12

Diana zeszła na śniadanie, ciekawa, jak potraktuje ją markiz. On jednak nawet gestem nie dał znać, że pamięta nocny masaż i to, że siedział w jej obecności. Wstał, gdy tylko ją zobaczył i odprowadził na miejsce jak prawdziwy dżentelmen. Następnie częstował doskonałymi jajkami na bekonie i bawił rozmową na temat pogody. Hrabina starała się powściągnąć irytację, ale miała z tym pewne problemy. Na szczęście po chwili w jadalni pojawił się Fettler.

– Tak, słucham? – powiedział markiz, kiedy służący stanął przy jego krześle.

Fettler pochylił się lekko.

– Mam informacje, że Francuzi opuścili dziś w nocy oberżę – zaczął.

– I pewnie nie zapłacili za swój apartament – przerwał mu Rothgar. – To bardzo nieładnie z ich strony.

– Nie, zapłacili, panie. – Fettler zniżył głos. – Chodzi o to, że zostawili na podłodze ślady krwi.

Diana odłożyła sztućce. Tylko to, że widziała markiza żywego i całego powstrzymało ją od wstania od stołu.

– Co więcej, panie – ciągnął służący – oberżysta słyszał w nocy dwa krzyki. Jeden grubszy, a drugi cienki, jakby damski.

– Najpierw kobiecy, a potem męski? – spytała pobladła Diana. Wiec to jednak nie był sen. Popełniono tutaj morderstwo.

– Tak, pani. – Fettler spojrzał w jej kierunku.

– A czy ktoś widział odjazd tych Francuzów? – wypytywała dalej.

– Oberżysta dostarczył im koni – odparł służący tym swoim beznamiętnym głosem. – Zapłacili mu i odjechali.

– Więc może byli tylko ranni?

Markiz nawet nie przerwał jedzenia. Dopiero teraz, gdy miał już pusty talerz, odłożył sztućce i spojrzał na nią z rozbawieniem.

– Oberżysta źle widział w mroku, ale wydawało mu się, że pan de Couriac trzymał sztywno prawą rękę, a jego żona miała krwawy ślad na twarzy – odrzekł Fettler.

– Czy coś jeszcze? – Markiz wyglądał na znudzonego. Kiedy służący zaprzeczył, odprawił go z powrotem, po

czym spojrzał na zemocjonowaną hrabinę.

– Zjedz jeszcze, pani. – Podsunął jej pieczone kiełbaski. -Będzie ci się lepiej myślało.

Wyglądały naprawdę apetycznie, więc Diana nabiła aż dwie na swój widelec.

– Nie musisz traktować mnie tak protekcjonalnie, panie – rzekła, wbijając nóż w soczyste mięso. – Chyba domyślam się, co się stało.

– A co? – Markiz sięgnął po filiżankę kawy.

– Pan de Couriac chciał ją ukarać za to, że źle wywiązała się z zadania, a ona musiała pchnąć go nożem – rozwinęła swoją myśl, a potem rzuciła się na kolejny kawałek kiełbaski. – Sama bym tak zrobiła.

– Będę o tym pamiętał – zapewnił ją z uśmiechem. – Tylko po co wyjeżdżali?

Diana zastanawiała się przez moment nad odpowiedzią, a następnie uniosła nóż do góry.

– Bali się albo ciebie, albo swojego zwierzchnika. Może chcą też przygotować nową pułapkę – dodała i sama się przestraszyła tego, co powiedziała.

Ale markiz bardziej chyba obawiał się jej noża niż de Couriaców.

– Czy możesz mnie zapewnić, pani, że będziesz używała tego noża wyłącznie do kiełbasek? Przecież nawet nie próbowałem cię oszpecić.

– A, tak – obiecała, nabijając na nóż ostatni kawałek pysznej kiełbaski. – Może wreszcie powiesz mi, panie, dlaczego ci ludzie nastają na twoje życie? Mam prawo wiedzieć, skoro biorę w tym udział.

Rothgar wypił kolejny łyk kawy i zmarszczył czoło.

– A dlaczego jeden człowiek może chcieć zabić drugiego? Diana potrząsnęła głową.

– Masz, panie, tendencję do odpowiadania pytaniem na pytanie – rzekła, odkładając sztućce. – Załóżmy, że nie jesteś Sokratesem, a ja twoim uczniem.

Markiz nie zwrócił uwagi na jej słowa.

– Właśnie, dlaczego? – Zaczął odginać swoje długie palce. – Po pierwsze, przez zemstę. Nie zrobiłem jednak Francuzom niczego strasznego. Po drugie, żeby coś zyskać. Ale jedynym człowiekiem, który może zyskać po mojej śmierci jest Bryght, a on nie pracuje dla Ludwika XV.

– Po trzecie – podjęła Diana – ze strachu, że zdradzisz jakieś sekrety, panie.

– Nie znam żadnych sekretów – uciął krótko, chociaż Diana spojrzała na niego z niedowierzaniem. – Po czwarte, ze strachu przed tym, co mogę zrobić.

Pokręciła głową.

– Jesteś tak groźny? I nie masz żadnych sekretów? Rothgar zastanawiał się przez chwilę nad jej słowami.

– Albo z obawy przed tym, czego się mogę dowiedzieć -mruknął do siebie, ale Diana usłyszała jego słowa. – No, dosyć tego, moja pani. Przejmujemy się jakimiś drobiazgami, a zapominamy o prawdziwym niebezpieczeństwie. Czy mówiłem ci już, że nie możesz mieć broni na dworze? I w ogóle, pani, musisz zachowywać się jak dama.

– Zrobię to, Tdedy okaże się to koniecznie.

– Jak powiedział pewien pijak, kiedy mu zaproponowano, żeby skończył z gorzałką – zażartował.

– Sama potrafię zadbać o swoje sprawy.

– Już to udowodniłaś, pani, wysyłając petycję do króla.

Diana znowu poczuła uścisk strachu na gardle. Z powodu wczorajszych wypadków, zupełnie zapomniała po co jedzie do Londynu.

– Teraz będę uważać.

– A ja ci w tym pomogę – stwierdził, nalewając jej kawy. – Napij się, proszę. Wkrótce ruszamy w drogę.

– Kiedy to się wreszcie skończy?! – westchnęła.

– Jeśli pytasz o swoją sytuację, to wraz z powrotem na północ. Natomiast jeśli o Francuzów, to obawiam się, że wraz z moją śmiercią.

Diana poruszyła się niespokojnie na swoim miejscu. Nigdy nie czuła się poważnie zagrożona. Nigdy też nie musiała oswajać się z myślą o śmierci. Natomiast Rothgar wyglądał na pogodzonego ze swoim losem. A przecież mógł być od niej zaledwie parę lat starszy.

– Chodziło mi o twoje problemy, panie. Co zrobisz, jeśli Francuzi zastawią nową pułapkę?

Markiz wytarł usta delikatną batystową serwetką.

– Jeśli zechcą zorganizować prawdziwy zamach, to nic. -Pomachał białą tkaniną, jakby chciał się poddać. – Jednak wiele wskazuje na to, że będą próbowali wykorzystać moje słabości, żeby mnie zmusić do walki.

Wypiła kolejny gorzki łyk kawy.

– Musisz więc oprzeć się swoim słabościom, a wszystko będzie dobrze – rzuciła.

Spojrzał głęboko w jej zielone oczy.

– Musimy – poprawił ją.

Przez chwilę przy stole panowała cisza. A więc nie mówił tylko o Francuzach. Diana odsunęła od siebie kawę, na którą zupełnie nie miała ochoty. Chętniej napiłaby się koniaku, ale wiedziała, że damie nie przystoi o niego prosić, a dżentelmenowi pić o tej porze.

Konwenanse, konwenanse…

Znowu pomyślała o swoim bezpieczeństwie. Kiedyś kojarzyło jej się tylko z nudą, ale teraz chciała już być bezpieczna. Nie przypuszczała nawet, że zagrożenia mogą przybierać tak zwyrodniałe formy.

Spojrzała na markiza, świadoma tego, że czegoś od niej oczekuje. Czy powinna powiedzieć, że chce oprzeć się swoim słabościom? Czy może podziękować mu za opiekę? Jedno zerknięcie wystarczyło, żeby dostrzec, że patrzy na nią ciepło i z przyjaźnią. Przyjaźń! Tylko to miał jej do zaoferowania! I to wyłącznie z powodu jakichś wyimaginowanych, zagrożeń.

Nie, rzeczywistych, poprawiła siebie w duchu.

– A jeśli ja nie chcę, żeby wszystko było dobrze? – zapytała prowokacyjnie.

Rothgar wstał i podszedł do drzwi.

– Moim zadaniem jest zapewnienie ci, pani, bezpieczeństwa. I zrobię to, nawet wbrew twojej woli – rzekł z całą mocą. – Powinniśmy zaraz ruszać, jeśli chcemy dziś dotrzeć do Stamford.

Wydęła usta, ale Rothgar już na nią nie patrzył. Zakończyła więc śniadanie i wstała od stołu, myśląc, że rzeczywiście jest podobna do pijaka. Ale jej „gorzałka" miała śniadą cerę, jastrzębie rysy i lodowato niebieskie oczy.


Kiedy w końcu koła ich powozu zaturkotały na moście w Stamford, Diana była jedynie cieniem tej osoby, która tak niedawno opuściła zamek Arradale. Nigdy nie przypuszczała, że sama bliskość mężczyzny może ją wprawić w taki stan. Bolała ją głowa i miała ochotę wyskoczyć ze swego miejsca i biec jak najdalej przed siebie.

Markiz zachowywał się cały czas z nienaganną galanterią, co tylko pogarszało sprawę. Czasami zagadywał ją o samopoczucie lub starał się nawiązać konwersację na temat pogody, ale głównie zajmował się swoimi papierami. Co jakiś czas, zapewne żeby trochę odetchnąć, sięgał po dość grubą książkę. Diana próbowała odczytać wytłoczony na grzbiecie tytuł, ale bezskutecznie.

W końcu wyjęła własną książkę i udawała, że czyta. Gdy markiz zwrócił jej uwagę, że trzyma ją do góry nogami, myślała, że spali się ze wstydu. Litery tańczyły jej przed oczami. Nawet koncepty Pope'a nie były w stanie przyciągnąć jej uwagi, nie mówiąc o jej utrzymaniu.

Postanowiła więc śledzić mijanych jeźdźców i powozy. Wypatrywała de Couriaców albo też innych zamachowców. Ale już koło południa stwierdziła, że nie ma się czego obawiać. Francuzi zapewne zrozumieli, że markiz jest dla nich zbyt trudnym przeciwnikiem.

Koło trzeciej zatrzymali się na posiłek. Miała nadzieję, że Rothgar zacznie się zachowywać normalnie, ale srogo się zawiodła. Zaczął jej nawet prawić komplementy! Równie dobrze mogli być parą zupełnie obcych ludzi.

Po namyśle stwierdziła, że markiz ma rację. Przecież prawie zupełnie się nie znają i zapewne, po paru spotkaniach w Londynie, rozstaną się na zawsze. Po co budować coś na tak kruchych podstawach? Po co budzić nadzieję?

Powóz w końcu wjechał do miasteczka, a Diana raz jeszcze powiedziała sobie, że nic nie wie i nie chce wiedzieć o życiu Rothgara. Jej ciało mówiło jednak coś innego. Wystarczyło, że markiz schylił się trochę w jej kierunku, a dreszcz przebiegał jej po plecach. Wciąż czuła dotyk jego rąk na swoich stopach. I wciąż pragnęła, by masaż nigdy się nie skończył.

Zerknęła raz jeszcze na dłonie markiza. Były piękne i wypielęgnowane. Co więcej, wcale nie budziły strachu, lecz… pożądanie. Diana chciała je czuć na swoim ciele. Domyślała się, że Rothgar jest nie tylko mistrzem szpady. Jego pieszczoty należały na pewno do najbardziej wyszukanych.

Pierścień markiza zalśnił krwawo przy zachodzącym słońcu.

– Koniec podróży – oznajmił, kiedy zajechali na dziedziniec oberży „Pod królem Jerzym". – To znaczy, na dzisiaj.

Miała nadzieję, że poda jej dłoń przy wysiadaniu, a ona będzie mogła ją ścisnąć, ale Rothgar ponownie zapomniał

0 etykiecie. A może zauważył jej pełne żaru spojrzenie

1 uznał, że nie powinien ulegać słabościom? Diana wyszła więc sama z powozu i z przyjemnością rozprostowała nogi.

Chyba po raz pierwszy od dawna chciała być kobietą. Tylko kobietą, skuloną słodko w jego ramionach.

– Pokoje już gotowe – oznajmił Rothgar po krótkiej rozmowie z oberżystą.

Podziękowała i przeszła z Clarą do swojej sypialni, która była jeszcze ładniejsza niż poprzednia. Ucieszyło ją zwłaszcza łoże z pościelą z gęsiego puchu. Jednak po chwili zasmuciła się na myśl, że spędzi tę noc samotnie.

Westchnęła ciężko i otworzyła szeroko okno. Jak tak dalej pójdzie, rzeczywiście trzeba ją będzie oddać do domu dla psychicznie chorych. Markiz miał rację, że przy takim nastawieniu czekała ich katastrofa. W ciągu ostatnich paru godzin nie mogła racjonalnie myśleć, a przecież choćby tu, na miejscu, mogli się gdzieś czaić kolejni szpiedzy króla Francji.

Po krótkim namyśle, zdecydowała, że zje kolację w swoim pokoju. Wysłała więc Clarę do markiza z informacją, że boli ją głowa. Nie miała ze sobą soli trzeźwiących. Nigdy ich nie używała. Teraz też była pewna, że ból przejdzie sam po krótkim odpoczynku.

Zjadła więc lekki posiłek, a następnie położyła się na zasłanym łóżku. Starała się o niczym nie myśleć. Po jakimś czasie stwierdziła, że czuje się lepiej. Ból ustąpił, a ona odzyskała psychiczną równowagę.

Posłała więc po swojego służącego i wydała mu dyspozycje. Willis powrócił po piętnastu minutach z informacją, że w oberży nie ma francuskich gości.

– A markiz? Sprawdziłeś, co robi?

– Tak, pani – odparł. – Jest u siebie w pokoju z gościem. Natychmiast przypomniała sobie to, co się działo z de

Couriacami. Czy Rothgar sam nie potrafił zadbać o swoje bezpieczeństwo?

– Czy… czy dowiedziałeś się kto to jest? – zadała kolejne pytanie.

Willis skinął głową.

– Dama, która jedzie do Nottinghamshire. Znowu? Rothgar chyba oszalał na punkcie kobiet! To prawda, że był atrakcyjny, ale nie aż tak, żeby jedna po drugiej wskakiwały mu do łóżka. Ta kobieta musiała być szpiegiem albo, co gorsza, morderczynią.

– Nazwisko? – spytała krótko. Służący skurczył się na swoim miejscu.

– Ee, pytałem oberżystę, ale ta dama jest jakaś dziwna. Powiedziała tylko, że nazywa się tak jakoś… – Zanim Wil-lis wymówił to imię, już je znała. – Syfona.

– Safona – poprawiła go.

– Możliwe, pani – zgodził się. – To chyba nie jest francuskie nazwisko, prawda?

Pokręciła głową, czując, że nie byłaby w stanie wydobyć z siebie głosu. Czyżby Rothgar zaplanował to spotkanie? A może specjalnie posłał po przyjaciółkę, żeby uwolnić się od wpływu Diany. Wszak mogła przypuszczać, że nie jest dlań obojętna.

– Bardzo sprytne, bardzo sprytne – powtórzyła pod nosem, odprawiwszy uprzednio Willisa.

Jedyne, co mogła teraz zrobić, to zejść na dół i poszukać sobie kogoś, z kim dałoby się poflirtować. Czuła jednak dziwną pustkę w sercu. Nie, nigdzie nie pójdzie. Zagra raczej w karty z Clarą, a następnie wypije kilka kieliszków dwudziestoletniego porto, które tuż po ich przyjeździe zachwalał oberżysta.


Rothgar nalał rubinowego płynu do kieliszka Safony.

– Wielka szkoda, że lady Arradale nie przyszła na kolację. Na pewno by ci się spodobała.

– A tobie się podoba? – W jej oczach zapaliła się iskierka zaciekawienia.

– Nawet bardzo.

Żałował, że Safona musi jechać na północ. Potrzebował kogoś, z kim mógłby poważnie porozmawiać. Dopiero teraz zrozumiał, jak był spięty podczas całej podróży.

– A co ci się w niej podoba?

No tak, stary kłopot z przyjaciółmi. Zwykle są w stanie aż nazbyt wiele się domyślić.

– Charakter, duma, inteligencja…

– Zawsze wydawało mi się, że większość mężczyzn docenia raczej duże biusty, krągłe biodra i… hojność.

– Pamiętaj, że ja nie jestem większością mężczyzn – powiedział z uśmiechem. – Ale jeśli idzie o te części ciała, które wymieniłaś i… inne, to muszę stwierdzić, że nie pozostawiają wiele do życzenia.

Safona wypiła kolejny łyk wina. Światło kandelabru oświetlało jej niezwykłą i piękną twarz. Miała ciemną skórę, wysokie kości policzkowe i duże orientalne oczy w kształcie migdałów. Od razu można się było domyślić, że przynajmniej część jej przodków nie pochodziła z Anglii. Była szczupła i gibka, z wąskimi biodrami, ale za to pięknie wysklepionym biustem. Jednak to nie uroda Safo-ny stanowiła podstawę ich wieloletniej przyjaźni.

Może powinien porozmawiać z nią o Dianie? W końcu była lekarką dusz i wiedziała więcej niż ktokolwiek o zawiłej ludzkiej psychice.

– Czy lady Arradale cię pociąga, Bey?

– Wcale tego nie powiedziałem. Przyjrzała mu się uważniej.

– Zmieniłeś zdanie?

Nie wiedział, czy chodzi jej o małżeństwo, czy o potomstwo. W obu wypadkach odpowiedź była jedna:

– Nie.

– Z czym walczysz, Bey?

– Z szaleństwem.

– Wygrać z szaleństwem, to znaczy przegrać – rzuciła. -Wiesz o tym?

Safona spokojnie dopiła swoje wino. Rothgar pochylił się w jej stronę i spojrzał głęboko w oczy przyjaciółki.

– Mówisz zagadkami.

– Jeśli nawet pokonasz własne słabości, to i tak nie dadzą ci one spokoju – wyjaśniła. – Będą wracać przez całe życie. Jedyna rzecz rozsądna w miłości, to ulec jej, chociaż wydawałoby się to szaleństwem.

Kto jej powiedział o miłości?!

Rothgar spojrzał na przyjaciółkę. Znali się od tylu lat. Znał jej umysł i ciało, chociaż był tylko jednym z jej kochanków. Być może najważniejszym, gdyż potrafił oprócz zmysłowości docenić też jej umysł. Markiz zaś lubił to, że nie musi przy niej niczego udawać. Safona była prawdziwym odpoczynkiem wojownika. Nigdy nie rozmawiali o miłości. Dlaczego teraz poruszyła ten temat w kontekście lady Arradale?

– Nie zmieniłem zdania – powtórzył twardo.

– Szkoda.

– Dlaczego?

Poprosiła gestem, żeby nalał jej jeszcze porto. Przez chwilę zbierała myśli, chcąc dać mu pełną odpowiedź.

– Nie chodzi mi tylko o lady Arradale – odrzekła w końcu. – Wiele się ostatnio wokół ciebie zmieniło.

– Plaga małżeństw i narodzin – mruknął ponuro. – Też to zauważyłaś?

Spojrzała na niego ciekawie.

– Bardzo żałuję, że nie mogę poznać lady Arradale -stwierdziła. – Dlaczego boli ją głowa?

– To pewnie przez tę podróż – stwierdził, patrząc w podłogę.

– A nie byłeś dla niej niemiły? Potrząsnął głową.

– Wręcz przeciwnie, zachowywałem się jak prawdziwy dżentelmen.

Przyjaciółka syknęła z dezaprobatą.

– A więc jednak byłeś.

Rothgar sięgnął po kieliszek i wypił całą jego zawartość. To również nie uszło jej uwagi.

– Tylko dla dobra lady Arradale.

Safona bawiła się przez chwilę jednym ze swoich pierścieni.

– To znaczy, że postanowiłeś zabić to uczucie – stwierdziła wreszcie.

– Tak. Skoro nie zmieniłem zdania, musiało zginąć -

przyznał.

– Zginąć młodo. Tak jak twoja siostra.

Grymas gniewu wykrzywił mu twarz. Z trudem udało mu się opanować.

– To nie było zbyt uprzejme – rzucił tylko.

– Czasami impertynencja jest jak skalpel – zauważyła Safona. – Pozwala przeprowadzić niezbędną operację.

Rothgar powściągnął gniew już na tyle, że nawet się do niej uśmiechnął.

– A czego chciałabyś mnie tym razem pozbawić?

– Twojej żelaznej zbroi.

– Nigdy!

– Wobec tego czeka cię szaleństwo – orzekła ze smutkiem. – Nie możesz w nieskończoność opierać się swoim naturalnym instynktom. Zwłaszcza teraz, kiedy poznałeś lady Arradale.

Cóż ona wiedziała o Dianie? Przecież się nawet nie spotkały!

– Na razie jestem zupełnie zdrowy.

– Na razie – powtórzyła. Nalał sobie znowu porto i wypił.

– Wystarczy, Safono. – To, co miało być rozkazem, zamieniło się w żałosną prośbę.

Jednak przyjaciółka, podobnie jak wytrawny chirurg, nie zważała na nic.

– Nie, Bey. Jesteś wspaniałym człowiekiem. Nie zniosłabym tego, gdybyś zwariował albo popełnił samobójstwo. A wiele wskazuje na to, że uruchomiłeś mechanizm autodestrukcji.

Spojrzał na nią podejrzliwie.

– Ja? Autodestrukcji?

– A czym miał być pojedynek z Currym?

Rothgar machnął ręką, jakby sprawa go zupełnie nie dotyczyła.

– To była kwestia honoru! Wcale nie szukałem śmierci. -

Jej brązowe oczy wciąż patrzyły na niego z przyganą. – Obiecuję ci, moja droga, że się nie zastrzelę ani nie powieszę.

– Nigdy w to nie wątpiłam. To nie w twoim stylu. Markiz wstał i położył rękę na sercu.

– Obiecuję więc, że nie skończę z sobą w świadomy sposób.

Safona również podniosła się z miejsca i podeszła do okna.

– Nawet nie wiesz, jak potężną siłą może być ludzka podświadomość – westchnęła.

Rothgar uwielbiał sposób, w jaki się poruszała. Nie szła, ale jakby płynęła w powietrzu. Nie było w tym nic sztucznego. Tak, jakby się już z tym urodziła.

Przez chwilę zastanawiał się, czy Safona będzie się chciała z nim kochać. Ze zdziwieniem stwierdził, że nie ma na to ochoty i to nie z powodu rozmowy. Gdyby zaprosiła go do siebie na noc, z pewnością by się zgodził. Na tym, między innymi, polegała ich przyjaźń.

Safona zbliżyła się do niego i dotknęła chłodną dłonią jego policzka.

– Boję się, Bey – wyznała. – Boję się, że zatrzymasz się nagle, jak jeden z tych twoich automatów.

– Nie jestem automatem!

– Nie, ale masz niektóre cechy tych maszyn – rzekła ze smutkiem. – Pewnie dlatego tak je lubisz. I też trzeba cię nakręcić, żebyś zaczął działać.

Pomyślał, że wspólnie spędzona noc nie byłaby taka zła. Pomogłaby mu się rozluźnić i zapomnieć choć na chwilę o lady Arradale.

– A ty jesteś w tym najlepsza – powiedział, patrząc jej zmysłowo w oczy.

Potrząsnęła głową.

– Nie o tym mówię, Bey. Zawsze działałeś, ponieważ chciałeś chronić swoją rodzinę. Powiedz, kim zajmiesz się teraz?

Markiz tylko machnął ręką.

– Z pewnością nie zabraknie im kłopotów – stwierdził.

– Ale nauczą się je rozwiązywać sami, we własnych rodzinach – tłumaczyła. – Staniesz się… nie, już się stałeś niepotrzebny.

Rothgar przypomniał sobie rozmowę z Bryghtem i z trudem przełknął ślinę.

– Mam co robić – mruknął w końcu. Safona zbliżyła się do niego jeszcze bardziej. Poczuł się

jak zawodnik na ringu, którego napastnik zepchnął w róg. Od początku nie był w stanie nawiązać z nią równorzęd nej walki. Wciąż musiał się bronić. Dlaczego? Czyżby mia ła trochę racji?

– Jesteś człowiekiem, który potrzebuje podniety, żeby móc funkcjonować. Zawsze działałeś z pasją i energią. Mówię o pasji, a nie seksie, Bey – dodała, kiedy położył dłonie na jej biodrach. – Nie potrafisz żyć jak filozof. Do tej pory broniłeś swoją rodzinę. Co zrobisz teraz?

Rothgar zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią.

– A ty? Co ty robisz?

Safona uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Ja jestem samowystarczalna – odparła. – Mam kochanków, ale równie dobrze mogę ich nie mieć. Rozumiem, że ciało daje nam przyjemność, ale prawdziwą pełnię możemy osiągnąć sami albo z pomocą innych ludzi. Ty potrzebujesz innych ludzi Bey.

Czy mu się wydawało, czy też szepnęła na koniec: „lady Arradale"?

– Z jakiej niemądrej książki to wyczytałaś? Spojrzała na niego z politowaniem. Markiz odstąpił od niej i zaczął krążyć po pokoju.

– Dobrze, wobec tego może ucieszy cię wiadomość, że przez najbliższych parę tygodni będę się musiał zająć sprawami hrabiny – podjął temat. – Będę, jak to ujęłaś, żył jej życiem. Muszę ją bronić przed zakusami króla.

Skinęła głową.

– Nie wątpię, że zrobisz to z prawdziwą pasją. Spojrzał na nią. Znowu ten uśmiech. A niech ją diabli porwą!

– Zrobię to najlepiej, jak potrafię – stwierdził.

– Potrafisz, potrafisz – westchnęła. – Chodź, pocałuj mnie,Bey.


Zatrzymał się i zmarszczył czoło.

– Nie mam nastroju.

Safona podeszła bliżej i wzięła go za rękę.

– Tylko jeden pocałunek – poprosiła. – Być może ostatni. Pocałował, ale jej dłoń.

– Nie zamierzam się żenić, moja droga. Naprawdę nic się nie zmieniło. Zresztą, lady Arradale też nie chce wychodzić za mąż.

– Tak, oczywiście.

– Więc z całą pewnością nie będzie to nasz ostatni pocałunek, chyba że sama tak zdecydujesz.

Safona skinęła głową.

– Nigdy ci nie odmówię, jeśli będziesz się chciał ze mną kochać – powiedziała, a następnie wspięła się nieco na palce, żeby dotknąć swoimi wargami jego ust.

Pocałunek trwał długo. Oboje byli mistrzami w tej sztuce. Jednak Rothgar nie mógł nie zauważyć, samotnej łzy, która skapnęła z rzęsy przyjaciółki i potoczyła się po jej kremowym policzku.

Kiedy skończyli, podeszła szybko do drzwi.

– Ale byłabym bardzo rozczarowana, gdybyś przyszedł do mnie w tym celu – rzuciła wychodząc.

Markiz patrzył przez chwilę za nią, jakby nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Miał ochotę wziąć kieliszek po porto i trzasnąć nim o ścianę. Był jeszcze bardziej spięty niż poprzednio, a sądził, że rozmowa go zrelaksuje.

Загрузка...