Rozdział XLIII

Bleek!

Honor przeniosła spojrzenie z przyrządów na sąsiedni fotel i uśmiechnęła się. Nimitz miał własny, specjalnie zaprojektowany wraz z pasami bezpieczeństwa fotel zamontowany na miejscu drugiego pilota w kabinie Jamie Candlessa. Teraz zaś miał też stulone uszy i generalnie był nieszczęśliwy, czemu właśnie dał wyraz, słuchając ulubionych utworów Wayne’a Alexandra dobiegających z pokładowych głośników:

„Mamusie, nie pozwólcie dzieciom zostać kosmooonautami…”

Honor zgadzała się z nim całkowicie.

Wayne zaaklimatyzował się na Graysonie szybko i lepiej, niż Honor się spodziewała. Na dodatek zdawały się go fascynować zasady wiary Kościoła Ludzkości Uwolnionej, co mogło doprowadzić w niedalekiej przyszłości do zmiany wiary. Nie oznaczało to naturalnie, że nie pozostał sobą — upór i uczciwość, dzięki którym wylądował w Piekle, nadal dominowały, a poza tym uwielbiał żywą, przedmiotową, dyskusję. Co bardzo odpowiadało rdzennym mieszkańcom Graysona, gdyż każdy z nich miał to we krwi, a poza tym pasowało to do doktryny testu. Natomiast część z jego nowych sąsiadów dostawała szału, ponieważ Wayne potrafił argumentować na rzecz obu stron, i to w tej samej dyskusji. Obie argumentacje były logiczne, a on przy każdej doskonale się bawił i twierdził, że robi to wyłącznie po to, by debata nabrała rumieńców.

To akurat ani Honor, ani Nimitzowi nie przeszkadzało. Inaczej jednak rzecz się miała z miłością, jaką mechanik Candlessa zapałał do klasycznej muzyki graysońskiej wywodzącej się z ziemskiego country. Honor serdecznie jej nie cierpiała i po wieloletnich, poszukiwaniach udało jej się znaleźć, trzech kompozytorów na krzyż, których dało się słuchać. Żaden nie należał do prymitywistów, a w nich właśnie zakochał się Wayne.

„…kosmonauci kochają stare bazy i…”

Głośniki zawyły i umilkły, gdy Honor wyłączyła cały system.

— Przepraszam, Stinker: powiedziałam mu, że może zaprogramować moduł rozrywkowy. Nimitz spojrzał na nią z wyrzutem.

— No dobrze — skapitulowała. — Obiecuję, że z nim o tym porozmawiam!

Nimitz westchnął i zajął się kosmetyką wąsów.

Honor zaś wróciła do pilotowania i do tablicy przyrządów.

Jamie Candless okazał się dokładnie taką jednostką, o jakiej myślała, i jedynym jej zmartwieniem było to, że nie miała zbyt dużo czasu, by nacieszyć się nową zabawką. Pomimo masy 11 200 ton stateczek był prawie tak zwrotny jak pinasa, a na dodatek Royal Manticoran Navy udzieliło firmie zgody na zamontowanie w nim przedostatniej generacji kompensatora bezwładnościowego. Zgody tej normalnie by nie udzielono, ale w tym wypadku Honor bezwstydnie wykorzystała swoją pozycję i znajomości. I w efekcie dysponowała jednostką zdolną do przyspieszeń rzędu prawie 700 g. Co prawda zamontowała na nim klasyczny reaktor, przez co wnętrze było nieco ciasne, ale dla ośmiu pasażerów dało się wygospodarować całkiem wygodną przestrzeń mieszkalną. Na pokładzie zainstalowano też najnowsze zdobycze automatyki i cybernetyki oraz oprogramowanie najnowszej generacji, dzięki czemu w razie konieczności mogła obsługiwać wszystko z kabiny. Naturalnie była zbyt doświadczonym pilotem, by robić to w innych okolicznościach, nie wspominając już o tym, że Wayne dostałby szału, gdyby spróbowała odebrać mu „Jego” statek choćby na krótko.

Uśmiechnęła się na tę myśl i rozparła wygodniej w fotelu, przyglądając się usianemu gwiazdami czarnemu bezmiarowi przez kroplową osłonę kabiny z armaplastu. Ta właśnie przezroczysta osłona, jak też lokalizacja kabiny stanowiły przez dłuższy czas kamień niezgody między nią a Silvermanem i LaFolletem. Silverman chciał, by kabina była tam, gdzie zawsze, czyli w centralnej części rufy, głównie dlatego że projektanci byli tradycjonalistami. LaFollet zgadzał się z nim z tego powodu, że tam, gdzie Honor uparła się umieścić kabinę, było zbyt mało miejsca na jeszcze jeden fotel, a to oznaczało, że nie będzie w stanie pilnować jej, gdy zasiądzie za sterami.

Honor rozumiała jego argumenty w przeciwieństwie do argumentów Silvermana, ale i tak uparła się przy swoim. LaFolletowi zwróciła uwagę, że jego obecność w kabinie niczego nie zmieni, bo z wewnątrz i tak nic nie będzie jej zagrażać, a wobec zagrożeń zewnętrznych z kolei on będzie bezradny. A poza tym tradycyjnie umieszczona kabina nie pozwalałaby jej oglądać gwiazd gołym okiem widziałaby dokładnie takie same ekrany i przyrządy co w czasie służby, a Candless miał być dla niej wytchnieniem i oderwaniem od pracy. A w przedziale mieszkalnym jest aż za dużo miejsca dla dwóch osób, czyli Wayne’a i jego. Andrew przez kilka ładnych dni był urażony ale postawiła na swoim.

I dlatego też teraz w spokoju i samotności mogła rozkoszować się widokiem gwiazd i tego, jak zmieniają pozycje i kolor, gdy zakryje je ekran. Widziała to już niezliczoną ilość razy, ale nigdy jej to nie znudziło i dlatego chciała mieć kabinę z przezroczystą osłoną. Dla niej przelot był zabawą, nagrodą, którą zdecydowała sobie dać, bo uznała, że na nią zasłużyła.

Dla innych była to podróż służbowa albo też ciężka praca. Odruchowo spojrzała na ekran wyświetlony na wewnętrznej ścianie owiewki, na wysokości wzroku. Widniały na nim dwa złote symbole oddalone o ledwie kilkaset kilometrów, otoczone sferą innych. Sfera ta składała się ze zmodyfikowanych Shrike’ow, miała promień 200 000 km i stanowiła ochronę dwóch złotych symboli.

Królowa Elżbieta oznajmiła, że pragnie zwiedzić stocznie Blackbird, zanim jeszcze wyruszyła w podróż. Powodów było wiele, głównie politycznych, ale nie tylko. Po pierwsze tam właśnie stoczona została bitwa, w wyniku której eskadra Honor jedenaście lat standardowych temu unicestwiła flotę Masady. Po drugie tam byli torturowani i gwałceni jeńcy z HMS Madrigal, a część z nich została tam zamordowana przez fanatyków z Masady.

Było więc to miejsce, które zdaniem Elżbiety Winton należało odwiedzić. Po trzecie stocznia stanowiła wspólne przedsięwzięcie objęte najwyższym uprzywilejowaniem, a należące do kartelu Hauptmana, Sky Domes i Biura Rozwoju Przemysłu podległego bezpośrednio Protektorowi, co czyniło z niej idealny symbol wszystkich osiągnięć Sojuszu. I po czwarte wreszcie: tyle się nasłuchała o niej od Williama Alexandra, że po prostu chciała zobaczyć ją na własne oczy.

Pierwotny plan przewidywał, że poleci tam wraz z Protektorem na pokładzie MMS Queen Adrienne, jachtu, którym przybyła do systemu Yeltsin. Plan ten uległ jednakże zmianie, gdy okazało się, jak doskonale przebiega współpraca Cromarty’ego z Prestwickiem. Obaj regularnie ze sobą korespondowali, ale spotkali się pierwszy raz. Szybko nawiązała się między nimi nić porozumienia. Prawie równie dobrze ułożyły się stosunki earla Gold Peak z Lawrence’em Hodgesem, doradcą Benjamina do spraw zagranicznych. Cała czwórka wraz z pomocnikami pracowała praktycznie od chwili przybycia na Graysona, najczęściej zamykając się w salach konferencyjnych lub innych gabinetach.

Elżbieta była z tego zadowolona, podobnie jak z faktu, iż uparta się, by obaj zabrali wszystkich niezbędnych pomocników, choć oznaczało to wykorzystanie możliwości jachtu do maksimum. Okazało się to szczęśliwym posunięciem. Nikt nie spodziewał się, że Ósma Flota odniesie takie sukcesy i tak głęboko wedrze się w obszar Ludowej Republiki Haven. A nawet najwięksi optymiści militarni nie liczyli na zamach stanu, w wyniku którego dyktatorem został Saint-Just. Oba te czynniki spowodowały zaś konieczność podjęcia, i to w szybkim tempie, licznych decyzji politycznych. Dlatego też osobisty kontakt najważniejszych polityków obu najważniejszych członków Sojuszu był okazją, którą należało jak najlepiej wykorzystać. Tym samym dla Cromarty’ego i earla Gold Peak wakacje stały się wyczerpującym pasmem spotkań, narad i konferencji.

A i tak szybko stało się jasne, że nie zdążą załatwić wszystkiego w okresie przeznaczonym na wizytę. Dlatego by nie tracić cennego czasu w trakcie przelotu do stoczni uzgodniono, że Cromarty, Gold Peak, Prestwick i Hodges wraz ze swymi pomocnikami polecą na pokładzie Queen Adrienne, przerywając pracę tylko na kilkugodzinne zwiedzanie.

Oznaczało to, że jacht będzie zapakowany do maksimum, więc Benjamin i Królowa polecieli osobistym jachtem Protektora zwanym Grayson One. Jednostka była mniejsza, acz równie luksusowo wyposażona, a w czasie tego lotu było na jej pokładzie zdecydowanie luźniej, ponieważ nieobecni byli: sekretarz, podsekretarz, asystenci podsekretarza i specjalni asystenci asystentów podsekretarza. Elżbieta podróżowała tylko z ciotką Caitrin, która towarzyszyła w podróży mężowi. Choć księżna Winton-Henke była w swoim czasie regentką i pozostała ważnym członkiem prywatnego kręgu doradców Elżbiety, nie piastowała żadnej oficjalnej funkcji i nie miała takiego zamiaru. Honor podejrzewała, że obie siedzą teraz z Benjaminem w jednym z wygodnych salonów i bawią się doskonale. W przeciwieństwie do Calvina Henke, który jako zaufany sekretarz ojca znajdował się wraz z nim na Queen Adrienne.

Honor również została zaproszona na Grayson One i miała nawet ochotę się tam udać, jako że znała Caitrin i jej męża od wielu lat, a konkretnie od dnia zaproszenia jej przez Mike Henke w czasach akademii, a ostatnio rzadko się z nimi widywała. W końcu jednak zdecydowała się odmówić — miała Candlessa od niespełna dwóch miesięcy i pokusa, by nim polecieć, była zbyt silna. Nie spotkało się to ze zrozumieniem paru osób mamroczących coś o obrazie Protektora, natomiast Benjamin sam ją przegonił, każąc bawić się nową zabawką, ale nakazując, by nie spóźniła się na zwiedzanie.

Przez cały lot Honor posłusznie wypełniała jego polecenie, a statek okazał się zwrotniejszy i szybciej reagujący na stery, niż miała nadzieję. Ponieważ został skonfigurowany tak jak wszystkie niewielkie jednostki militarne, wszystko co najważniejsze miał w drążku sterowym, dzięki czemu bez trudu można go było pilotować jedną ręką. Było to o tyle istotne, że lewa ręka Honor od czasu do czasu wykazywała jeszcze denerwującą samodzielność, czyli poruszała się nieproszona. Zdarzało się to co prawda coraz rzadziej, ale przy pilotowaniu mogło mieć opłakane skutki, gdyby potrzebowała dwóch w pełni sprawnych rąk do tego celu. Była to równocześnie konfiguracja systemu sterowania pinasy i myśliwca, która aż prosiła się o kręcenie akrobacji. Honor nie dała się długo prosić i ku swej radości odkryła, że Candless nadaje się do tego równie doskonale jak znacznie mniejsza pinasa. Stąd też jej lot przypominał lot pijanej ze szczęścia pszczoły i musiał być powodem sporej radości oraz jeszcze większej zazdrości obecnych na mostkach obu jachtów. Ponieważ zbliżali się już do stoczni, uznała, że ma jeszcze czas na ostatnie tango z gwiazdami, a potem będzie musiała zwolnić i grzecznie zacumować. Zwiększyła moc i ruszyła w taniec.


* * *

Kapitan Gavin Bledsoe siedział w swoim fotelu, obserwując na ekranie coraz bardziej zbliżające się symbole, i czuł równocześnie euforię i przerażenie. Przerażenie budziła świadomość, że jego frachtowiec nie ma cienia szansy uciec kutrom stanowiącym ochronną sferę obu jachtów. Słyszał o ich wyczynach dość, by wiedzieć, jak śmiertelnie są groźne, choć szczegółów dotyczących uzbrojenia, napędu czy elektroniki Sojusz rzecz jasna nie ujawnił.

Euforię natomiast wzbudzał powód, dla którego — jak wiedział — będą go ścigać. Niewielu ludzi całkowicie i bez cienia wątpliwości wierzyło, że zginą w Imię Boże. On i jego trzyosobowa załoga mieli tę pewność. Bożej służbie poświęcili się dwanaście lat temu, gdy ich planeta została podbita, prawdziwa wiara zakazana, a do ich świata przybyli heretycy i poganie. Ladacznica Szatana zatryumfowała nad Ludem Bożym, ale teraz miał w garści ją i jej heretycką marionetkę zwącą się Protektorem Graysona. A to znaczyło, że Bóg miał ich w garści. I jeśli, by dokonać Dzieła Bożego, musieli umrzeć, będzie to słuszna i święta śmierć. Zginąć w służbie Boga, by zabić tych, przez których grzech i herezja zapanowały w świecie należącym do Boga, było łaską, za którą tacy jak oni grzesznicy powinni dziękować Panu, ich własne uczynki bowiem nigdy nie zapewniłyby im prawa do tak świetlanego końca doczesnej egzystencji.

Bledsoe był co prawda nieco zirytowany, że musiał uciec się do pomocy pogan, by osiągnąć ten radosny moment, ale nie miał wyboru. Okupacja Masady trwała długo, a heretycy byli przebiegli i kusili wiernych zdobyczami bardziej zaawansowanej techniki. I udało im się sprowadzić na drogę grzechu i zatracenia zadziwiająco wielu stawiających wcześniej twardy opór inwazji. I w sumie trudno im się było dziwić, bo słudzy ladacznicy przebiegli byli, cierpliwi i kusili naprawdę zmyślnie. Nowe leki dla starych i chorych, świętokradczy prolong przedłużający życie znacznie ponad naturalny okres przewidziany przez Boga dla swych dzieci. Nowe szkoły, w których przekazywali swe niszczące duszę nauki i prali mózgi nowego pokolenia, by zaakceptowało wszechświat pozbawiony wiary i zbawienia.

Nie zmuszali nikogo do korzystania z ich darów, ale to też było oszustwo i kłamstwo, jako że najlepszy nawet mąż bez stałego kontaktu ze sługami bożymi był słaby i mógł zboczyć z drogi zbawienia. Heretycy i bezbożnicy z Graysona i Manticore wiedzieli, że ostateczne zniszczenie Wiernych dokonać się mogło nie przez użycie siły, bo to jedynie stworzyłoby świętych i umocniło w wierze słabych, ale przez powolną, stałą erozję w wyniku kuszenia dobrami doczesnymi. No bo trudno się dziwić, że dobry, wierny mąż i podpora wiary dał się skusić lekarstwem dla chorej żony bądź perspektywą długiego życia dla dziecka.

A każdy taki krok drogą grzechu osłabiał nie tylko jego, ale wszystkich Wiernych.

Gdyby to było możliwe, ukrzyżowaliby heretyków i pogonili precz pogan, ale nie było możliwe. Dlatego wybrali skryty opór i grę pozorów. Najwytrwalsi w wierze udawali, że kroczą drogą grzechu i zaprzaństwa, by móc kontynuować Dzieło Boże. Okupacja planety nigdy nie stała się kompletna z braku ludzi, gdyż obsadzenie garnizonami jej całej, liczącej pięć do sześciu miliardów mieszkańców, oraz pacyfikacji wymagałyby olbrzymiej ilości wojska. Dlatego siły okupacyjne przyjęły inną metodę po złamaniu zbrojnego oporu i skonfiskowaniu ciężkiego uzbrojenia. Na orbicie zbudowano stacje orbitalne wyposażone w broń kinetyczną i obsadzone przez Marines gotowych przez dwadzieścia cztery godziny do akcji. Ponieważ w zbrojach mogli dokonać desantu z orbity w dowolne miejsce na powierzchni, mogli też zniszczyć wszystko, co napotkają, i działać naprawdę szybko. Dlatego też od lat nie musieli tego robić.

Utrzymywaniem porządku i zarządzaniem planetą zajmowali się zdrajcy, czyli upadli w wierze według opinii kapitana i jemu podobnych — ci, którzy rzeczywiście współpracowali z najeźdźcami. Było ich dość i znali zarówno planetę, jak i rodaków na tyle dobrze, by utworzona przez nich policja okazała się naprawdę skuteczna. Ale z początku ujawniali się bardzo powoli i to pozwoliło, by ostoja Wiernych zniknęła w podziemiu, zacierając za sobą ślady. Część archiwów zniszczono, resztę ukryto, Starsi ukryli się tak, że nawet zdrajcy, którzy zaprzedali duszę ladacznicy, nie zdołali ich znaleźć. A część młodszych wiekiem, a bogatszych w doświadczenia polowe agentów, oficerów wywiadu i inkwizycji po prostu zniknęła.

I to właśnie oni tworzyli przekuty z myślą o nowych potrzebach Miecz Boga. Był to Miecz, którego używać trzeba było ostrożnie i znienacka, ale jego klinga była ostra, bo zbyt starzy, zapalczywi i wątpiący choćby w skrytości ducha wykruszyli się w trakcie inwazji. Pozostali najlepsi i najwierniejsi, gotowi na wszystko, byle dokończyć Dzieło Boże. Po części wykorzystali okazję stworzoną przez nowe „wspólne rozwijanie gospodarki” proponowane przez kolaborancki rząd i okupantów. Pieniądze na swoją część takiego „połączonego przedsięwzięcia” otrzymywali od Rady Starszych dysponującej starannie ukrytymi funduszami wojennymi zbieranymi przez wieki i przeznaczonymi tylko na jedno: na zaprowadzenie na Graysonie z powrotem prawdziwej wiary. O tym nie miał pojęcia nikt ze zdrajców i okupantów, a metoda okazała się skuteczna. Choć Bledsoe należał do takich właśnie „przedsiębiorców”, pojęcia nie miał, kto wymyślił tę strategię, ale podejrzewał, że obecna Rada. Starsi, choć zmuszeni do ukrywania swej tożsamości i działania w podziemiu, pozostali prawowitym rządem Masady i strażnikami Wiernych. Oni też rozdzielali fundusze zgromadzone przez poprzedników i pilnowali, by prawdziwi Wierni objęli kluczowe pozycje w nowym przemyśle. Mimo to nie uzyskali dostępu do nowych broni, bo okupanci byli zbyt sprytni, by pozwolić na powstanie w systemie Endicott choćby montowni pistoletów pulsacyjnych. Ale dzięki temu zdołali nawiązać różne użyteczne kontakty, jak choćby z Randalem Donizettim. Bledsoe nigdy go nie lubił — Donizetti był chamski, głośny i pyskaty. I nawet nie próbował udawać, że szanuje Wiernych. Określał ich mianem fanatyków. Ale też był obywatelem Ligi Solarnej i kupcem o dobrej reputacji, choć Bledsoe uważał, że głównie parał się przemytem. Z Masadą prowadził pozornie legalne interesy będące przykrywką do ściągania sprzętu i broni, którą zamawiała u niego Rada. Bledsoe wolałby co prawda użyć do tego zadania broni wyprodukowanej w Królestwie albo w Ludowej Republice, bo wykorzystanie broni tych, których konfrontacja przyczyniła się do klęski wiary, byłoby swoistą sprawiedliwością, a poza tym czas potrzebny na dotarcie jej byłby krótszy, ale niestety nie okazało się to możliwe. Dostawcy Donizettiego znajdowali się co do jednego w Lidze Solarnej. Co miało też swoje dobre strony, gdyż dzięki temu uniknięto zainteresowania tak pogańskiej, jak i heretyckiej służby bezpieczeństwa.

A teraz wszystko było gotowe, i to w znacznej części dzięki durnej polityce okupantów wymuszającej współpracę między Masadą a Graysonem. Stocznie orbitalne Masady budowały głównie jednostki górnicze i frachtowce wewnątrzsystemowe przeznaczone dla obu układów planetarnych. Bledsoe dowodził właśnie takim powolnym, gdyż pozbawionym hipernapędu frachtowcem do przewozu rud metali w niczym nie przypominającym okrętu wojennego.

Poza tym, że był uzbrojony. Odruchowo pogładził klawiaturę wmontowaną w poręcz fotela. Opuszczając w częściach system Endicott załadowana na frachtowiec wyposażony w hipernapęd, jego jednostka była nieuzbrojona. Po złożeniu w systemie Yeltsin także. Cała ta procedura nie była może najtańsza, ale po pierwsze płaciło za to Królestwo chcące doprowadzić do współpracy przemysłowej obu planet, a po drugie stocznie w układzie Yeltsin pełne moce produkcyjne przeznaczały na potrzeby sił zbrojnych.

Rada wiedziała, że to, co zostanie wyprodukowane w systemie Endicott, a trafi do systemu Yeltsin, będzie dokładnie sprawdzane, toteż wszystko, w tym i rozłożony na części frachtowiec, zostało wykonane dokładnie według planów i specyfikacji. Natomiast zupełnie inaczej rzecz się miała z załogą. Jej członków wynajął Angus Stone. Wierny, który w jakiś sposób uniknął aresztowania po fiasku zamachu Machabeusza, posiadający nie wzbudzające niczyich wątpliwości graysońskie papiery. Wszyscy przez ponad trzy lata uważali, by nie zwracać na siebie uwagi władz, i ciężko pracowali, aż idealnie wtopili się w otoczenie. Dla wszystkich jednostek policyjnych, celnych czy obrony systemowej statek był czysty, a Bledsoe znał większość oficerów z nazwiska.

Nikt z nich nie wiedział o tym, że statek na dwa tygodnie zniknął na obrzeżach systemu poza granicą przejścia w nadprzestrzeń i zasięgiem zewnętrznej sfery platform wczesnego ostrzegania. Celem było dokonanie modernizacji przez statek warsztatowy wynajęty przez Donizettiego w Lidze Solarnej. Kosztowało to fortunę, ale gdy frachtowiec wrócił do wewnętrznej części systemu, miał zainstalowane pod poszyciem kadłuba dwie wyrzutnie rakiet, tak zamaskowane, że nie sposób było ich zauważyć, plus niezbędne do wystrzelenia rakiet urządzenia i oprogramowanie. Nie były to typowe rakiety stanowiące wyposażenie okrętów wojennych — byłyby zbyt duże, by dało się ukryć wyrzutnie, podobnie jak system kierowania ogniem i sensory wojskowego typu. Te rakiety wielkością i osiągami bardziej przypominały sondy zwiadowcze. Były relatywnie powolne, choć oczywiście dysponowały znacznie większym przyspieszeniem niż jakikolwiek statek czy okręt, i miały bardzo rozbudowane systemy maskowania elektronicznego oraz nadzwyczaj precyzyjne głowice samonaprowadzające. Posiadały też większy zapas paliwa, co przy mniejszym przyspieszeniu dawało im znacznie większy zasięg od normalnych rakiet. Co w niczym nie zmieniało faktu, że w starciu z okrętem dysponującym ekranem i czujną załogą byłyby praktycznie bezużyteczne.

Ale ich celem nie miały być okręty wojenne.

Najbardziej denerwujące było oczekiwanie na ostatnie elementy wyposażenia i Bledsoe podejrzewał, że Donizetti specjalnie przeciągnął dostawę, by uwiarygodnić trudności, jakie rzekomo napotkał, i podbić cenę, ale w końcu dostarczył, co miał. A pieniędzmi za długo się nie nacieszył: jego statek miał wypadek, gdy opuszczał orbitę Masady, i to naprawdę tragiczny — nikt się nie uratował. Bledsoe był nieco zaskoczony szybkością, z jaką Rada pozbyła się pogańskiego pomocnika, ale oceniając rzecz z perspektywy czasu, musiał przyznać, że było to sensowne. Co prawda utrudniało, o ile nie uniemożliwiało przyszłe kontakty z innymi przemytnikami z Ligi, ale jeśli operacja się uda, nie będzie to miało znaczenia, a wyeliminowanie go przed jej rozpoczęciem znacznie zmniejszało ryzyko wykrycia. A po akcji dojście, kto ją właściwie przeprowadził.

Jedyne, co go obecnie martwiło, to że ladacznica i jej premier znajdowali się na różnych statkach. Z taką ewentualnością się nie liczył, planując akcję, i nadajniki w kamieniach pamięci zaprogramowane były na różne częstotliwości. Obie nie używane, a nadajniki miały niewielką moc, co powinno uniemożliwić ich wykrycie, ale każda z rakiet została zaprogramowana na sygnał jednej z nich. Chodziło o zabezpieczenia na wypadek, gdyby w jednym zestawie nadajnik-rakieta coś nawaliło.

Po przestudiowaniu nagrań z ceremonii wręczenia kamieni Bledsoe wiedział, kto dostał który, i zastanawiał się poważnie, czy nie przeprogramować rakiet, tak by obie reagowały tylko na sygnał nadajnika w kamieniu ladacznicy. Pokusa była tym większa, że Pan Bóg w swej łaskawości uznał za stosowne umieścić ją i heretyka Protektora na pokładzie tego samego statku. A trudno było sobie wyobrazić kompletniejsze Dzieło Boże niż eliminacja obu tych szatańskich pomiotów!

Zdecydował się w końcu tego nie robić, ponieważ jak długo nie wysłał sygnałów uruchamiających nadajniki, nie mógł mieć pewności, czy oba działają. A nawet gdyby tak się okazało, geometria podejścia jachtów do stoczni mogła zamaskować sygnał któregoś przed rakietami. Bezpieczniejsze było dysponowanie dwoma celami dla dwóch rakiet — istniała większa szansa, że choć jedna trafi w cel — niż ryzykowanie, że ten, na który zaprogramuje obie, okaże się niemożliwy do trafienia.

Teraz przyjrzał się ostatni raz ekranowi i polecił oficerowi łącznościowemu, nie odrywając oczu od symboli przedstawiających oba jachty:

— Wyślij sygnał uruchamiający nadajniki.

Загрузка...