Po wydarzeniach w Dingham, Rothgar chciał jak najszybciej znaleźć się w Londynie. Tym razem podróż zajęła mu jeszcze mniej czasu. Kiedy dotarł do Malloren House przebrał się i od razu ruszył do pałacu. Król, który go przyjął, ani słowem nie zająknął się o Dianie. Natomiast raz jeszcze chciał z nim przedyskutować losy Dunkierki. Rothgar czuł narastającą złość. Monarcha nie był w stanie podjąć najważniejszej dla kraju decyzji, natomiast działał zdecydowanie, kiedy w ogóle nie powinien zabierać głosu.
Udało mu się w końcu wyjść koło czwartej. Ponieważ niedługo miał się zacząć obiad, nie mógł w tej chwili od-
wiedzie królowej. Pocieszał się tym, że zobaczy się z Dianą wieczorem. To im musiało wystarczyć.
Po powrocie do domu zjadł coś i ponownie zabrał się do pracy. Grainger i Carruthers przynieśli mu listy do podpisania, ale Rothgar zawsze lubił wiedzieć, co podpisuje. Choćby po to, żeby bez problemów wychwycić fałszerstwo. Czekały na niego listy z towarzystw dobroczynnych, które popierał, a także zwykłe prośby i informacje od artystów i antykwariuszy. Jeden z nich donosił mu o klejnotach, które prawdopodobnie należały do króla Alfreda, i inny powiadamiał o odnalezieniu rodzinnego portretu, którego markiz szukał już od dawna.
Na koniec zajął się raportem na temat stanu ziem w koloniach, które nabył parę miesięcy temu. Szło mu kiepsko, ponieważ wraz ze zbliżaniem się pory audiencji, jego umysł coraz częściej zajmowała lady Arradale. Wreszcie jednak zdo-lał dokończyć lekturę i spojrzał niechętnie na puste biurko.
Praca oznaczała spokój ducha. Teraz nie miał nawet oręża, żeby bronić się przed myślami o Dianie.
W końcu, po krótkim namyśle wstał i przeszedł do pracowni, w której pracował Jean Joseph Merlin wraz ze swym pomocnikiem. Dobosz stał pozbawiony odzienia, a wiele z części mechanizmu leżało porozkładanych na białym płótnie.
– Kiedy skończycie?
Młody człowiek podniósł wzrok, w którym łatwo można było wyczytać rozdrażnienie. Nie lubił, jak mu się przeszkadzało w pracy. Jego ojciec był Anglikiem, ale matka Hamandką. – Za parę dni, panie – odrzekł. – Jak zauważyłeś, uszkodzenie nie było duże, lecz chcę sprawdzić cały mechanizm. Jest trochę rdzy.
– Ale żadnych innych uszkodzeń? – upewnił się Rothgar.
– Poza tym wszystko w porządku – zapewnił go Merlin, podchodząc do automatu. – To niezwykły mechanizm, panie. Szczytowe osiągnięcie Vaucansona. Nigdy nie widziałem tylu możliwości.
– Uruchomiłeś go? – Głos markiza zabrzmiał ostro.
– Oczywiście, że nie, panie – padła odpowiedź. – Widziałem zębatki i przekładnie. To mi wystarczyło.
– Przepraszam. – Rothgar nie mógł się powstrzymać, żeby nie pogłaskać chłopca po główce.
– Jest z wosku – wyjaśnił mechanik. – Prawdziwe arcydzieło. Wydaje się, że wprost oddycha. Prawdę mówiąc, można by osiągnąć ten efekt za pomocą miechów. Słyszałem nawet o automacie, który potrafi grać na flecie.
Markiz nie zastanawiał się zbyt długo nad odpowiedzią:
– Nie! Zostawmy to Bogu. Merlin skłonił się lekko.
– Jak sobie życzysz, panie.
– Czy mogę ci pomóc?
– Jeśli chcesz, panie, możesz wyczyścić i wypolerować części – zaproponował mechanik.
Już wcześniej umówili się, że Rothgar co jakiś czas będzie pomagał mu w pracy. I teraz, mimo, że był dosyć zajęty, usiadł ze szmatką do stołu i zajął się czyszczeniem. Natychmiast poczuł się odprężony. Z przyjemnością dotykał chłodnego metalu, nie myśląc o problemach i niebezpieczeństwach. Kiedyś stwierdził, że gdyby popadł w niełaskę, chętnie zająłby się mechanizmami. Może z czasem doszedłby do mistrzostwa Merlina.
Na myśl o tym, że mógłby grzebać w zegarach, na ustach markiza pojawił się uśmiech. Ciekawe, jak długo by wytrzymał?
– Teraz, kiedy wojna się skończyła, mógłbyś odwiedzić Vaucansona we Francji – zwrócił się do Merlina.
Oczy mechanika aż błysnęły.
– Z największą radością!
– Zajmę się tym – ciągnął Rothgar. – Podobno Vaucanson zajmuje się też maszynami przemysłowymi i wojennymi.
Merlin natychmiast zrozumiał, o co mu chodzi.
– Nie obawiaj się, panie. Mam dobrą pamięć. Zapamiętam wszystkie szczegóły – zapewnił.
Markiz z uśmiechem powrócił do pracy. Wiedział, że może na niego liczyć. Wyczyściwszy kolejną część, odwrócił głowę dziecka tak, by móc na nią patrzeć. Wyglądała trochę niesamowicie na odsłoniętym mechanizmie, ale on skupiał się na samej twarzy. Pełnej wdzięku i wewnętrznej siły. Te dwie cechy pozostały niezmienione. Nawet po latach Diana przypominała siebie z dzieciństwa.
Szkoda tylko, że jej sprawy nie można „naprawić" tak latwo jak dobosza, pomyślał.
Wszystko zaczynało się coraz bardziej komplikować. Nawet, gdyby udało jej się wrócić do domu bez męża, to nie będzie mogła czuć się do końca bezpieczna. Król zawsze może na nią zwrócić uwagę.
Było jeszcze coś, o czym Rothgar myślał niechętnie. Ich wspólna noc obudziła w niej kobietę. Diana miała teraz trzy wyjścia. Mogła przez resztę życia wytrwać w cnocie. Mogła wyjść za mąż albo też brać sobie kolejnych kochanków. Wszystko wskazywało na to, że zdecydowała się na ślub. Szkoda tylko, że właśnie z nim… Jednak Rothgar musiał przyznać, że gdyby nie obawa przed potomstwem, chętnie pojąłby Dianę za żonę. Wciąż czuł pokusę, żeby ją w ten sposób wybawić od królewskich zakusów.
Tylko, co poczną dalej? Jak będzie wyglądało to ich dziwne małżeństwo?
Wciąż czuł na sobie wzrok dziecka. Chłopiec patrzył na niego swymi woskowymi oczami tak, jakby widział go na wskroś. Jednocześnie zdawał się coś mówić, jakby wzywał go, żeby usłuchał głosu natury.
– Nic z tego – mruknął Rothgar i dopiero, kiedy zobaczył zdziwiony wzrok Merlina i jego pomocnika, zrozumiał, że powiedział to głośno.
Czyżby to były pierwsze objawy szaleństwa?
Po chwili mężczyźni powrócili do pracy, a markiz mrugnął porozumiewawczo do dobosza, jakby dzielił z nim jakiś sekret. Och, gdyby mógł mieć takiego syna! A chłopiec zdawał się mówić, że wszystko możliwe i że przy odrobinie odwagi osiągnie to, czego pragnie.
Znowu zamierzał wejść z nim w głośną polemikę, ale na szczęście w porę się powstrzymał. Spojrzał na Merlina i jego pomocnika. Obaj pochylali się nad jakąś zębatką, którą chcieli naoliwić.
To pozwoliło mu raz jeszcze rzucić okiem na chłopczyka. Tym razem wydał mu się tak żałosny, że chciał podejść i pogłaskać go po główce. Dostrzegł nawet w jego oczach łzy, co było zapewne kolejnym przejawem obłędu.
Markiz westchnął głośno.
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi. Po chwili w pracowni pojawił się Carruthers, który z niepewną miną oznajmił mu, że przybył posłaniec z nowymi listami. Jego ludzie wiedzieli, jak bardzo nie lubił odrywać się od tej pracy.
Tym razem jednak przyjął wiadomość jak wybawienie. Wychodząc, zerknął jeszcze na dobosza i poprzysiągł sobie, że jeśli Diana jest w ciąży, to natychmiast zaproponuje jej ślub. Nie mógł dopuścić do tego, by jakiekolwiek dziecko miało płakać z jego powodu.
Następnie przeszedł do gabinetu, gdzie czekały na niego kolejne przesyłki. Zwłaszcza jeden list był dosyć ważny. D'Eon skarżył się w nim na „nieodpowiedzialne zachowanie de Couriaca" i prosił, by „natychmiast odwołano go do Paryża". Znaczyło to, że de Couriac co prawda podlegał ambasadorowi, ale działał też na własną rękę. Zapewne był członkiem oficjalnego wywiadu Francji, a nie tego, stworzonego przez hrabiego de Broglie. Z listu wynikało również, że D'Eon nie odpowiadał za napad na drodze.
To była zła wiadomość. Zawsze lepiej mieć jednego przeciwnika niż dwóch. Chociaż z drugiej strony, można to było również obrócić na własną korzyść.
Markiz nie mógł znaleźć w piśmie informacji o miejscu pobytu de Couriaca. Wiele jednak wskazywało na to, że schronił się w ambasadzie. W takim wypadku usługi Strin-gle'a mogą się okazać nieocenione.
Długo siedział za biurkiem, zastanawiając się nad całą sytuacją niczym nad skomplikowaną partią szachów.
Przerwał mu dopiero Carruthers, który przyszedł, żeby przypomnieć mu o wieczornym przyjęciu. Markiz sam je wydawał, żeby spotkać się z tymi, którzy go lubili i… nienawidzili.
Przebrał się więc w czarny surdut, który doskonale pasował do jego nastroju. Włożył jasne pończochy i krótkie spodnie, a głowę przystroił wielką pudrowaną peruką. Jedynie kamizelkę miał kolorową i bogato zdobioną.
Tak wystrojony przeszedł do sali przyjęć i zarządził otwarcie drzwi. Ponieważ w zeszły piątek nie było go jeszcze w Londynie, tym razem liczba gości przeszła najśmielsze oczekiwania. Większości jednak chodziło o to, by wyrazić swój szacunek lub poparcie. Parę osób przyszło z prośbą o wstawienie się do króla w ich sprawie. Rothgar wyjaśnił, że robi to niezwykle rzadko, ale zebrał ich petycje, żeby zapoznać się z nimi w ciszy i spokoju.
W ten sposób minęła ponad godzina. Niektórzy goście dostali zaproszenie na skromny posiłek, po którym mieli się wspólnie wybrać do króla na pokaz francuskiego automatu. Markiz miał nadzieję, że spotka się wówczas z Dianą. Przypomniał sobie, że ten sam surdut i kamizelkę nosił na balu w Arradale rok temu. Hrabina natomiast wystąpiła w czerwonej, jedwabnej sukni, co dało niezwykle interesujący kontrast.
Kiedy już raz o niej pomyślał, nie mógł przestać. Przypomniał sobie ich rozmowy, a także flirt, który rozpoczął. Chciał wybadać, czy nie należy do kobiet łatwych. 2 jej zachowania wówczas wnosił, że nie. Resztę powiedziała mu spędzona razem noc.
Jak dobrze, że nie uległa mu rok temu! Wtedy z całą pewnością zrozumiałby opacznie jej decyzję.
Sam zresztą nie wiedział, co zrobiłby, gdyby mu się wówczas oddała. Już wtedy spostrzegł, że jest nietuzinkowa. Co jej wówczas powiedział? Gdybyś kiedykolwiek zmieniła zdanie, pani, to jestem do twojej dyspozycji? Tak, chyba coś takiego.
Teraz te słowa nabrały zupełnie nowej treści. Tak, był do jej dyspozycji! Nie mógł dopuścić, żeby stała się jej jakakolwiek krzywda!
Po chwili usłyszał chrząknięcie. To Walpole patrzył na niego ze zdziwieniem. Pewnie znowu czegoś nie dosłyszał.
– Właśnie myślałem, panie, o tym, jak błahe zdarzenia i słowa nabierają nagle zupełnie nowego znaczenia – wyjaśnił.
– Tak, tak zdarza się w polityce – zgodził się Walpole. – Coraz częściej mam wrażenie, że to przypadek rządzi światem.
Polityka! Jemu chodziło o życie, a Walpole wciąż miał w głowie tylko politykę!
– Właśnie, panie. A my tylko próbujemy nim kierować. Na przykład wojna z Francją…
Poniechawszy rozmyślań o Dianie, zaczął rozmowę o sytuacji kraju. Dawał przy tym delikatnie do zrozumienia, że doświadczony Ludwik XV wciąż stanowi zagrożenie dla Francji i że D'Eon jest jednym z jego najsprytniejszych ludzi. Słowa te padały na podatny grunt, ponieważ wielu obecnych na przyjęciu arystokratów było królewskimi ministrami.
Wraz z upływem czasu coraz częściej zerkał na wielki stojący zegar. Liczył minuty do wyjścia. Miał nadzieję, że wszyscy będą zajęci automatami i że uda mu się zamienić parę słów z Dianą.
Na razie musi mu to wystarczyć.
Fred Stringle zostawił konia w stajni przy ambasadzie i zapukał do drzwi kuchennych. Kiedy mu otworzono, podał swoje nazwisko i powiedział, że chce mówić z kawalerem D'Eonem.
– A niby czemu miałby cię przyjąć? – zapytała bezczelnie służąca. – Zresztą i tak ma zaraz wyjechać do Buckingham Palące.
Stringle pchnął ją i wszedł do środka.
– Po prostu przekaż, co powiedziałem – mruknął. Kobieta wyszła niechętnie, ale powróciła nadzwyczaj
żwawo. Szybko też poprowadziła go do prawego skrzydła ambasady, gdzie znajdowały się apartamenty panów.
No i co? Dlaczego tutaj przyszedłeś? – spytał go wystrojony w koronki, jedwabie i lśniące ordery D'Eon. -Przecież miałeś trzymać się z daleka od ambasady! Stringle rozłożył ręce w bezradnym geście.
– Mam problemy, panie.
Do sali weszło dwóch służących, niosących wielką perukę z włosami poskręcanymi w loki.
– Możesz mówić, nie rozumieją po angielsku – rzucił D'Eon. – Co, nie dało się w nic wciągnąć młodego Uf tona?
– O tak, panie. Udało się oskarżyć go o kradzież koni. I byłby wisiał, gdyby nie ten piekielny markiz.
Francuz, który przymierzał perukę przed lustrem, spojrzał na niego z nagłym błyskiem w oku.
– Rothgar?! Przecież jest w Londynie! Stringle pokręcił głową.
– Dziś rano był w Dingham i narobił mi masę kłopotów. Oczy D'Eona zwęziły się w szparki.
– Więc dlaczego jesteś tutaj? Miałeś nie przychodzić do Ambasady – przypomniał mu raz jeszcze.
Handlarz schylił lekko głowę.
– Nikt mnie nie śledził, panie, jeśli o to chodzi – zaczął wyjaśnienia. – Tam na miejscu zrobiło się bardzo gorąco. Ten markiz chyba… coś podejrzewał. Pewnie chciał się dowiedzieć, kto mnie wysłał. Dlatego wymknąłem mu się I uciekłem tutaj.
To było mądre posunięcie. D'Eon i tak by odgadł, że Rothgar chciał go wybadać. Stringle uprzedził w ten sposób następne pytanie.
– I tak się domyśli – mruknął Francuz, a potem znowu zwrócił się do lustra. – Dobrze, zostań tu na razie. Możesz mi się przydać, bo… czterech moich ludzi wyjechało nagle w ważnej sprawie.
W Dingham sporo mówiło się o napadzie na markiza i Stringle znał tę historię.
– Wiem, panie.
Znowu rozsądny ruch. Udawanie czegoś więcej pozatym, co konieczne, było zupełnie niepotrzebne. D'Eon słysząc te słowa, rozluźnił się nieco.
– Służąca pokaże ci pokój – zakończył rozmowę. -I trzymaj się ode mnie z daleka, dopóki cię nie poproszę.
Stringle skłonił się teraz głębiej i wyszedł. Cieszył się w duchu, że D'Eon nigdzie go nie wysłał. Wiedział, co to może znaczyć i bał się tej chwili. Tutaj, w ambasadzie, najlepiej spełni swoje zadanie.
D'Eon skierował się w stronę stajni, rozważając całą sytuację. Był rozczarowany, ale tylko trochę. Zastawił na markiza szereg pułapek, licząc na to, że odwróci na jakiś czas jego uwagę, nie oczekiwał jednak, że wszystkie okażą się skuteczne. Plan Stringle'a wydał mu się nadzwyczaj sprytny. Gdyby się powiódł, Rothgar spędziłby parę dni ratując młodego Uf tona od stryczka.
Tyle by mu wystarczyło. Przecież w czasie nieobecności markiza już prawie udało się wmówić królowi, że utrzymanie fortyfikacji Dunkierki dobrze służy Anglii! Tak niewiele trzeba, by odnieść pełny sukces.
Intryga, do której wykorzystał de Couriaca, wydawała mu się jeszcze lepsza. Cóż, skoro ten bałwan nie wywiązał się z zadania. Co więcej, skierował podejrzenia na Francję. A tak, byłby jedynie zazdrosnym mężem, którego trochę poniosły nerwy. Nie chodziło przecież o śmierć Rothgara, a tylko o oddalenie go od dworu.
D'Eon zatrzymał się na chwilę, obserwując zniżające się słońce, a potem spojrzał na południe. Gdzieś tam była jego ukochana Francja. Miał nadzieję, że wróci do kraju z tytułem szlacheckim, opromieniony sławą pogromcy Jerzego III.
To wciąż Aest osiągalne. Musi się tylko pozbyć markiza.
Nagle zza budynku wyłoniła się jakaś postać i zastąpiła mu drogę. D'Eon natychmiast wyciągnął szpadę, ale stojący przed nim mężczyzna nie miał zamiaru walczyć.
– De Couriac?
– Tak, to ja – odparł człowiek w łachmanach z ręką przestaną bandażem.
D'Eon schował szpadę do pochwy i zaciągnął de Couriaca w stronę najbliższych budynków. Stamtąd przemknęli do ambasady.
– Co tutaj robisz? Szukają cię w całej Anglii.
– Dlatego przyjechałem tutaj – stwierdził de Couriac, ła-piac oddech. – Do ambasady nie wejdą.
– Mogłeś wracać do domu – syknął D'Eon, sunąc ostrożnie do swego gabinetu.
W końcu znaleźli się za solidnymi, dębowymi drzwiami. De Couriac był wynędzniały. Jego strój przypominał obszarpane szmaty.
– Nie sądzisz, że obstawili porty? – Ton de Couriaca był niechętny, nawet wrogi. Mówili sobie na „ty", bo żaden nie chciał się przyznać, że drugi przewyższa go rangą. Należeli do drobnej szlachty i obaj aspirowali do arystokratycznych tytułów.
Po wpadce z Currym, D'Eon posłał do Paryża po prawdziwego fechtmistrza, takiego, który bez problemów sprostałby markizowi. Chodziło o to, żeby go tylko zranić, ponieważ zabicie Rothgara uznano by zapewne za akt wrogości wobec Anglii. Ale de Couriac nie wywiązał się ze swojego zadania. Nie dosyć, że nie doprowadził do pojedynku, to jeszcze napadł na markiza. I jak to się stało, że nie pomogła mu najlepsza aktorka z królewskiego teatru? Przecież bez trudu potrafiła zmienić się z Kopciuszka w prawdziwą Messalinę.
I jakim cudem w ogóle doszło do napadu? D'Eon domyślał się, że de Couriac otrzymał oddzielne rozkazy z Francji. Ciekawe, czy osoba, która je wydała, wiedziała na co naraża ich kraj?
– Dlaczego nie odbył się pojedynek? – D'Eon rozpoczął przesłuchanie.
– Z powodu jednej wścibskiej suki, hrabiny Arradale. Nie była to odpowiedź godna szlachcica, ale też wcale
w tej chwili na niego nie wyglądał.
– Dobrze, a napad? Przecież nie wydałem takiego rozkazu!
– Rozkaz pochodził od króla. – De Couriac wyprostował się nieco.
Czy to możliwe? Przyjaciele z Paryża ostrzegali go, że może popaść w niełaskę. Nawet sam de Broglie o tym wspominał. Ale z drugiej strony D'Eon miał listy od samego monarchy, a w nich wyrazy poparcia.
– Mimo to, powinieneś skonsultować to ze mną! – warknął. De Couriac aż poczerwieniał na twarzy.
– Powiedziałem przecież, że rozkaz pochodził od samego króla!
D'Eon położył dłoń na rękojeści szpady. Rzadko dawał się wyprowadzić z równowagi, ale czuł, że miarka się przebrała.
– Co takiego?! Może myślisz, że jesteś mi równy rangą?! Może uważasz też, że wygrałbyś ze mną w pojedynku?!
De Couriac miał co prawda opinię doskonałego fecht-mistrza, ale D'Eon znał swoje możliwości. Wiedział, że każdego można pokonać. Gdyby chciał, pewnie słynąłby jako doskonały szermierz, ale wolał utrzymywać swoje umiejętności w tajemnicy. Ci, którzy je poznali, zabrali tajemnicę do grobu.
Mężczyźni przez moment mierzyli się wzrokiem. W końcu de Couriac pochylił nieco głowę.
– Przepraszam, jeśli cię obraziłem, monsieur – bąknął. D'Eon rozkoszował się tą chwilą. Uwielbiał władzę
i wszystko, co się z nią wiązało.
– W porządku. Powiedz teraz, co to były za rozkazy.
– Żeby wyeliminować markiza.
– Ale z gry – uzupełnił D'Eon. De Couriac potrząsnął głową.
– Nic tam nie było na ten temat.
– Wobec tego przyjmujemy, że tylko z gry. – Spojrzał groźnie. – Jasne?
Po chwili de Couriac znowu skinął głową.
– Tak jest.
D'Eon przyglądał się przez chwilę podwładnemu.
– Powiedz jeszcze, jak to się stało, że Rothgar zabił aż czterech twoich ludzi? – spytał o rzecz, która od dawna go ciekawiła. – Wydaje się to mało prawdopodobne.
De Couriac skinął ponuro głową.
– Bo jest – rzekł niechętnie. – To ta lady Arradale.
– Co takiego?! – roześmiał się D'Eon. – Użyła swojego wachlarza?
– Nie, pistoletu – mruknął de Couriac. – To ona zabiła Guya i Rogera. To byli nasi najlepsi ludzie. Od lat pracowali w Anglii.
D'Eon spoważniał nagle, a na jego czole pojawiły się dwie pionowe kreski.
– Dobrze, a to? – Wskazał obandażowane ramię.
De Couriac nagle opadł z sił. Na jego twarzy widać było zmęczenie i zniechęcenie.
– Susette mnie dźgnęła w czasie kłótni. Miała nieposkromiony temperament i nie mogła znieść tego, że nie wywiązała się z zadania. Oczywiście musiałem ją zabić. – Zacisnął pięści, a w jego oczach pojawiły się łzy. – Markiz i hrabina zapłacą mi za to. Była moją przyjaciółką…
D'Eon czuł, że ma dosyć komplikacji jak na jeden wieczór.
– W porządku, odpocznij teraz, a potem porozmawiamy -powiedział. – Spieszę się do króla. Jeśli chcesz, możesz dostać następne zadanie. Tylko musiałbyś zmienić wygląd.
De Couriac położył rękę na sercu.
– Jestem mistrzem przebrania – stwierdził. – Występowałem nawet w teatrze.
– Świetnie, możesz więc nawiązać znajomość z lordem Randolphem Somertonem. Uwielbia hazard i często można spotkać go w domu gry „U Lucyfera". Nie rób nić bez dalszych poleceń – rzucił na koniec i wyszedł.
Zrezygnował z oględzin koni i kazał służbie, by jak najszybciej podstawiła kapiący od złota powóz pod główne wejście do ambasady. Przez chwilę zastanawiał się, czy już przyszedł czas, żeby pozbyć się de Couriaca. Stwierdził jednak, że na razie nie może go zabić, bo, między innymi z jego powodu, ma do dyspozycji za mało ludzi. Przyjdzie moment, kiedy monsieur de Couriac będzie się musiał udać w drogę za swą przyjaciólką-aktorką. A może lepiej zażądać odesłania go do Francji?
D'Eon sam nie wiedział, co robić. Czuł, że pełnienie obowiązków przychodzi mu z coraz większym trudem. Wydawał masę pieniędzy i angażował się w przedsięwzięcia, które spełzały na niczym. Gdyby nie łaskawe listy Ludwika XV, z pewnością zastanowiłby się głębiej nad swoją sytuacją. Król doceniał jego pracę i chciał, żeby D'Eon pełnił nadal obowiązki ambasadora.
Musi jednak zyskać większy wpływ na Jerzego III, co znaczy, że powinien unieszkodliwić lorda Rothgara.
Lady Arradale, pomyślał i przypomniał sobie cichą i szarą arystokratkę z prowincji. Może uda mu się wykorzystać ją do tego celu.