pewna wygranej, prawda? Jeśli Benjamin się zgodzi, uważam, że to będzie najlepszy moment. Poza tym naprawdę chciałabym go poznać osobiście, a na dodatek jeśli wezmę ze sobą stryja Ansona i Allena, załatwimy masę spraw przy okazji spotkań międzynarodowych. I to o wiele szybciej, niż udałoby się normalnymi kanałami.

— Skoro tak, będę zaszczycona, mogąc przekazać tę wiadomość.

— Doskonale. — Elżbieta ponownie ujęła ją pod rękę i energicznym kopem zaszumiała spódnicą. — Skoro więc załatwiłyśmy wszystkie mniej istotne detale, proponuję, żebyśmy, księżno Harrington, z pomocą Mirandy pokazały tym zapyziałym snobom z Manticore, co naprawdę modnego nosi się w tym sezonie!

Загрузка...