Rozdział XV

— Wasza Wysokość, premier pyta, czy mogłaby mu pani poświęcić chwilę.

— Poważnie? — Elżbieta III uniosła głowę znad trzymanych w ręku kart. — A to dobre! To jest chciałam powiedzieć: szkoda, ale wygląda na to, że będę zmuszona zająć się interesami. Mam nadzieję, że to rozumiecie.

— Doprawdy? — Justin Zyrr-Winton, książę małżonek władczyni Gwiezdnego Królestwa Manticore, przyjrzał się żonie podejrzliwie. — Muszę stwierdzić, że ta nagła sprawa wagi państwowej… bo zakładam, że to jest nagła sprawa wagi państwowej, Edwardzie?

Pytanie skierowane było do dystyngowanego służącego, który właśnie z grobową miną wszedł do pokoju karcianego i zameldował o obecności księcia Cromartyego. Zapytany, nie zmieniając ani na jotę wyrazu twarzy, skinął głową.

— Dziękuję — książę małżonek przeniósł spojrzenie na Elżbietę i dokończył: — Muszę stwierdzić, że ta nagła sprawa wagi państwowej wydaje mi się nieco podejrzana. Nie sądzisz, Roger?

— Nie wiem, tato — ocenił z namysłem liczący siedemnaście lat standardowych książę Roger z równie grobową co Edward miną. — To może być rzeczywiście nagła sprawa wagi państwowej. One czasami się zdarzają, tak przynajmniej słyszałem. Natomiast to zgranie czasowe jest zaiste podejrzane.

— Daj spokój! — Księżniczka Joanna uniosła głowę znad książki i spojrzała na starszego brata z wyrzutem. — Przyznaję, że mama jest wyjątkowo przebiegła nawet jak na kobietę z rodu Wintonów. Przyznaję, że nie lubi przegrywać. Mogę nawet przyznać, że co niektórzy mają rację, określając ją mianem złośliwej. Ale skąd, na litość boską, miała z wyprzedzeniem wiedzieć, kiedy będzie potrzebowała takiej wymówki, by odejść od stołu?! Musiałaby czytać przyszłość z fusów od kawy czy z czego tam się czyta, by wiedzieć, jaką rakietę ojciec dostanie w ostatnim rozdaniu!

— Ha! — Pogardliwe prychnięcie przyniosłoby zaszczyt najbardziej rozpaskudzonemu przedstawicielowi arystokracji, mimo że Elżbieta zgodnie z konstytucją musiała wyjść za kogoś z „gminu”. — Zapominasz o systemie bezpieczeństwa, Jo. Myślisz, że ktoś tak pozbawiony skrupułów jak twoja rodzicielka nie użyje go przy tak gardłowej kwestii jak przegrana w bezika?! Pewnie ma w uchu zamaskowany głośniczek, żeby pomagierzy z pałacowej ochrony mogli jej przekazać po zajrzeniu nam w karty ukrytą kamerą, co mamy. I pewnie umówiła się z nimi, na jaki znak mają tu ściągnąć premiera, zanim zostanie pokonana.

— Mój drogi, nawet podejrzliwość i paranoja mają swoje granice! — oznajmiła z potępieniem w głosie Elżbieta. — Poza tym gdyby aż tak zależało mi na wygranej, a wiesz, że dążenie do zwycięstwa za wszelką cenę jest zgoła obce mojej spolegliwej i miłej naturze, nie trudziłabym Allena, tylko po prostu kazała cię aresztować pod zarzutem zdrady czy innym poręcznym a zmyślonym i wsadziła do Cytadeli, gdzie gniłbyś marnie w jakiejś zimnej, ciemnej i wilgotnej celi!

— Bardzo w to wątpię! — odparł z godnością Justin. — Po pierwsze, Cytadela jest klimatyzowana, więc nie znajdziesz tam zimnej, ciemnej i wilgotnej celi. Po drugie, nawet gdyby była, to konstytucja dokładnie określa granice niegodziwości, jakie monarcha tyran może wyrządzić swoim poddanym.

— Oczywiście, że określa — zgodziła się uprzejmie jego żona, wywołując radosne bleeknięcie treecata siedzącego na oparciu jej fotela. — Problem w tym, mój drogi pierwszy naiwny, że aby twój adwokat mógł oprotestować moje tyranizujące zachowanie, musiałby wiedzieć, że gnijesz w lochu. A my, Wintonowie, choć doskonale udajemy wyrozumiałych i praworządnych, tak naprawdę od wieków trzymamy w lochach tajnych więźniów, którzy nam z różnych względów podpadli prywatnie, aż nie sczezną w zapomnieniu i samotności w całkiem pozbawionych klimatyzacji ciemnicach.

— To było naprawdę dobre, Beth! — przyznał z podziwem Justin. — Ale wątpię, żebyś zdołała to powtórzyć bez zająknienia.

— Nie muszę — oznajmiła, zadzierając nosa. — Jestem królową, a to znaczy, że mogę robić, co chcę! Wiesz, fajnie jest być królową!

I uśmiechnęła się szeroko.

— Lepiej jest być księciem-małżonkiem — odparł z przekonaniem Justin i podrapał za uszami treecata siedzącego na oparciu jego fotela.

Monroe zamruczał zadowolony i zeskoczył mu na kolana, domagając się ciągu dalszego.

— A dlaczegóż to? — spytała podejrzliwie Elżbieta.

— Bo zakładając, że Allen faktycznie ma do ciebie jakąś sprawę, będziesz się musiała nią zająć, podczas gdy ja zostanę tu i pławiąc się w szacunku naszych oddanych pociech i wiernego treecata, ułożę odpowiednio karty do następnego rozdania.

— Pławiąc się w… — powtórzyła słabo Elżbieta. — Mnie by to chyba przez gardło nie przeszło!

Po czym wstała, wzięła z oparcia Ariela i dodała:

— Poza tym informuję cię, że jeżeli spróbujesz poukładać karty, wykorzystam zeznania tej dwójki… oddanych pociech, tak to brzmiało? A jeżeli zajmiecie się tym wspólnie, nagrania z kamer bezpieczeństwa będą stanowiły dowód spiskowania przeciwko prawowicie panującej wam miłościwie, ma się rozumieć, monarchini. Co będzie miało dla spiskowców opłakane skutki!

— Znaczy się lody na podwieczorek poszły się gwizdać — podsumował smętnie i zgoła niearystokratycznie Justin.

Elżbieta cmoknęła go w czoło i poleciła obserwującemu to wszystko z kamienną miną Edwardowi:

— Prowadź do księcia.

— Naturalnie, Wasza Wysokość. Czeka w apartamentach królowej Caitrin.


* * *

Przed drzwiami prowadzącymi do apartamentów królowej Caitrin stał śniady mężczyzna o starannie przystrzyżonej brodzie i nieco krępej budowie. Ubrany był w mundur majora Gwardii Pałacowej, a biało-czerwony akselbant świadczył, że jest przydzielony do ochrony premiera. Na piersiach miał tabliczkę „New Francis”, a na twarzy wyraz zdecydowanie zniechęcający do zawierania bliższej znajomości. Trudno było powiedzieć, czy wyraz ten stworzyła natura, czy też wyrobił go sobie, tak że stał się odruchowy, choć istnieli wśród jego podkomendnych tacy, którzy uważali, że znają prawdę. Na Elżbiecie III wyraz ten nie zrobił najmniejszego wrażenia — uśmiechnęła się i powiedziała wesoło:

— Witaj, Frank.

Ariel zaś zastrzygł uszami i bleeknął powitalnie.

W oczach majora coś radośnie błysnęło, ale wyraz jego twarzy pozostał dokładnie taki sam. Królowej to nie przeszkadzało — znała go od najmłodszych lat i nigdy nie nazwałaby aspołecznym. Owszem, bywał drażliwy i uparty niczym muł pancerny, ale pochodził z masywu Olympus na Gryphonie, którego mieszkańcy charakteryzowali się niezwykłym wręcz uporem i długoletnią wojną z lokalną arystokracją. Co doskonale tłumaczyło tak jego czarującą osobowość, jak i generalny brak zaufania do wszystkich sprawujących władzę z jednym jedynym wyjątkiem. Dlatego też każdemu, kto go dobrze nie znał, dziwny, musiał wydać się fakt, iż pięćdziesiąt lat temu zgłosił się na ochotnika do osobistej ochrony królowej i najważniejszych członków jej rządu. Dla tych, którzy go znali, było to całkowicie logiczne, gdyż owym wyjątkiem była właśnie królowa. Powód był prosty — Korona od dawna popierała górali z Gryphona w ich walce z arystokracją, co owocowało absolutną lojalnością mieszkańców gór wobec władcy. Skutkiem niejako ubocznym było to, iż połowa arystokracji z planety Gryphon należała do Zjednoczenia Konserwatywnego. Tylko połowa, bo dla pozostałych partia była zbyt liberalna i za mało stanowcza.

Elżbieta wiedziała więc z doświadczenia, że Ney nie był aspołecznym typem. Upartym, prostolinijnym, nieprzejednanym i doprowadzającym do szału każdego, kogo punkt widzenia nie zgadzał się z jego zasadami, i owszem. Ale nie aspołecznym. Był też naprawdę dobry w tym, co robił, i dlatego z zadowoleniem przyjęła decyzję Cromartyego, pragnącego, by został on szefem jego osobistej ochrony.

— Witam Waszą Wysokość — odparł major i uśmiechnął się leciutko a przelotnie.

— Zdaje się, że masz dzięki temu pełne ręce roboty? — spytała, wskazując głową zamknięte drzwi.

Tym razem Ney uśmiechnął się szerzej i złośliwiej:

— Nie tak pełne, jak staram się, by myślał, że mam, Wasza Wysokość. Dzięki temu choć od czasu do czasu wymuszam na nim zwolnienie tempa. Najlepiej wychodzi mi wpędzanie go w poczucie winy z tego powodu, że wszyscy musimy przez niego tyrać. Szkoda że tak rzadko się udaje i najkrócej skutkuje wobec niego samego.

— Wiem — westchnęła królowa i poklepała go po ramieniu. — Ale próbuj dalej. Mam nadzieję, że zdaje sobie sprawę, jakim jest szczęściarzem, mając w pobliżu kogoś, kto mu marudzi.

— Wasza Wysokość! — Ney skrzywił się boleśnie. — Tylko nie „marudzi”. „Bezpośrednio zachęca” to znacznie bardziej sympatyczne określenie.

— Przecież mówiłam, że marudzisz — zgodziła się Elżbieta.

Ariel bleeknął radośnie.

A Ney pokręcił bezradnie głową i otworzył drzwi.

Allen Summervale, książę Cromarty i premier Królestwa Manticore, wstał uprzejmie, widząc w progu królową z treecatem w objęciach.

— Witaj, Allen — Elżbieta uśmiechnęła się ciepło i uściskała go, ledwie znalazł się wystarczająco blisko.

Nie było to naturalnie zgodne z protokołem, jak prawie nic w czasie ich prywatnych spotkań, ponieważ znali się naprawdę długo i dobrze. Cromarty był członkiem rady regencyjnej, gdy po śmierci ojca nie będąca jeszcze w wymaganym wieku nastolatka została Elżbietą III, królową Gwiezdnego Królestwa Manticore. I pod wieloma względami starał się jej go zastąpić, nie licząc tego, że w jej imieniu rządził Królestwem. Wspólnymi siłami przekonali, przekupili lub zaszantażowali wystarczającą liczbę członków opozycji, by dokończyć rozbudowę Królewskiej Marynarki rozpoczętą przez ojca Elżbiety. Która dzięki temu miała szansę zapobiec podbojowi Królestwa Manticore. Jak dotąd przynajmniej.

— I cóż cię sprowadza w tak miłe i spokojne niedzielne popołudnie? — spytała, wypuszczając go z objęć i wskazując fotel. — Nie sądzę, żeby to było naprawdę pilne, bo skontaktowałbyś się ze mną, nie tracąc czasu na osobiste przybycie. Musi to jednak być coś nietypowego, bo inaczej poczekałbyś do jutra.

— Prawdę mówiąc, jest to trochę pilne, choć nie chodzi o jak najszybsze podjęcie decyzji, ale o to, że może to skomplikować nam życie, i to raczej poważnie. Zwłaszcza gdy opozycja zwącha, co się święci… naturalnie o ile już im ktoś nie doniósł.

— Ładny wstęp — oceniła królowa, siadając. — Dlaczego uparłeś się zawsze w ten sam sposób zwalać mi na głowę problemy? Nie mógłbyś choć raz przyjechać i powiedzieć: „Tak tylko wpadłem, nic nowego się nie wydarzyło i nie ma się czym martwić. Miłego dnia życzę!”

— To mogłoby się źle odbić na kondycji psychicznej Waszej Wysokości — zauważył ze złośliwym uśmieszkiem premier. — Taki szok… Poza tym nie ma się czego bać: w najbliższym czasie brak wydarzeń nam nie grozi.

— Wiem — przyznała spokojnie Elżbieta, po czym uśmiechnęła się i poleciła: — No to mów, co złego się wydarzyło.

— Nie jestem pewien, czy złego. To może być nawet bardzo dobra wiadomość, jeśli wziąć pod uwagę dłuższą perspektywę.

— Jeżeli nie przejdziesz do rzeczy, nawet major Ney nie zdoła zmienić tego, że patrząc z normalnej perspektywy, będzie to wieść o złych konsekwencjach dla ciebie prywatnie — ostrzegła.

Summervale roześmiał się.

— No dobrze — skapitulował. — Najkrócej rzecz ujmując, właśnie otrzymaliśmy oficjalną prośbę od prezydenta San Martin.

— Formalną prośbę? — zdziwiła się królowa. — Jaką formalną prośbę?

— A to już jest trochę bardziej skomplikowane…

— Jak zawsze, gdy chodzi o San Martin — oceniła kwaśno Elżbieta.

Cromarty uśmiechnął się i lekkim skinieniem głowy przyznał jej rację.

Planeta San Martin była jednym ze światów o największej sile przyciągania zasiedlonych przez ludzi. Jej grawitacja wynosiła 2,7 ziemskiej i najprawdopodobniej była największa ze wszystkich planet skolonizowanych przez człowieka. San Martin była tak masywna, że kolonizację ograniczono do górskich płaskowyżów i szczytów, mimo iż wszyscy osiedleńcy byli potomkami mutantów przystosowanych do życia w zwiększonej sile grawitacji. Planeta była duża i posiadała mnóstwo łańcuchów górskich — przy niektórych ziemskie Himalaje czy nowokorsykańskie Palermo ledwie zasługiwały na miano gór.

Mieszkanie w górach musiało się jakoś odbijać na psychice, bo choćby w Królestwie górale z Olympusa czy Copperwalls byli bardziej uparci i mieli sztywniejsze karki od krewnych i przyjaciół z nizin. Ponieważ na San Martin znajdowały się najwyższe zasiedlone przez człowieka góry, nie należało się dziwić, że ich mieszkańcy należeli do największych uparciuchów i najzajadlejszych wojowników w historii ludzkości.

Przy nich major Ney wyglądał na ugodowo nastawionego pacyfistę. I dlatego gdy Ludowa Republika Haven trzydzieści trzy standardowe lata temu podbiła system Trevor Star, był to początek, a nie koniec walki mieszkańców San Martin.

Naturalnie nie wszyscy walczyli — część stała się kolaborantami, część wręcz zdrajcami, bo wstąpiła w szeregi wojsk wroga, ale przeważająca większość traktowała takie zachowania jako haniebne i nie wstydziła się tego okazywać. Dla nich Ludowa Republika była i pozostała zdradzieckim, napadającym znienacka wrogiem, z którym trzeba walczyć w każdy możliwy sposób.

W rezultacie najpierw bezpieka, potem UB utrzymywały na planecie naprawdę duże siły. Dla społeczeństwa poddanego procesowi prolongu trzydzieści trzy lata to wcale nie tak długi okres — zbyt wielu mieszkańców San Martin dobrze pamiętało, jak wyglądało ich życie, nim zjawili się ci, którzy zwali się wyzwolicielami. A którzy „wyzwolili” ich z dobrobytu i niepodległości.

Odkąd admirał White Haven odbił system, Sojusz miał do czynienia z upartymi góralami i był to proces w pełni zasługujący na miano interesującego. Największe problemy napotkał rząd tymczasowy stworzony pod egidą Sojuszu, gdyż po wieloletniej okupacji przez Ludową Republikę mieszkańcy San Martin nie mieli ochoty być sterowani, nawet delikatnie, przez nikogo, w tym także autentycznych wyzwolicieli. Chcieli znów sami kształtować swój los i samodzielnie rządzić swoją planetą, co w opinii Elżbiety III było jak najbardziej zrozumiałe. Sojuszowi takie podejście w niczym nie przeszkadzało, za to okazało się, że mieszkańcom San Martin i owszem, ponieważ wybuchały między nimi nie kończące się spory. Obserwatorzy z Alizon nie mogli wyjść z szoku, przysłuchując się wymianie poglądów na planecie, tak z uwagi na treść, jak i formę wypowiedzi, a po pewnym czasie nawet pochodzący z Graysona zaczęli mieć opory przed oddaniem planety jej prawowitym właścicielom. Komisja doszła do zgodnego, choć nieoficjalnego wniosku, że jakim cudem przed inwazją Ludowej Republiki San Martin uniknął wojny domowej, tego nikt z jej członków nie wie. Wyglądało na to, że przeważającej większości mieszkańców San Martin trzeba bronić przed nimi samymi.

Najmniej martwili się tym komisarze z Królestwa i z Erewhon, przyzwyczajeni do energicznych elektoratów, choć i oni byli zaskoczeni energią, entuzjazmem i słownictwem używanym przez polityków z San Martin. Natomiast jak długo nikt do nikogo nie strzelał, przyjęli politykę wyczekiwania i wywożenia z planety niedobitków sympatyków Ludowej Republiki. A było ich niewielu, bo po zdobyciu systemu, a przed kapitulacją ubeckiego garnizonu przetoczyła się przez nich prawdziwa fala nieszczęśliwych wypadków i samobójstw.

Jak się okazało, polityka wyczekiwania była najrozsądniejszym podejściem, choć może niedokładnie z tych powodów, dla których komisarze ją przyjęli. Członkowie Rządu Tymczasowego bowiem wzięli się właśnie na serio za łby w związku ze szczegółami pierwszych wolnych wyborów, gdy Honor Harrington powstała z martwych. A wraz z nią powrócił komodor Jesus Ramirez.

I ku ciężkiemu zdumieniu obserwatorów nie kończące się debaty, pyskówki, obelgi, a okazjonalnie i mordobicia stanowiące nieodłączny element życia politycznego na San Martin skończyły się jak nożem uciął. Nikt, zaczynając od samego Ramireza, nie był w stanie przewidzieć, że jego powrót będzie miał takie właśnie konsekwencje. Z pewnych względów wieść o egzekucji Honor rozwścieczyła jego rodaków bardziej niż obywateli planet sojuszniczych. Być może powodem były bolesne wspomnienia rządów Urzędu Bezpieczeństwa, być może pamięć o własnych zabitych w egzekucjach, a być może coś głębiej ukrytego w ich naturze. W każdym razie na wieść o tym, że Harrington żyje i uciekła z niewoli, San Martin stał się sceną spontanicznego świętowania, które objęło całą planetę. Radości nie zdołała stłumić nawet świadomość, że chwilowo będą musieli pomieścić i wyżywić prawie pół miliona obcych.

A potem odkryli, kim jest zastępca Harrington, czyli komodor Ramirez. Okazało się, że Jesus Ramirez był bratankiem ostatniego prezydenta i ostatnim dowódcą floty systemowej, który zmusił Ludową Marynarkę do zapłacenia trzema okrętami za każdy zniszczony swój i dzięki któremu możliwa była ewakuacja ostatniego konwoju do systemu Manticore. Osłaniał ucieczkę i wszyscy byli przekonani, że zginął w tym ostatnim starciu.

Ród Ramirezów został przez okres okupacji nie tyle zdziesiątkowany, ile wycięty w pień. Prezydent Hector Ramirez w miesiąc po przymusowym podpisaniu kapitulacji planety został „zastrzelony w czasie próby ucieczki”. Jego brata Manuela, ojca Jesusa, skazano za „działalność terrorystyczną” i wywieziono na Haven. Bezpieka najwyraźniej planowała użyć go jako zakładnika, wykorzystując jego olbrzymią popularność, by powstrzymać jego rodaków przed wysadzaniem kolejnych koszar i sztabów jednostek interwencyjnych. Plan spalił na panewce, gdyż Manuel zmarł, nim upłynęły dwa lata. Ponieważ bezpiece martwy zakładnik nie był do niczego potrzebny, a innego pożytku z niego mieć nie mogli, należało sądzić, że naturalne przyczyny śmierci podane w oficjalnym komunikacie wyjątkowo były zgodne z prawdą.

Tyle że absolutnie nikt na San Martin, a już na pewno nie jego stryjowie, kuzyni, siostrzeńcy, szwagrowie i dalsi krewni, w to nie uwierzyli. Manuel i Hector stali się martwymi bohaterami, a żywi członkowie rodziny sercem i duszą członkami ruchu oporu.

I zapłacili za to drogo.

Majątek i pieniądze stracili od razu, podobnie jak reszta zamożniejszych obywateli, w ramach rabowania gospodarki planety w celu podreperowania finansów Ludowej Republiki. Potem bezpieka zaczęła polowanie na nich, które następnie kontynuowało UB. Część członków rodziny obojga płci została zabita w walkach z oddziałami partyzanckimi, część aresztowana. Ci drudzy po prostu zniknęli. Inni padli w rajdach na partyzanckie bazy. Gdy Sojusz odbił planetę, przy życiu nie pozostał nikt z Ramirezów, a w oczach wszystkich mieszkańców nie kolaborujących z okupantem rodzina zyskała status symbolu.

A potem Ramirezowie wrócili.

Jako pierwszy wrócił brygadier Royal Manticoran Marine Corps Tomas Ramirez, który nie wiedzieć jakim cudem został przydzielony wprost idealnie, bo na dowódcę sojuszniczych sił okupacyjnych. Taka zbieżność kwalifikacji i stanowiska w siłach zbrojnych dowolnej nacji zdarza się niezwykle rzadko, więc musiało to być dzieło przypadku.

Już to stanowiło emocjonujące przeżycie, zwłaszcza dla tych, którzy pamiętali jego rodzinę albo i jego samego. A potem wrócił ojciec, i to dosłownie z Piekła, toteż efekt na całym San Martin był wręcz piorunujący. Kult bohatera nie był nigdy bliski sercom mieszkańców planety, ale prawie udało im się w niego popaść, gdy zdali sobie sprawę, że nadal żyje jeden ze wzorów ruchu oporu.

W ciągu jednej nocy zakończyły się kłótnie o wybory, bo jednogłośnie i prawie nie pytając zainteresowanego o zgodę, wysunięto kandydaturę Jesusa Ramireza na prezydenta. Pozostali kandydaci poza jednym na wieść o tym wycofali się czym prędzej. Uparta kobieta dotrwała do dnia głosowania i uzyskała 1,4% głosów. Uznała swą porażkę publicznie jeszcze przed zamknięciem lokali wyborczych. I w ten sposób pierwszym prezydentem nowej Republiki San Martin został Jesus Ramirez. Co tak mieszkańcy planety, jak i Sojusz, a zwłaszcza Królestwo Manticore przyjęli z prawdziwą ulgą, jako że wszystkim zależało na stabilności San Martin.

Przyglądając się minie Cromarty’ego, Elżbieta doszła do wniosku, że ulga ta być może nastąpiła nieco przedwcześnie.

— No dobrze — przerwała przedłużające się milczenie. — Co dokładnie teraz wymyślili?

— Cóż… — Cromarty podrapał się za uchem i wzruszył ramionami. — Ujmując rzecz najprościej, prezydent Ramirez polecił swemu ambasadorowi wybadać, jak byśmy zareagowali, gdyby San Martin poprosiło o przyłączenie jako czwarta planeta do Gwiezdnego Królestwa Manticore.

— Że co proszę?!

Widząc jej minę, premier pokiwał głową.

— Generalnie rzecz biorąc, moja reakcja była taka sama, gdy ambasador Asencio wyłuszczył, z czym przychodzi — powiedział współczująco. — Wyskoczyli z tym jak diabeł z pudełka, bez żadnego uprzedzenia.

— On mówi poważnie? — Elżbieta doszła już do siebie. — A jeśli tak, to skąd mu to przyszło do głowy i jakim cudem chce postawić na swoim?! Jest popularny, fakt, ale nie jest Bogiem, a jego rodacy cenią sobie niepodległość, co udowadniali przez ostatnich ponad trzydzieści standardowych lat. Coś mi się wydaje, że niedługo pobędzie prezydentem.

— Jeśli chodzi o pierwszą kwestię, to jestem przekonany, że mówi jak najbardziej poważnie — odparł spokojnie Cromarty. — Dowodzi tego list przekazany przez ambasadora, a powody takiej decyzji i analiza sytuacji są jak najbardziej logiczne. Podaje korzyści zarówno dla San Martin, jak i dla nas, z których główną jest zabezpieczenie terminalu Trevor Star. Poza tym zbadał kwestię zaskakująco dokładnie pod względem precedensów prawnych, opierając się na tych stworzonych przy przyłączeniu systemu Basilisk. Co prawda twój stryj spędza weekend na Gryphonie, ale zagoniłem prawników z MSZ-u, by sprawdzili wnioski Ramireza, i dostałem od nich wstępną analizę. Są zgodni co do tego, że ma rację: Korona przy zgodzie parlamentu ma prawo włączyć do Gwiezdnego Królestwa planety całkowicie legalnie.

— A co z jego rodakami? Powieszą go, a jeśli nie, to przynajmniej pozbawią urzędu za to, że chce ich sprzedać.

— Wątpię, by tak uważał, a jeszcze bardziej wątpię, by obawiał się, że poczują się sprzedani. Najwyraźniej to wcale nie jest jego pomysł. Wpadło na to kilku prominentnych członków senatu, i to niezależnie od siebie, tylko nikt nie miał odwagi, by oficjalnie to zaproponować. Z przypadkowej rozmowy wyszło, że podziela ich punkt widzenia, co skłoniło ich do podjęcia działań. W efekcie otrzymał ich zgodę na oficjalne zbadanie tej możliwości. Debata na ten temat odbyła się niespełna dwa tygodnie temu przy drzwiach zamkniętych.

— Chcesz powiedzieć, że to oficjalny krok zaakceptowany przez senat?

— Tak napisał w liście. A jeśli to prawda, to istnieje realna szansa na realizację bez oporu mieszkańców San Martin. I przyznam, że nie widzę powodu, dla którego Ramirez miałby nas w tej kwestii okłamywać.

— Mój Boże! — Elżbieta III przytuliła Ariela i zamilkła pogrążona w analizowaniu możliwości, o których się właśnie dowiedziała.

Problem, co zrobić z zaanektowanymi przez Ludową Republikę Haven, a zdobytymi przez Sojusz planetami, istniał od dość dawna, konkretnie od zdobycia pierwszej z nich. Wiedziała, że część członków parlamentu, zwłaszcza centrystów i lojalistów, chciałaby przyłączyć je do Gwiezdnego Królestwa. Byłoby to rozwiązanie najprostsze, a równocześnie zwiększające zarówno wielkość, jak i populację państwa, a w perspektywie napędzające jego gospodarkę. Wszystko to były ważkie argumenty, biorąc pod uwagę fakt, że toczyli wojnę z najpotężniejszym sąsiadem w okolicy. Z drugiej strony wiadomo było, że na oficjalną wieść o tym pomyśle przywódcy opozycyjnych partii stratują się nawzajem w wyścigu do mównicy, by zdusić pomysł w zarodku.

Liberałowie dostaliby spazmów na samą myśl, że Królestwo Manticore chce stać się brutalnym imperialistycznym mocarstwem. Wrzawa, jaką podnieśli, gdy wypłynęła kwestia przyłączenia systemu Basilisk, którego jedyna planeta zamieszkana była przez bandę dzikusów z epoki kamiennej, byłaby niczym w porównaniu z awanturą na wieść o planach przyłączenia do Manticore planety zamieszkanej przez ludzi.

Zjednoczenie Konserwatywne byłoby przerażone raz dlatego, że tworzyli je izolacjoniści do szpiku kości, dwa że oznaczałoby to przyjęcie wielu nowych obywateli nie mających doświadczeń w funkcjonowaniu w arystokratycznym społeczeństwie. Czyli takich, po których trudno spodziewać się stosownego szacunku dla lepszych z urodzenia, a gdy taki lepszy zacząłby się tego zbyt nachalnie domagać, mógłby wziąć po pysku. Była to więc dla nich perspektywa nie do przyjęcia.

Postępowcy zachowaliby się spokojniej, jak długo mogliby na nowych terenach bez przeszkód działać i organizować swoją machinę wyborczą. Natomiast to, że istnieją tam już rozmaite partie, co nieuchronnie zmniejszyłoby ich zdolność do pozyskania nowych wyborców, stałoby im kością w gardle.

Natomiast część obywateli nie ogłupiona ideologią czy wyliczeniami wyborczymi obawiałaby się czegoś innego. Tego mianowicie, że spora rzesza obcokrajowców mogłaby zniszczyć ten specyficzny społeczny amalgamat, dzięki któremu Gwiezdne Królestwo było tym, czym było, i tak wiele osiągnęło mimo relatywnie niewielkiej populacji.

To ostatnie doskonale rozumiała, ale wiedziała też o czymś, o czym zapominał przeciętny obywatel lub z czego nie zdawał sobie sprawy. Otóż unikalność i osiągnięcia Królestwa w znacznym stopniu spowodowane były stałym napływem imigrantów. Nigdy nie była to fala, toteż trudno to było zauważyć, ale zawsze przybywali nowi i ten napływ umacniał państwo. Ona sama była przekonana, że ten właśnie stały dopływ świeżych sił i pomysłów był kluczowy dla dobrobytu i rozwoju Królestwa Manticore, i dlatego pomysł dodania doń nowych, zaludnionych planet napawał ją zadowoleniem, nie obawą. Natomiast wiedziała też, że przekonanie do niego parlamentu nie będzie łatwe.

— Myślisz, że powinniśmy poprzeć pomysł Ramireza, Allen? — spytała.

Premier przytaknął.

— Potrzebujemy ludzi, to po pierwsze. Po drugie, system Trevor Star jest nam niezbędny ze strategicznego punktu widzenia. A po trzecie, uważam, że naszemu społeczeństwu bardzo się przyda hm… nazwijmy to energiczność mieszkańców San Martin. Po czwarte, stworzy to precedens, z którego mogą skorzystać wszystkie inne planety, których ludność i władze będą tego chciały. A równocześnie da to nam wytłumaczenie, by nie anektować tych, które o to nie poproszą. No i po piąte, podniesie to znacznie morale społeczeństwa. Niespodziewany powrót zza grobu księżnej Harrington powoli przestaje działać, za to zaczyna docierać nowe obciążenie podatkowe na rzecz rozwoju floty, o czym na prawo i lewo trąbi opozycja. W takich warunkach świadomość, że mieszkańcy całej planety dobrowolnie zdecydowali się wstąpić do Gwiezdnego Królestwa i dzielić ryzyko oraz obciążenia związane z dalszym prowadzeniem wojny, może zdziałać cuda. Przecież nikt nie przyłączyłby się do przegrywającego, prawda? Jeśli społeczeństwo samo na to nie wpadnie, to mu się to uświadomi. Nie tylko opozycja potrafi wygrywać opinię publiczną dla swoich celów.

— Podoba mi się twoja argumentacja — oceniła Elżbieta, drapiąc Ariela za uszami. — Naturalnie to wszystko są wstępne rozważania, być może trochę zbyt pospieszne, ale jeżeli to by wypaliło…

Urwała i wpatrzyła się w przestrzeń, w coś, co tylko ona mogła dostrzec. Cromarty uśmiechnął się — znał to zachowanie i wiedział, że Elżbieta już zdecydowała. I to, że były to przedwczesne spekulacje, że trzeba było przekonać opinię publiczną i parlament, nim podejmie się odpowiednie kroki, było już tylko szczegółami technicznymi.

Bo kiedy Elżbieta III była na coś naprawdę zdecydowana, najrozsądniejsze, co mogła zrobić reszta wszechświata, to pogodzić się z nieuniknionym i usunąć z drogi. Jeśli bowiem tego nie zrobiła, zostawała regularnie poobijana.

Загрузка...