Rozdział XXXV

— Wyjście z nadprzestrzeni! — oznajmił kapitan Jonathan Yerensky.

Hamish Alexander skrzywił się, czując znajome wrażenie dezorientacji wsparte protestem żołądka. Jedną z niewielu prawdziwych korzyści z bycia admirałem o najdłuższym starszeństwie było to, że nie musiał się już martwić o wywieranie wrażenia na młodszych rangą własnym stoicyzmem. I gdyby po wejściu w normalną przestrzeń chciał zwymiotować, mógłby to zrobić i nikt nie ośmieliłby się nawet uśmiechnąć.

Earl White Haven uśmiechnął się lekko, patrząc na ożywające kolejno ekrany fotela. Tego akurat nikt się nie doczeka, ale miło było mieć świadomość wolności choćby w tak drobnej, ale istotnej dla każdego oficera kwestii. Na ekranie taktycznym wyświetlił się jak dotąd jedynie schemat systemu planetarnego, co znaczyło, że trwa zbieranie i analizowanie danych przez sensory pokładowe i świeżo wystrzeliwane sensory zwiadowcze. Słuchając cichego pomruku towarzyszącego każdej zwiększonej aktywności na pomoście bojowym, tak naprawdę jej nie słyszał. Było to naturalne tło dźwiękowe, a zarówno obsada pomostu, jak i sztab byli razem ponad trzy lata standardowe i mieli aż za dużo czasu, siedząc na orbicie Trevor Star, by zgrać się w doskonale działającą całość. Wszyscy wiedzieli, czego on się po nich spodziewa i co musi wiedzieć natychmiast, a on z kolei wiedział, co zrobią, nie pytając go o nic, i miał świadomość, że może na nich w tych kwestiach całkowicie polegać.

Dlatego miał czas, by gapić się na pusty ekran i martwić.

Pusty, jeśli chodziło o informacje o nieprzyjacielu, gdyż symbole jego własnych okrętów znajdowały się już na nim od kilku sekund wraz z kompletem informacji. Nie licząc jednak osłony właśnie wychodzących na pozycję, widać na nim było siedemdziesiąt trzy superdreadnoughty, jedenaście dreadnoughtów oraz siedemnaście lotniskowców Alice Truman wraz z eskortą złożoną z czterech dreadnoughtów oraz mrowia krążowników liniowych i ciężkich krążowników. Lotniskowce znajdowały się za rufami okrętów liniowych i już zaczynały startować z nich kutry, o czym świadczyło nagłe pojawienie się na ekranie chmurek diamentowego pyłu. Chmurki zmieniały się w uporządkowaną formację, mijając siły główne i włączając maskowanie. Było na tyle skuteczne, że nawet komputery artyleryjskie okrętu flagowego, mimo iż miały ich namiar od momentu startu, w ciągu paru minut straciły go i diamentowy pył zaczął znikać z ekranu.

W ślad za nim pomknęła druga fala świetlnych punkcików, osiągając przyspieszenia, o jakich nawet kutry mogły jedynie pomarzyć, i White Haven rozsiadł się wygodnie, ze zdziwieniem stwierdzając, że jest prawie tak spokojny, jak starał się wyglądać. Być może była to fałszywa pewność siebie, ale dawno nie czuł się tak przekonany, że przeciwnik nie ma pojęcia, co ku niemu leci. Najbliższe godziny wykażą, czy miał rację, czy też czeka go największa niespodzianka w życiu… Teraz mógł tylko czekać.

Obserwując ekran taktyczny fotela, uśmiechnął się lekko.


* * *

Towarzysz admirał Alec Dimitri i towarzyszka komisarz Sandra Connors znajdowali się w centrum dowodzenia bazy DuQuesne, jako że była pora codziennej odprawy, gdy rozległ się sygnał alarmu. Wysoki i barczysty admirał odwrócił się z zadziwiającą szybkością ku ekranowi taktycznemu. A Connors zrobiła to ledwie sekundę później. Żadnemu z nich w najgorszym koszmarze nie śniło się, że staną się odpowiedzialni za rzeczywistą obronę systemu Barnett, lecz po odwołaniu Theismana i LePica nie przysłano jeszcze nowego dowódcy czy komisarza, toteż oboje byli pełniącymi obowiązki dowódcy i jego komisarza ludowego. Służyli jako zastępcy Theismana i LePica ponad cztery lata standardowe, więc oboje byli dobrze przygotowani, tyle że nie spodziewali się, że Sojusz zaatakuje akurat w momencie, gdy cała odpowiedzialność spoczywała na ich barkach. Obojgu nie brakowało ani znajomości możliwości obrony systemowej, ani też woli walki. Dlatego Dimitri, widząc wyświetlające się na ekranie dane, zmarszczył brwi, a Connors zrobiła to moment po nim.

— Dwadzieścia dwie minuty świetlne od Barnett? — mruknęła zdziwiona.

Dimitri uśmiechnął się lekko.

— Wygląda to na nadmiar ostrożności — skomentował. — Zwłaszcza biorąc pod uwagę kurs w stosunku do położenia Enki…

Prawdę mówiąc, sam nie wiedział, co przeciwnik kombinuje i jaki jest cel tego dziwnego zachowania. Barnett był gwiazdą typu G9 i granica przejścia w nadprzestrzeń znajdowała się w odległości osiemnastu minut świetlnych od niej, więc dlaczego napastnicy wyszli z nadprzestrzeni o cztery minuty świetlne dalej, niż musieli? I to w dodatku kursem, który dokładał dodatkowe cztery minuty świetlne do jedynego możliwego celu, jakim była planeta Enki?

Złączył dłonie na plecach i powoli rozejrzał się po olbrzymiej sali, na balkonie której stał.

Najdalej wysunięte sensory ulokowano siedemnaście minut świetlnych od Barnett, a dziewięć minut świetlnych od Enki; odległości te uniemożliwiały nagły rajd mający na celu jedynie ich zniszczenie. Były na tyle potężne, że z odległości rzędu prawie dwóch tygodni świetlnych mogły wykryć ślad wyjścia z nadprzestrzeni każdej większej od kuriera jednostki. Najbliższa wyjścia z nadprzestrzeni platforma znajdowała się prawie trzynaście minut świetlnych od planety, co oznaczało, że jej odczyt dotrze na powierzchnię za dziesięć minut i dwadzieścia sześć sekund, co sprawdził przed chwilą na chronometrze. Z drugiej strony zestawy sensorów wewnątrzsystemowych były także rozbudowane, a ślad wyjścia na tyle silny, że zarejestrowały go również, dzięki czemu wiedział już o obecności przeciwnika w systemie. Jednak poza rojem sygnatur napędu nie można było po nich oczekiwać żadnych dokładniejszych danych, jak długo przeciwnik nie zbliży się znacznie bardziej. Sądząc wszakże po tym, co już było widać na ekranie taktycznym, zrobi to na pewno, ponieważ wstępna analiza źródeł napędu informowała o siedemdziesięciu okrętach liniowych. To nie były siły wysłane na rajd — to był atak z zamiarem zdobycia systemu.

— To White Haven — ocenił chrapliwie. — To musi być Ósma Flota, być może razem z Trzecią jako wsparciem, sądząc po liczbie okrętów. A więc jesteśmy załatwieni, towarzyszko komisarz.

Connors zmarszczyła brwi, ale jedynie na moment, nie lubiła defetyzmu, ale zdawała sobie sprawę, że w tym wypadku Dimitri ma rację. Dysponowali jedynie dwudziestoma dwoma okrętami liniowymi, a to były zbyt małe siły, by nawet przy zastosowaniu nowych min i rakiet oraz współdziałaniu z kutrami i fortami powstrzymać siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt superdreadnoughtów i dreadnoughtów. A prawdopodobnie więcej, bo wstępne oceny z tak dużej odległości zaniżały, a nie zawyżały siły atakujących, nawet jeśli nie używały one maskowania elektronicznego. Z drugiej strony…

— Możemy jednak sprawić im spore kłopoty, towarzyszu admirale — powiedziała spokojnie. Dimitri przytaknął.

— Możemy i mam zamiar dołożyć starań, by były jak największe, towarzyszko komisarz. Tylko chciałbym wiedzieć, dlaczego wyszli z nadprzestrzeni aż tak daleko i dlaczego zbliżają się tak wolno. Nie mam nic przeciwko temu, że przeciwnik daje mi czas na skoncentrowanie sił, tylko nie mogę zrozumieć, dlaczego jest taki uprzejmy.

— Też tego nie rozumiem — przyznała Connors.

Oboje jak na komendę odwrócili się w stronę olbrzymiej holomapy systemu. Widać na niej było czerwone ugrupowanie wrogich okrętów znajdujące się nieco ponad dwadzieścia sześć minut świetlnych od Enki i zbliżające się do planety z prędkością sześciu tysięcy kilometrów na sekundę i przyspieszeniem zaledwie trzystu g. Na sąsiadującym z holomapą ekranie wyświetlały się wstępne kursy i czasy przechwycenia, sugerując Dimitriemu całą gamę możliwości.

Z większości z nich nie zamierzał skorzystać, gdyż przy takiej przewadze liczebnej przeciwnika wysłanie własnych okrętów na jego przechwycenie byłoby samobójstwem, marnotrawstwem ludzi i sprzętu. Jego jednostki na pewno zadałyby wrogowi pewne straty, być może zniszczyłyby nawet kilka jego okrętów, ale same także zostałyby zniszczone. A forty i kutry bez ich wsparcia niewiele by zdziałały, gdyż przeciwnik przeformowałby szyk i do ataku na fortyfikacje przystąpiłby świeżymi siłami. Dimitri nie zamierzał też przedwcześnie wykorzystywać nowych, samobieżnych min, które największą skuteczność powinny osiągnąć w skoordynowanym z ostrzałem rakietowym ataku. Wszystko to ograniczało jego możliwości do pasywnej obrony, tak jak to już dawno zaplanowano.

Skupił się więc na poczynaniach przeciwnika. Utrzymując ten sam kurs i przyspieszenie, wrogie okręty znajdą się w zasięgu skutecznego ognia za niecałe pięć godzin, ale wtedy przelecą obok planety z prędkością ponad pięćdziesięciu trzech tysięcy kilometrów na sekundę. I mocno wątpił, by admirał White Haven wybrał taką opcję, choć dawała ona możliwość szybszego rozpoczęcia walki. Szybkość jakoś nie wydawała się być istotna dla przeciwnika, a poza tym krótki przelot z wymianą kilku salw niczego nie zmieniał. Gdyby było inaczej, okręty wyszłyby z nadprzestrzeni bliżej granicy i zbliżały się z większymi przyspieszeniami. Przeciwnika interesować mógł jedynie bój spotkaniowy, którego celem było dotarcie na orbitę Enki po wcześniejszym zniszczeniu całej obrony zarówno stałej, jak i mobilnej. Przy wariancie pierwszym po przeleceniu obok Enki przeciwnik musiałby wytracić prędkość, zawrócić i zaczynać od początku, tylko wolniej, co stanowiło marnotrawstwo czasu i wysiłku. Sposób, w jaki wrogie okręty się zbliżały, oznaczał, że ich dowódca chce załatwić sprawę wolniej, ale prościej i dąży do przechwycenia planety. Przy tak małym przyspieszeniu dotrze na orbitę Enki za sześć i pół godziny. A do tego czasu wszystkie jednostki i fortyfikacje obrońców zmienią się w dryfujące wraki albo przestaną istnieć rozerwane eksplozjami na atomy.

Tyle że to złomowisko nie będzie jednorodne — znajdzie się na nim sporo szczątków i wraków okrętów Sojuszu, głownie należących do Royal Manticoran Navy. Dimitri uśmiechnął się ponuro — jedyne, na co mógł liczyć, to zadanie nieprzyjacielowi jak największych strat. Być może okażą się one decydujące, gdy rozpocznie się operacja „Bagration” i admirał Giscard zacznie rolować ich flankę od południowego wschodu.

Spojrzał na ekran taktyczny i chrząknął z zadowoleniem — jego okręty porzucały rejony patrolowania i z maksymalną prędkością leciały na wyznaczone pozycje w pobliżu fortów. Na jeszcze innym kontrolki gotowości kutrów dywizjon po dywizjonie zmieniały barwę z żółtej oznaczającej pogotowie bojowe na zieloną, czyli stan pełnej gotowości.

Pokiwał z satysfakcją głową — wszystko szło sprawnie, a i tak miał dość czasu, by zebrać siły, zanim te nadęte i pewne siebie bubki wreszcie raczą się zjawić. Na myśl o przygotowanych dla napastników niespodziankach uśmiechnął się, ukazując zęby. Wiedział, że przegrał, ale nie lubił zbyt pewnych siebie przeciwników.

Odwrócił się do holomapy i zaczął cierpliwie czekać na konkretną i pewną identyfikację wrogich jednostek.


* * *

— Mamy potwierdzoną identyfikację wrogich jednostek, milordzie! — zameldował oficer operacyjny, komandor Trevor Haggerston.

Admirał White Haven przerwał prowadzoną półgłosem rozmowę z szefem swego sztabu, kapitan lady Alyson Granston-Henley, i spojrzał na ekran taktyczny.

— Dziękuję, Trev.

Oboje podeszli do holoprojekcji taktycznej, przy czym Granston-Henley jak zwykle zupełnie przypadkowo stanęła obok Haggerstona — ciemnowłosego przystojniaka o ostrych rysach z Floty Erewhon. White Haven podejrzewał, że ich znajomość jest nieco bliższa, niż dopuszczała to dosłowna interpretacja przepisów, ale nie miał najmniejszej ochoty tego sprawdzać. Jeszcze by coś znalazł i musiał zająć oficjalne stanowisko. A oboje byli zbyt wartościowymi członkami sztabu Ósmej Floty, by miał się zajmować takimi drobiazgami.

Na holoprojekcji pojawiły się dwie gromady czerwonych symboli, którym towarzyszył opis na tyle dokładny, że klasy okrętów dało się zidentyfikować bez problemów. Nowa generacja sond zwiadowczych z nadajnikami szybszymi od prędkości światła przechodziła właśnie chrzest bojowy i różnicę było widać. Jeśli Ludowa Marynarka nie wykazała większej niż zwykle przebiegłości, maskując gdzieś poza główną linią obrony okręty liniowe, to w systemie było ich mniej, niż się wcześniej spodziewał. I to znacznie mniej.

Oznaczało to, że dywersja wymyślona przez Caparellego na podejściach do Grendelsbane okazała się skuteczna. Tyle że jak wszystko, ten sukces miał także złą stronę. W normalnych warunkach mniejsza liczba okrętów wroga oznaczała mniejszą liczbę przeciwników i szybsze zwycięstwo. W tym przypadku jednakże oznaczała mniej celów, a na szybkość wygrania tej bitwy nie miała najmniejszego wpływu.

— Ile i czego mają, Trev? — spytał.

— Dwadzieścia dwa okręty liniowe, dziesięć pancerników, z tym że dwa-trzy mogą się kryć za ekranami pozostałych; na razie odległość jest zbyt duża, byśmy mogli mieć pewność. Dwadzieścia pięć krążowników liniowych, czterdzieści sześć krążowników ciężkich i lekkich oraz trzydzieści siedem niszczycieli. Poza tym czterdzieści trzy lub czterdzieści pięć fortów i co najmniej siedemset kutrów, milordzie.

— Hmm… — White Haven potarł w zamyśleniu podbródek.

Siedemset kutrów stanowiło wielką przeszkodę dla atakujących… jeśli nie mieli Shrike’ow czy Ferretów. Stare typy kutrów po prostu nie były wystarczająco skuteczne, dlatego zaprzestano ich budowy na masową skalę. Żeby w systemie Barnett znalazło się ich aż tyle, McQueen musiała albo pozbierać je z połowy Ludowej Republiki, albo zwiększyć produkcję. Przeciwko okrętom liniowym były w zasadzie bezużyteczne, natomiast kutrom Truman mogły wyrządzić spore szkody. Co prawda same zostałyby przy tej okazji zmasakrowane, ale McQueen już udowodniła, że gotowa jest na wojnę na wyniszczenie, jeśli nic innego jej nie pozostało.

Cóż, chłopcy i dziewczęta Alice Truman poradzą sobie z tymi kutrami. Jeżeli będą musieli.

— Odległość? — spytał.

— Około czterystu sześćdziesięciu sześciu milionów kilometrów albo dwadzieścia sześć minut świetlnych, milordzie. Mamy prędkość nieco ponad siedem tysięcy dwieście kilometrów na sekundę. Nawet dla Ghost Ridera to trochę daleko.

— Fakt — przyznał White Haven i ponownie potarł podbródek.

Obecna wersja rakiet wchodzących w skład systemu Ghost Rider mogła osiągać przyspieszenie rzędu dziewięćdziesięciu sześciu tysięcy g, o cztery tysiące więcej niż rakiety użyte przez Truman w Hancock i przez niego samego w systemie Basilisk. Przy tym przyspieszeniu ich maksymalny zasięg skutecznego ataku wynosił pięćdziesiąt jeden sekund świetlnych. Potem kończyło się im paliwo i stawały się pociskami balistycznymi. Natomiast zmniejszając maksymalne przyspieszenie do czterdziestu ośmiu tysięcy g, uzyskiwało się potrojenie zasięgu do trzech i pół minuty świetlnej przy prędkości końcowej 0,83c. To chwilowo był koniec możliwości technicznych — głównie jeśli chodziło o kontrolę ogniową — Royal Manticoran Navy.

Ale to powinno wystarczyć, jako że Ludowa Marynarka dysponowała rakietami, których maksymalny skuteczny zasięg nawet przy niewielkich przyspieszeniach wynosił niespełna trzydzieści sekund świetlnych.


* * *

— Tak sobie myślę, że wezmą w dupę jak nic, skipper — ocenił z czystą satysfakcją sir Horace Harkness lecący na pokładzie HMS Bad Penny na czele 19. Skrzydła ku nieprzyjacielowi.

— Dokładne, choć nieeleganckie, sir — zgodziła się chorąży Pyne.

Scotty Tremaine zaś w milczeniu skinął głową.

Co prawda kuter miał wyłączone aktywne sensory, ale był sprzęgnięty z sondami zwiadowczymi, toteż na ekranie taktycznym widać było całkiem czytelny obraz obrony. Naturalnie nie tak dokładny jak na holoprojekcji na okręcie liniowym, ale wystarczająco dobry, by stwierdzić, że Harkness ma rację.

W starciu z konwencjonalnie uzbrojonym napastnikiem obrońcy mieliby szansę. Nie wygrać, ale stawić zacięty opór i zadać solidne straty. Naprawdę solidne… ale jedynie jeśli przeciwnik znalazłby się w zasięgu ich rakiet. A 8. Flota nie miała zamiaru się tam znaleźć, nie licząc kutrów. Te jednakże wejdą w zasięg ognia dopiero po salwie rakietowej sił głównych i Tremaine szczerze wątpił, by napotkały tam coś poza niedobitkami i wrakami.

Trochę go martwiły wrogie kutry, ale nie na tyle, by poważniej się nad tym zagrożeniem zastanawiać. Było ich mniej niż połowa Shrike’ow i Ferretów, które leciały na ich spotkanie, a na dodatek wszystkie maszyny 19. Skrzydła wyposażone były w ulepszony generator osłon rufowych Bolgeo-Roden-Paulk, co czyniło z nich jeszcze groźniejszych niż pozostałe przeciwników.


* * *

Towarzysz admirał Dimitri przyjął kolejny kubek kawy od jednego z łącznościowców. Była to dobra kawa, taka jaką lubił — słodka i mocna niczym rozpuszczalnik. Potrzebował jej, jako że siedział w centrum już pięć godzin i trzydzieści osiem minut. Przez ten czas napastnicy pokonali czterysta sześćdziesiąt milionów kilometrów i obecnie oddaleni byli od Enki nieco ponad piętnaście milionów kilometrów. I wytracali prędkość — wynosiła ona trochę ponad dziewięć tysięcy trzysta kilometrów na sekundę.

Dimitri nadal nie rozumiał, dlaczego przeciwnik zbliża się takim kursem. Nie wątpił, że wszystkie okręty liniowe holują maksymalną liczbę zasobników, ale to nie tłumaczyło aż tak małej ich prędkości. Superdreadnought Królewskiej Marynarki nawet z zasobnikami mógł rozwinąć znacznie większe przyspieszenie niż trzysta g. Nie mógł też pojąć, dlaczego po wyjściu z nadprzestrzeni przeciwnik nie obrał kursu gwarantującego najkrótszy czas dotarcia do celu. Ani dlaczego nie wyszedł z nadprzestrzeni bliżej i kursem, dzięki któremu planeta znalazłaby się między nim a gwiazdą systemu. Nie dość, że za daleko, to za wolno i złym kursem — to wszystko były szkolne błędy, i to z początkowego okresu walk.

Albo też zupełnie nowa taktyka, co wydawało się tym bardziej prawdopodobne, że zbliżała się Ósma Flota, a jej dowódcą był earl White Haven, który jak dotąd pobił z kretesem wszystkich dowódców Ludowej Marynarki, z którymi się zetknął. Taki człowiek nie popełnia błędów, a zwłaszcza tak podstawowych. Czyli to nietypowe podejście musiało być celowe… Tylko że Dimitri w żaden sposób nie był w stanie znaleźć choćby jednego uzasadniającego je powodu. Bo nie chciało mu się wierzyć, by White Haven świadomie dawał mu czas na skoncentrowanie wszystkich sił. Przeczyłoby to wszelkim zasadom taktyki — atakujący zawsze starali się wziąć obrońców z zaskoczenia, tak by móc kolejno pokonywać ich formacje, a nie musieć walczyć ze wszystkimi siłami równocześnie. Najtężsi taktycy od zawsze łamali sobie głowy, jak tego dokonać w nowy sposób, a tu wyglądało na to, że White Haven robi coś dokładnie przeciwnego. Fakt, miał do dyspozycji lepsze okręty i lepszą broń, ale przecież nie aż do tego stopnia lepsze!

W końcu towarzysz admirał Dimitri wzruszył zirytowany ramionami — za dwanaście minut przeciwnik znajdzie się w odległości sześciu milionów kilometrów i przestanie mieć znaczenie, dlaczego tak dziwnie postąpił. Przy kursie, jakim się zbliżał, prawie dwie minuty wcześniej znajdzie się w maksymalnym zasięgu skutecznego ostrzału, ale biorąc pod uwagę jakość sprzętu radioelektronicznego, jakim dysponowała RMN, nawet sześć milionów kilometrów było zbyt dużą odległością, by liczyć na wielką liczbę trafień. Dlatego musieli poczekać z otwarciem ognia, wiedząc, że to przeciwnik pierwszy zacznie strzelać.

Za cztery minuty okręty wroga znajdą się jednak na tyle blisko stanowisk min, że będzie można je uaktywnić. A to, że wróg odda pierwszą salwę, nie oznaczało, że obrońcy nie zdążą odpalić zasobników, co…

Dalsze rozmyślania przerwało mu nagłe wycie alarmu.


* * *

— Odległość od celu piętnaście milionów kilometrów, sir! — zameldował, półgłosem Trevor Haggerston.

— Wiemy coś więcej o tych niezidentyfikowanych celach? — spytał White Haven.

— Nadal nie mamy stuprocentowej identyfikacji, sir, ale najprawdopodobniej to zasobniki holowane. Bardziej zastanawiające są te drugie, sir. Większe niż pojedyncze rakiety, pasowałyby wielkością na sondy zwiadowcze, ale po co tyle sond w jednym miejscu…

— Rozumiem — White Haven zmarszczył brwi.

A po chwili wzruszył ramionami — rakiety czy sondy przy odpowiednio gęstej salwie po prostu wyrąbią sobie przez nie drogę, zanim znajdą się w zasięgu umożliwiającym zrobienie im czegoś paskudnego.

Obrońcy naturalnie nie zdawali sobie z tego sprawy, ale od ponad godziny znajdowali się w zasięgu jego rakiet. Chwilowo niczego to nie zmieniało, gdyż nawet przy pomocy sond zajmujących pozycje tuż poza zasięgiem rakiet obrony przy odległości sześćdziesięciu pięciu milionów kilometrów namiary celów byłyby bardzo słabe. Poza tym rakiety potrzebowałyby prawie dziewięciu minut na dotarcie do nich, a przez ten czas nawet wyjątkowo niezorganizowany kapitan zdążyłby obrócić okręt ekranem ku nim i pomimo rakiet radioelektronicznych systemu Ghost Rider towarzyszących normalnym rakietom uzyskać skuteczne namiary dla obrony antyrakietowej.

Jednak najważniejszy powód, dla którego nie musiał się spieszyć, był taki, że nadal miał dwanaście minut do wejścia w zasięg rakiet obrony, a przez ten czas każdy z superdreadnoughtów rakietowych mógł postawić po sześćdziesiąt zestawów zasobników, a w skład jednego zatem wchodziło sześć zasobników holowanych. Dawało to ponad sto jedenaście tysięcy rakiet, a to nie było wszystko, co mógł wykorzystać…

Spojrzał na ekran taktyczny i uśmiechnął się z satysfakcją. Dzięki sondom zwiadowczym uaktualniającym informacje kontrola ogniowa zdołała uzyskać stały i pewny namiar na wszystkie okręty liniowe przeciwnika. Przy tych odległościach nie musiało to naturalnie oznaczać utrzymania go do samego końca, ale istniała na to duża szansa, obrońcy bowiem jeszcze nie postawili żadnej boi pozorującej cel, a ich zagłuszacze dopiero zaczynały się uaktywniać.

Było to logiczne, jako że nie miało sensu zużywać sprzętu jak wszystko posiadającego ograniczoną żywotność, skoro przeciwnik pozostawał jeszcze poza zasięgiem umożliwiającym rozpoczęcie pojedynku rakietowego. Tylko że tym razem nie całkiem tak było i ta oszczędność miała się okazać fatalna w skutkach.

— Doskonale, komandorze Haggerston — oznajmił White Haven, zachowując wszelkie przewidziane formy. — Może pan otworzyć ogień.


* * *

Kubek towarzysza admirała Dimitriego uderzył o podłogę i roztrzaskał się, ale jego właściciel nawet tego nie zauważył, podobnie jak kałuży gorącej kawy i innych nieistotnych drobiazgów. Wbił wzrok w ekran taktyczny i całkowicie skupił na nim uwagę, bo to, co widział, było niemożliwe.

Dla sensorów i komputerów nie istniało rozróżnienie „możliwe czy nie” — to, co zarejestrowały pierwsze, przeanalizowały i wyświetliły na ekranie drugie i uparły się, że jest to prawda, co by ludzie o tym nie sądzili. W centrum dowodzenia rozległy się pełne paniki okrzyki i wybuchł gwar głośnych rozmów, gdy dyscyplina wśród dyżurnej wachty przestała istnieć. Było to niewybaczalne postępowanie, jako że ludzie ci byli wyszkolonymi wojskowymi i mieli obowiązek zachować spokój oraz realizować powierzone zadania, bo jeśli centrum przestawało funkcjonować, natychmiast odbijało się to na wszystkich podległych mu jednostkach bojowych.

Tym razem jednak Dimitri nie mógł mieć do nich o to pretensji, zresztą gdyby nawet miał, i tak byłoby to całkowicie bez znaczenia. Ponieważ absolutnie nic, co ktokolwiek w centrum dowodzenia mógłby zrobić, nie miało już żadnego wpływu na wynik bitwy.

Powód był prosty — nikt dotąd w dziejach wojen kosmicznych nie widział niczego choćby zbliżonego do lawiny rakiet, jaka leciała ku okrętom Ludowej Marynarki, i to z przyspieszeniem co najmniej dziewięćdziesięciu sześciu tysięcy g. Należało dodać, że odpalono je z zasobników i wyrzutni poruszających się z prędkością ponad dziewięciu tysięcy kilometrów na sekundę, a każda rakieta otrzymała też prędkość początkową, opuszczając wyrzutnię.

Dimitri desperacko próbował uwierzyć, że White Haven nagle zwariował i odpalił całą salwę, będąc za daleko, gdyż przy tym niewiarygodnym przyspieszeniu rakietom nie miało prawa wystarczyć paliwa na dłużej niż minutę lotu. I że do okrętów dotrą jako nie mogące manewrować pociski balistyczne, dzięki czemu większość z nich nie trafi… Próby te jednak spełzły na niczym, doskonale bowiem zdawał sobie sprawę, że admirał White Haven nie jest ani durniem, ani wariatem. Skoro odpalił salwę z tak wielkiej odległości, zrobił to dlatego, że dla jego rakiet był to już skuteczny zasięg. A dla żadnej, którą dysponował Dimitri, nie.

Towarzysz admirał przyglądał się tępo, jak salwa mknie ku jego okrętom liniowym. Cały jej front stanowiła ściana zagłuszania i ogłupiania kontroli ogniowej, w której roiło się od powstających i znikających celów. Zacisnął zęby, próbując nie myśleć o panice, jaka musiała zapanować na pokładach jego okrętów. Ich załogi wiedziały, że mają do wykonania samobójczą misję, czyli atak z flanki na napastników, ale nikt nie liczył się z tym, że zginą bez walki, nie mając nawet szansy trafić wrogich okrętów. A tymczasem okazało się, że nie mogą się nawet bronić, bo kontrola ogniowa obrony antyrakietowej nie widzi pocisków, które miała niszczyć.

Usłyszał za plecami głuchy jęk, gdy okręty Królewskiej Marynarki wystrzeliły drugą salwę, równie liczną jak pierwsza. Co również było niemożliwe, gdyż w pierwszej leciało tyle rakiet, że musiały stanowić pełen ładunek zasobników holowanych przez wrogie okręty. Nie mogły mieć ich więcej, a jednak miały. Najwyraźniej nikt przeciwnikowi nie powiedział, że to niemożliwe, bo w ślad za drugą w przestrzeni znalazła się trzecia salwa. W tym momencie pierwsza doleciała do okrętów liniowych. I otępiały umysł towarzysza admirała Dimitriego zarejestrował kolejne rażące odstępstwo od normy. Realia taktyczne stosowania zasobników wymagały, by opróżniać je w pierwszej salwie, ponieważ było je bardzo łatwo zniszczyć, detonując za rufą holującego je okrętu kilka rakiet. Z tego powodu mało który był w stanie przetrwać, toteż powszechnie uznano, że lepiej wystrzelić nieco zbyt wiele rakiet w pierwszej salwie, niż nie móc ich potem wystrzelić wcale, bo zostały unicestwione wraz z zasobnikami. Pierwsza salwa zawsze skupiona była na części okrętów przeciwnika — na tych, których namiary były najpewniejsze — gdyż przy strzelaniu z dużych odległości nawet to nie gwarantowało trafienia. Dawało jednak największe szansę. Powodowało to, iż na tych kilka czy kilkanaście celów leciała taka lawina ognia, że praktycznie gwarantowało to ich zniszczenie, i to ze sporym zapasem. Tym razem jednak tak się nie stało — w pierwszej salwie leciało ponad trzy tysiące rakiet i choć sporą część z nich stanowiły te wyposażone w głowice do prowadzenia wojny radioelektronicznej, większość miała głowice bojowe. Plan ogniowy został opracowany starannie, a cele ściśle rozdzielone i w efekcie każdy okręt liniowy Ludowej Marynarki stał się celem dla stu pięćdziesięciu rakiet. Ich ogłupiona i zagłuszona obrona antyrakietowa zdołała zniszczyć nie więcej niż dziesięć procent nadlatujących pocisków, a reszta trafiła i wszystkimi okrętami liniowymi obrońców wstrząsnęły wybuchy. Laserowe promienie dziurawiły pancerze, pruły kadłuby, dehermetyzując przedział za przedziałem. Z uszkodzonych okrętów wydostawać się zaczęła atmosfera, woda i szczątki, a po paru sekundach szyk obrońców rozświetliły pierwsze minisupernowe, gdy eksplodować zaczęły trafione lub przeciążone reaktory.

Dreadnoughty i superdreadnoughty ginęły w nawale laserowego ognia, gdy dotarła doń druga, równie liczna salwa. Tym razem na jeden cel przypadało mniej rakiet, bo celów było znacznie więcej, ale też nie musiały one zostać tylokrotnie trafione co okręty liniowe, by ulec zniszczeniu. Celami były bowiem wszystkie pozostałe okręty, od pancerników zaczynając, na niszczycielach kończąc. Żadna z tych jednostek nie miała obrony antyrakietowej porównywalnej z obroną okrętu liniowego ani jego wytrzymałości, toteż wystarczyło ledwie kilka czy kilkanaście trafień, by przestały istnieć.

Rakiety trzeciej fali w części detonowały równocześnie z drugą, niszcząc skupiska min na drodze napastników, a w części zignorowały okręty i skierowały się na orbitę. Miały klasyczne głowice nuklearne i detonowały po osiągnięciu dokładnie obliczonych pozycji, niszcząc w oślepiającym rozbłysku każdy zasobnik czy każdego satelitę znajdującego się na orbicie Enki, tak iż pozostały z niej jedynie forty.

A zaraz potem, jakby na ukoronowanie niemożliwego, na ekranie pojawiło się nagle ponad półtora tysiąca kutrów, które wyłączyły systemy elektronicznego maskowania, mając już w zasięgu broni energetycznej wrakowisko, które jeszcze przed chwilą było flotą obrony. Błyskawicznie przeprowadziły atak, strzelając z graserów i odpalając rakiety, i po jednym przelocie z okrętów pozostały szczątki, wraki albo zgoła jedynie wspomnienie. Część znalazła się przy tej okazji na tyle blisko fortów, że te mogły ostrzelać je rakietami. Co też zrobiły. Wtedy okazało się, że kutry dysponują prawie równie dobrymi środkami do prowadzenia wojny radioelektronicznej co okręty liniowe, i to w dużych ilościach, bo postawiły prawdziwą ławicę zagłuszaczy i pozornych celów. A nawet te rakiety, którym udało się przedrzeć przez tę zaporę, detonowały, nie wyrządzając im szkody. Zupełnie jakby kutry nie miały wrażliwego na trafienie miejsca.

Ten, kto nimi dowodził, zaplanował cały atak bardzo starannie. Miały niewielką prędkość względem wybranych celów — nie więcej niż tysiąc pięćset kilometrów na sekundę — i zaatakowały takim kursem, że po zakończeniu przelotu oddalały się zarówno od fortów, jak i od kutrów obrony. Zaledwie kilka dywizjonów tych ostatnich znalazło się w odpowiedniej do przechwycenia pozycji, toteż spróbowały to zrobić… i zniknęły w serii jaskrawych eksplozji zniszczone przez huragan rakiet, które pomknęły im na spotkanie. A potem kutry Royal Manticoran Navy… te wyśmiewane przez wszystkich „superkutry Esther McQueen” zniknęły z ekranów, uaktywniając ponownie systemy elektronicznego maskowania. Aby ułatwić im odwrót, okręty liniowe przeciwnika na wszelki wypadek wystrzeliły taką liczbę zagłuszaczy, boi EW i ECM-ów, że nikt z ocalałych obrońców nie był w stanie namierzyć zwrotnych i praktycznie niewidocznych celów w trakcie ucieczki.

Alec Dimitri wpatrywał się z przerażeniem w holomapę systemu, z której zniknęły dokładnie wszystkie symbole oznaczające własne okręty, nie licząc nieco uszczuplonych liczebnie kutrów. I to zniknęły, nie oddając nawet jednego strzału. Na ich miejscu unosiły się szczątki, wraki i coraz więcej kapsuł ratunkowych — ich liczba rosła, w miarę jak milkły zagłuszacze i komputery identyfikowały coraz więcej radiolatarni ratunkowych wśród dryfujących szczątków.

Z otępienia wyrwał go dotyk czyjejś dłoni na ramieniu — drgnął, odwrócił się i zobaczył oficer łącznościową. Ta aż się cofnęła, widząc wyraz jego twarzy, a zwłaszcza oczu, ale Dimitri wziął się w garść — po paru głębokich oddechach zmusił się do rozwarcia kurczowo zaciśniętych szczęk i zaczął dostrzegać bezpośrednie otoczenie.

W centrum dowodzenia panowała absolutna, niczym nie zmącona cisza, toteż gdy się odezwał, jego głos zabrzmiał nienaturalnie głośno:

— O co chodzi, Jendra?

— Przyszła… — kobieta w uniformie pełnego komandora przełknęła ślinę i zaczęła jeszcze raz: — Otrzymaliśmy wiadomość od przeciwnika adresowaną do admirała Theismana. Najwyraźniej nie dowiedzieli się o jego odwołaniu… to od ich dowódcy, towarzyszu admirale.

— Od White Havena? — upewnił się Dimitri.

Skinęła w milczeniu głową.

— Co to za wiadomość?

— Nadana otwartym tekstem, towarzyszu admirale odparła, podając mu przenośny holoprojektor.

Dimitri wziął go, nacisnął ostrożnie i nad urządzeniem pojawiła się holoprojekcja mężczyzny w czarno-złotym mundurze admirała Royal Manticoran Navy. Miał ciemne włosy i błękitne oczy o tak zimnym wyrazie, jakiego Dimitri jeszcze nigdy u nikogo nie widział.

— Admirale Theisman — oznajmił rzeczowo White Haven. — Wzywam pana do natychmiastowego poddania systemu i pozostałych jednostek. Zademonstrowaliśmy, że możemy przełamać i przełamiemy każdy zbrojny opór, czy to stawiany przez okręty, czy przez umocnienia, nie narażając się na ostrzelanie i na straty. Nie sprawia mi przyjemności zabijanie ludzi, którzy nie mogą odpowiedzieć walką, ale zrobię to, jeśli się pan nie podda, ponieważ nie mam zamiaru narażać niepotrzebnie swoich ludzi. Ma pan pięć minut na przyjęcie moich warunków i kapitulację. Jeśli po upływie tego terminu nie podda się pan, wydam polecenie otwarcia ognia… A obaj wiemy, jaki będzie rezultat. Czekam na pańską odpowiedź. White Haven.

Holoprojekcja zniknęła.

A Dimitri jeszcze przez kilkanaście sekund wpatrywał się w miejsce, w którym się znajdowała, nim oddał holoprojektor oficerowi łącznościowemu. Przez ten czas jakby zapadł się w sobie; teraz spróbował wyprostować ramiona, co średnio mu wyszło. Odwrócił się ku Sandrze Connors i zmusił do powiedzenia niewyobrażalnego:

— Nie widzę żadnej możliwości dalszej obrony systemu, towarzyszko komisarz. Nie chcąc skazywać ludzi na bezsensowną śmierć, zmuszony jestem poddać bazę DuQuesne i system Barnett.

Загрузка...