– Proszę, pani. Są do twojej dyspozycji.
Diana wybrała jeden z robionych na zamówienie pistoletów, zważyła go w dłoni, i sama zabrała się do ładowania: podsypała trochę prochu, wsunęła kulę do lufy. Ubiła wszystko, myśląc o tym, że to wieści o Mrocznym Markizie sprowadziły ją do Carra. Nie była tu przecież od wielu miesięcy.
Odłożyła naładowany pistolet i zajęła się kolejnym. Tak, pokonała Rothgara, a on nie należał do ludzi, którzy, łatwo zapominają porażki. Ale nie tylko to wzbudzało niepokój hrabiny. Gdy w zeszłym roku markiz odwiedził jej zamek, bez przerwy toczyli ze sobą słowne pojedynki, które wkrótce przerodziły się we flirt. Dzięki temu mogli powiedzieć więcej, zostawiając sobie zawsze drogę odwrotu. W pewnym momencie stało się jasne, że Rothgar proponuje jej romans. Diana spłoszyła się, a on obrócił wszystko w żart, ale kiedy się żegnali, pochylił się do niej i szepnął: „Gdybyś kiedykolwiek zmieniła zdanie, pani, jestem do twojej dyspozycji".
Od tego czasu te słowa prześladowały ją dniem i nocą. Zdarzało się, że żałowała swojej decyzji, ale częściej cieszyła się, że uniknęła niebezpieczeństwa.
Diana potrząsnęła głową, chcąc odgonić od siebie natrętne myśli i podsypała jeszcze prochu na panewki obu pistoletów. Markiz z całą pewnością nie zagrażał jej życiu, ale od roku gorliwie ćwiczyła strzelanie. Przecież nie tylko życie miała do stracenia. Gdy tylko doszły do niej wieści o tym, że przyjeżdża, umówiła się na spotkanie z Irlandczykiem.
– Zaraz zobaczysz, Carr, że potrafię się bronić – oświadczyła, stając w pozycji strzeleckiej. Przed nią majaczyły szare sylwetki z czerwonymi krążkami w miejscu serca. Diana odwiodła kurek pierwszego pistoletu i uniosła dłoń do strzału. Powoli zaczynało do niej docierać, że nie jest to jednak najlepsza broń przeciw markizowi.
Dochodziło południe. Coraz więcej osób mijało bramę przy Pall Mail i zmierzało w stronę St. James's Palące. Wśród nich znajdowali się zarówno ministrowie królewscy, wyżsi oficerowie, jak i wystrojeni dworacy oraz przedstawiciele ziemiaństwa, którzy chcieli choć raz w życiu znaleźć się na audiencji u króla. Wszyscy mieli na sobie dworskie stroje, a także upudrowane peruki oraz krótkie szpady. Inaczej nie wpuszczono by ich do wnętrza.
Ci, którzy byli przyzwyczajeni do takich wizyt, gawędzili swobodnie z towarzyszami albo myśleli o swoich sprawach. Natomiast ziemianie rozglądali się dokoła nabożnie, licząc na to, że król być może zwróci na nich uwagę, a nawet, kto wie, zamieni z nimi parę słów.
Odźwierny zaprowadził markiza wprost na dziedziniec królewski. Rothgar raz jeszcze poprawił koronki u rękawów, a następnie zaczął odpowiadać na pozdrowienia różnych osób. Niektórzy patrzyli na niego tak, jakby za chwilę mieli go odprowadzić do Tower. To nie było wykluczone, ponieważ młody król był nieprzewidywalny, a jednocześnie miał silne poczucie władzy i moralnego posłannictwa.
Rothgar zauważył swojego sekretarza w towarzystwie dwóch wyraźnie zdeprymowanych dżentelmenów i natychmiast ruszył w ich stronę. Zanim Carruthers zdążył cokolwiek powiedzieć, starszy mężczyzna o szczerej twarzy wystąpił i skłonił się Rothgarowi.
– Wasza lordowska mość, jesteśmy panu bardzo wdzięczni. – Sir George wciąż skubał koronkowy rękaw, najwidoczniej speszony wspaniałością swojego stroju.
Rothgar natychmiast mu się odkłonił.
– Cieszę się, widząc cię, panie, w Londynie – rzekł i skierował wzrok na młodzieńca. – A to zapewne twój syn… -Teraz spojrzał na Carruthersa, który podpowiedział bezgłośnie: „George". – George – dokończył, starając się powstrzymać uśmiech.
Młody człowiek skłonił się głęboko, trzymając prawą dłoń na rękojeści krótkiej szpady. Już zapewne doświadczył, jak trudno nad nią zapanować. Przy braku uwagi, można było dźgnąć damę albo dżentelmena w nieodpowiednie miejsce.
Markiz wskazał obu Uftonom drogę do pałacu.
– Mam nadzieję, że mój sekretarz służył panom pomocą w czasie tej wizyty – Rothgar zwrócił się do starszego mężczyzny.
– O tak! I to bardzo! – Sir George opowiadał o wszystkim, co widzieli w Londynie, a jego syn kiwał co jakiś czas głową. Zbliżali się do wielkiej sali przyjęć, a starszy Uf ton coraz częściej tracił wątek i spoglądał nerwowo w stronę apartamentów królewskich. – Na miły Bóg, panie! Sam nie wiem, co powiedzieć, jeśli król zechce zamienić ze mną parę słów.
– Najjaśniejszy pan sam wybierze temat – uspokoił go markiz. – Ale mów coś, panie, bo król nie jest zadowolony, kiedy mu odpowiadają tylko „tak, Wasza Królewska Mość" albo „nie, Wasza Królewska Mość".
Starszy Uf ton przystanął i z trudem przełknął ślinę,
– No, spróbuję. Raz kozie śmierć! Ale ty Georgie -zwrócił się do syna – odpowiadaj tylko „tak" lub „nie".
– Dobrze, tato – karnie obiecał młodzieniec. Rothgar uśmiechnął się lekko. Uważał poranne spotkania
u króla za nużące, dlatego z przyjemnością zgodził się zaprezentować swoich sąsiadów na dworze. Dzięki temu mógł spojrzeć na tę uroczystość ich oczami, co czyniło ją mniej nudną. Poza tym cieszył się, że ludzie szlachetni mają dostęp do króla. Żałował tylko, że nie przełożył pojedynku o jeden dzień, co być może zaoszczędziłoby Uftonom nieprzyjemności. Jeśli król zdecyduje się zrobić sprawę ze śmierci Curry'ego, na pewno jakoś się to na nich odbije.
Weszli do wielkiej komnaty z przepysznymi zdobieniami, ale niemal pozbawionej mebli. Rothgar wybrał towarzystwo, w którym dostrzegł jeszcze kilku przedstawicieli ziemiaństwa i po chwili Uftonowie zaczęli z nimi swobodnie rozmawiać o cenach zboża i hodowli bydła. Markiz starał się uczestniczyć w rozmowie, mimo iż co jakiś czas ktoś do niego podchodził ze słowami wsparcia. Usiłował też zapamiętać tych, którzy nagle przestali go zauważać.
Nagle w pierwszych rzędach rozległy się szmery.
– Król! Król! Król!
Wszyscy zwrócili się w stronę władcy, ale on dał znak, żeby wrócić do przerwanych rozmów. Jerzy III miał dopiero dwadzieścia pięć lat, świeżą cerę i niebieskie oczy. Jego twarz była nieprzenikniona. Ponieważ wciąż poważnie traktował swoje obowiązki, zaczął przechadzać się po sali, starając się z każdym zamienić choć parę słów. Rothgar nie mógł zgadnąć, w jakim jest nastroju.
W końcu wdał się w krótką pogawędkę z hrabią Marl-bury, który stał nieopodal markiza. Rozmowy powoli zaczęły cichnąć. Oczy zebranych zwróciły się na Rothgara. Król podszedł do niego i skinął lekko głową.
– Cieszymy się, widząc cię w dobrym zdrowiu, panie, co? – powiedział. – Bardzo się cieszymy.
Rothgar odkłonił się głęboko.
– Wasza Królewska Mość jest dla mnie bardzo łaskawy. Niech mi wolno będzie przedstawić sir George'a Uftona z Uf ton Green i jego syna, George'a.
Od tego momentu wszystko poszło już gładko. Zebrani na sali przedstawiciele arystokracji i szlachty powrócili do swoich rozmów, a sir George odpowiadał krótko, ale sensownie na pytania króla, dotyczące głównie sytuacji w hrabstwie Berkshire. Na koniec król zapytał młodego George'a, czy podoba mu się w Londynie i usłyszawszy nerwowe „Tak, Wasza Królewska Mość", przeszedł dalej.
Sir George odetchnął z ulgą. Rothgar miał ochotę pójść w jego ślady, ale oczywiście tego nie zrobił. Nie pozwolił sobie nawet na uśmiech zwycięstwa. Gdy tylko Uftono-wie uspokoili się nieco, wyprowadził ich na świeże powietrze. Tutaj czekał na nich Carruthers, który przekazał Uftonów w ręce dwóch lokai w liberiach i poinformował markiza, że król chce go widzieć na prywatnej audiencji.
– Więc to jeszcze nie koniec – wymamrotał pod nosem Rothgar i poklepał po ramieniu zaniepokojonego sekretarza.
Pospacerował trochę między marmurowymi rzeźbami, a potem udał się do sypialni królewskiej, która służyła też jako sala przyjęć. Po drodze zastanawiał się, czy chodził o sprawę Curry'ego, czy też król po prostu chce zasięgnąć jego rady w sprawach państwowych.
Rothgar czasami żałował tego, że zajmuje tak wysoką pozycję w państwie. O ileż przyjemniej byłoby mieć niewielką, według jego standardów, posiadłość, taką jak Ufto-nowie. Największym problemem byłaby wtedy zła pogoda lub choroba bydła i nie musiałby się wówczas zastanawiać, czy następnego dnia nie trafi do więzienia.
Skoro jednak sam Bóg wyznaczył mu takie obowiązki, musi teraz z pokorą przyjąć Jego wolę.
Po powrocie do domu, Rothgar z przyjemnością pozbył się peruki i dworskiego stroju. Teraz miał czas na to, żeby przemyśleć rozmowę z królem. Mimo pokoju zawartego z Francją, wiele osób w Paryżu myślało o nowej wojnie, chcąc w ten sposób powetować sobie porażkę. Chodziło o to, żeby wybadać, kto się ku temu skłania i na ile zaawansowane są przygotowania. Król wiedział, że Rothgar ma, dzięki swym koneksjom, większe możliwości w tym względzie, niż jego szpiedzy. Nie chcąc zawieść władcy, musiał napisać parę listów, na pozór niewinnych, ale zawierających wyraźne wskazówki.
Kiedy skończył, zajął się sprawami domowymi. Podpisał kilka rachunków i zaczął przeglądać pisma, zawierające prośbę o patronat lub wsparcie. Nie miał nastroju na podobne problemy i już chciał wyrzucić papiery, gdy nagle zauważył pakiet przysłany przez znajomego wydawcę.
Wewnątrz znalazł wybór wierszy. Jeden z nich wyszedł spod pióra Rousseau, ale był przetłumaczony na angielski:
Słońce dobiegło niemal końca szlaku, Kiedy cna Diana w dziewiczym orszaku…
W tym momencie przypomniała mu się inna Diana, lady Arradale. Podobnie jak bohaterka wiersza, była piękna, stworzona do miłości i… zdecydowana strzec swej cnoty.
Pomyślał, że mógłby jej dać ten wiersz w prezencie.
Rothgar rozumiał decyzję Diany, by nie wychodzić za mąż. Wiedział jednak, że w przeciwieństwie do mężczyzn, nie będzie jej łatwo zaspokoić swoje seksualne potrzeby. Co więcej, dla wielu osób piękna i niezamężna kobieta stanowiła afront wobec boskich wyroków. Ci ludzie gotowi ją byli uważać za wysłanniczkę piekieł, czy też współczesną Lilit.
Niestety, należał do nich również król, który w dodatku nie krył swojej niechęci wobec faktu, że Diana West-mount została głową rodu. Pytał o nią nawet w czasie rozmowy, a Rothgar odpowiedział coś wymijająco w nadziei, że monarcha wkrótce o wszystkim zapomni. Co prawda ograniczało go wiele przepisów, ale wciąż potrafił kąsać.
Markiz doczytał wiersz do końca. Opisywał on wojnę, jaką bogini łowów wypowiedziała Kupidynowi. Był zabawny, a także pouczający. Wprawdzie Dianie udało się przepędzić posłańca miłości ze swego królestwa, ale zakochała się, zraniona jego zabłąkaną strzałą. Hrabina z pewnością doceni kunszt poety oraz wymowę wiersza.
Tak, musi dać ten wiersz do przepisania. Przy okazji powinien zachować jeden egzemplarz dla siebie. Diana West-mount była taka, jak jej poetycki odpowiednik – odważna, mądra i wyjątkowo piękna. Trzeba było wiele wewnętrznej siły, żeby się w niej nie zakochać.
Oczywiście miała też i wady. Rothgar nigdy nie spotkał osoby równie władczej i impulsywnej. To powinno wystarczyć, żeby się od niej trzymać z daleka. Tymczasem on, wciąż do niej powracał, jeśli nie dosłownie, to chociaż myślami
Jako kuzynka narzeczonej Branda, stanie się wkrótce jego daleką powinowatą.
– Człowiek rozumny unika niebezpieczeństw – powtórzył głośno jedną z maksym, którymi się kierował.
Przez chwilę bawił się pierścieniem z rubinem, zastanawiając się, czy jechać na ślub Branda. Nikt nie miałby mu za złe, gdyby się na nim nie pojawił. Wszyscy wiedzieli, żei ma na głowie mnóstwo ważnych spraw.
Jednak, z drugiej strony, była to rzadka okazja, żeby spotkać się niemal z całą rodziną. I z Dianą Westmount, dodał w myśli.
Wstał od biurka i zaczął przechadzać się po pokoju. Sprawy związane z Francją mogą poczekać. Carruthers zostanie w Londynie i w razie czego prześle mu wieścił przez posłańca. Zobaczy tylko szczęśliwy koniec przygody Branda i będzie wracał. W końcu i on przyłożył ręki do pomyślnego zakończenia tej całej historii.
Stanął przed oknem, jak zwykle, gdy miał już gotową decyzję. Pojedzie na trzy dni i, przy odrobinie szczęścia, w ogóle nie zobaczy się z hrabiną.
Rothgar wyszedł, żeby przygotować się do serii wieczornych spotkań. W głębi duszy wiedział, że trzy dni to bardzo dużo. Wystarczy, żeby spowodować nawet największą katastrofę.
Trzy dni, pomyślała Diana, nasłuchując, czy jej odźwierny nie obwieszcza trąbieniem przybycia Mallore-nów. Będą tu tylko trzy dni. Musi uważać, żeby w tym czasie unikać wszelkich starć.
W końcu usłyszała daleki sygnał. Jej serce zatrzepotało w piersi niczym ptak. Usiłowała tłumaczyć sobie, że to dlatego, iż w dawnych czasach właśnie w ten sposób zapowiadano nadciągających wrogów.
Potrzebowała chwili, żeby się uspokoić. Przecież to nie najazd, tylko zwykła wizyta. Ona będzie się zachowywać jak dama, markiz jak dżentelmen, a na koniec uścisną sobie dłonie i się rozstaną. Najchętniej na zawsze.
– Diano.
Aż podskoczyła, słysząc głos matki. Starsza pani nie traciła nadziei, że córka jednak wyjdzie za mąż. Teraz zapewne chciała zobaczyć, jak zareaguje na przyjazd Mallore-nów, a właściwie jednego z nich.
– To chyba goście weselni, Diano – powiedziała. – Nie zejdziesz ich przywitać?
– Tak, mamo.
Starsza pani uśmiechnęła się chytrze.
– Przewróciłaś zamek do góry nogami, żeby ich godnie przyjąć. Przez ostatnią godzinę stałaś i czekałaś na sygnał trąbki. A teraz zwlekasz z powitaniem. Co się z tobą dzieje?
– Nic, mamo – odparła, unikając jej wyblakłych nieco, zielonych, tak jak jej, oczu.
Matka nigdy tak naprawdę nie rozumiała jej motywów. Wydawało jej się, że panna, która nie jest ani brzydka, ani ułomna, co umożliwiałoby jej krzewienie cnoty bez wyrzeczeń, powinna w końcu wyjść za mąż. Poza tym, uważała tytularne obowiązki hrabiowskie za ciężar, a nie wyzwanie. Markiz wydawał jej się idealnym kandydatem na męża i w skrytości ducha wierzyła, że Diana w końcu go poślubi.
Nigdy w życiu! pomyślała hrabina, zbiegając po schodach.
Kiedy znalazła się na dole, przystanęła na chwilę, żeby złapać oddech. Spojrzała przelotnie do wielkiego lustra wiszącego w holu i stwierdziła, że jest zarumieniona. Najwyżej powie, że to puder.
Poprawiła jeszcze swoją bladożółtą suknię w kremowe kwietne wzory i prosty naszyjnik z pereł. Nie może zapominać, że jest damą. Włosy wydawały się w porządku, chociaż parę niesfornych kosmyków wyśliznęło się spod muślinowego czepeczka. Jednak nic nie mogła już na to poradzić.
Powozy Mallorenów zaturkotały na podjeździe i zatrzymały się na zamkowym dziedzińcu. Diana po raz kolejny przypomniała sobie ostatnie spotkanie z markizem.
Chciał wówczas porwać jej kuzynkę Rosę, a ona wraz z niewielkim oddziałem swoich ludzi zdołała mu się przeciwstawić. Nie żałowała tego, co zrobiła, chociaż Rothgar należał do najpotężniejszych osobistości w królestwie.
Ciekawe, czy zauważy, że ma na sobie tę samą suknię, co wtedy?
Markiz miał opinię bystrego obserwatora, co mogła parę razy potwierdzić. Powinien zauważyć jej strój i, co więcej, zrozumieć jego znaczenie. Wciąż była gotowa walczyć i zwyciężać. Nie miała zamiaru się poddać, mimo złożonej przez niego propozycji.
Uznała, że nadszedł odpowiedni moment, żeby powi-tac gości i podeszła do drzwi. Dwóch lokajów otworzyło je na oścież. Na zamkowym podwórzu stały aż cztery podróżne powozy. Trzy inne, z bagażami i służącymi, pojechały dalej, w stronę pomieszczeń kuchennych.
Część przybyłych już wysiadła. Wśród nich znajdowały się zmęczone dzieci, które będą wymagały dodatkowej opieki. Tylko Mallorenów stać było na równie absurdalne pomysły.
Diana uśmiechnęła się uprzejmie i już szykowała krótką przemowę powitalną, kiedy nagle zobaczyła postać wysiadającą z drugiego w kolejności powozu.
– Rosa! – krzyknęła uradowana i pospieszyła, żeby ją uściskać. Nie widziały się przez długich dziewięć miesięcy.
Dopiero po chwili przypomniała sobie o obowiązkach gospodyni i wyzwoliła ze swych objęć ukochaną kuzynkę. Podniosła chustkę do oczu, a kiedy ją opuściła, zobaczyła przed sobą rozbawionego tym, co zaszło lorda Branda Mallorena. Wysoki i przystojny, z ciemnorudymi włosami zaczesanymi do tyłu, wydawał się idealnym partnerem dla Rosy. ale to nie on wprawił ją w drżenie. To nie z jego powodu miała problemy z wysłowieniem się. Rothgar był w pobliżu. Diana czuła na sobie jego wzrok. Raz jeszcze poprawiła nerwowo suknię, która miała być jej zbroją przeciwko markizowi i powiedziała drżącym głosem:
– Witamy w Arradale.